Thursday (13.12) was the day of relax. Barely could I keep my eyes open at school and I wasn’t able to concentrate. Even Lety, my teacher, noticed that I hadn’t been okay and she said I had looked really drowsy and weary. She was right. Although I haven’t learnt about the night life in Antigua (for which it is famous) and I go to bed at 21-22, I wake up at about 4 am and because of that I am really tired during the day. I didn’t get homework to do yesterday. Actually I did: the order to go to bed and rest.
I couldn’t fall
asleep (because of my fatigue) and I spent whole day lying in bed (this is the
only piece of furniture I have in my room), planning my journey, working a bit
and learning. In a nutshell, I rested well and fortunately I woke up at 5:15. I
hope this is the sign that my body is adjusting to a new time zone at last.
Maya, not a bee though
Today I had a
day off at school. Instead of learning, we went to San Antonio de Agua
Calientes which is situated close to Antigua.
On the way to that place, we were chatting in Spanish (to show that we
are diligent students). Of course, we went there
by chicken bus. This picturesque town is one of those where indigenios live. They are real Indians,
real Maya people who are still fostering a tradition. There are few indigenios in Antigua. One can meet them
in the market called mercado here.
Although the trip to San Antonio seemed to me to be a trip like those offered
in Tunis, Turkey or Egypt during which you are taken to the museum of
“something” but in fact you are taken to the ordinary shop where you are
overcharged buying so called “unique” products, our visit there was quite
informative and didactic.
Tortilla basket |
I learned a lot about Maya customs, language and
culture. I made a tortilla myself and devoured it with appetite (so delicious
were they that I ate another four pieces). We also tried a traditional dish
called pepian ( I will write more
about food in a special chapter to meet some of my readers’ expectations), I
grinded some coffee and I was a witness of Maya wedding ceremony. Of course, we
were offered some products to buy, fortunately the sellers weren’t overwhelming
and pushy.
Maya woman |
When it comes to
indigenios, their clothes are
amazing. They are all handmade without using sewing machines. Making a traditional Maya
blouse takes from 5 to 6 months of everyday 6 hours’ work (from Monday to
Friday). Making corte, that is a piece of fabric 5 meters’ long used to make a
skirt, takes Maya women one month to prepare.
There is also a belt which is
made for another month. Gavan that is
a male apparel is not so time –consuming to make. It consists of white shorts,
a black tunic with a colorful belt, a sombrero and a piece of red fabric called
a tie although it doesn’t look like it (beside the fact that it hangs around a
man’s neck).
I was
flabbergasted by the fact that in the past a married couple used to have 15-26
children!!!!!! I do not know how it was
possible. The idea of a woman giving birth to 26 children sends shivers up my
spine. To my mind, it is impossible. However, nowadays they have 4 children or
even less.
My landlady who
is not indigenios does have 8
siblings.
But since I
mentioned my landlady…..
Birthday again
I feel like in
Guatemala there are all the time some holidays or birthday to celebrate. Today
it’s my landlady’s turn! In the morning, the kitchen was decorated with special
cards with greetings prepared by her husband and children. What is more, the
phone started ringing at 5 am and didn’t stop through the whole day. I went
ballistic! In the afternoon, we decided to buy her a present. Me, Daz, Bjorn,
Tomas an Kate (she arrived on Tuesday went together to the market although my
teacher had warned us against this place. According to her, it was supposed to
be very dangerous today. Luckily, it hadn’t been dangerous at all.
Diaz is
celebrating his birthday according to Australian time zone today and Guatemala
time zone tomorrow. Why not, if you like that kind of celebration!
Speaking about
birthdays, apart from piñata,
Guatemala people have more interesting customs related to this event. In the
morning (however I think the part of the day doesn’t matter), fireworks are let
off for a birthday person. When they did
it under my window, it scared me out of
my wits. There is also another custom which I really liked. When a birthday
person has blown the candles making a wish, he or she must bend and bite a
birthday cake. While he is doing so, one of family members or friends pushes
him/her so a birthday person has his/her face all covered with cake! Isn’t it
cute? When I come back, my husband is the first one who celebrates his birthday
so I’m going to introduce this custom.
Because of my
landlady’s birthday, I don’t expect to sleep tight tonight since I know there
is going to be a party. I have no idea if five Jojan’s sisters and her four
brothers are at home with their families but this place is so noisy as though
the half of the city came here.
According to the
above - and under - mentioned, I’m sitting in front of a computer having ear
plugs in my ears and I’m trying to ignore Guatemala dico-polo, children
screaming and people guffawing.
The day before,
I realized I had lost both my hair buckle and my MP3 player with headphones
(that why I can’t listen to music and I have ear plugs), 16GB pendrive and a
dictaphone (a really painful loss). So, that’s the life. One must lose
something to gain something else.
I have 2 days
off. I’m going to relax, catch up at work. I have to look for new accommodation
because I am about to change my plans and I must move out for a while. I’m
going to tell you about it soon.
Hasta manana!
Czwartek (13.12) minął pod znakiem odpoczynku. W szkole ledwo widziałam na oczy i nie mogłam się kompletnie skupić. Nawet moja nauczycielka Lety to zauważyła i właściwie już na „dzień dobry” stwierdziła, że wyglądam na porządnie zmęczona. I tak właśnie było, bo choć nie korzystam póki co z uroków nocnego życia miasta Antigua, które ponoć z tego jest znane i kładę się spać około 21-22, to budzę się około czwartej nad ranem, a potem umieram ze zmęczenia. Wczoraj nawet nie dostałam zadania domowego. To znaczy właściwie dostałam: rozkaz pójścia spać i porządnego wypoczynku.
Zasnąć nie mogłam (to chyba z tego zmęczenia właśnie), ale spędziłam dzień w łóżku (w dużej mierze, dlatego że tylko ten mebel mam w pokoju), planując dalszą podróż, pracując trochę, i ucząc się. Krótko mówiąc, zrelaksowałam się i może, dlatego obudziłam się dziś o 5:15, a nie o trzeciej. A może przestawiam się już w końcu na funkcjonowanie według nowego czasu?
Maya, ale nie pszczółka
Dziś (14.12) nie miałam zajęć w szkole. W zamian za to wybraliśmy się do pobliskiej miejscowości San Antonio de Agua Calientes. W drodze chicken busem mieliśmy konwersacje, żeby nie było, że się obijamy. Owe miasteczko to jedno z kilku, w których żyją indigenios, czyli najprawdziwsi Indianie z dziada pradziada, prawdziwi Majowie, kultywujący tradycji. W samej Antigua nie mieszka wielu indigenios, którzy przyjeżdżają tu jedynie do pracy. W Antigua można ich spotkać głównie na mercado, czyli tutejszym rynku. I choć wyjazd do San Antonio początkowo przypominał mi poniekąd ten znany wielu osobom z turystycznych wyjazdów do Tunezji, Turcji czy Egiptu, gdzie zawożą cię niby do muzeum „czegoś tam”, a w rzeczywistości wiozą do najzwyklejszego sklepu, w którym chcą ci wcisnąć same cuda po specjalnie wyjątkowych cenach, to jednak wyjazd ten okazał się niezwykle pouczający. Bardzo wiele dowiedziałam się o zwyczajach, języku i kulturze Maya.
Sama polepiłam tortillę, którą później pochłonęłam (i jeszcze cztery kolejne też, takie były pyszne). Spróbowaliśmy też tradycyjnej potrawy pepian (nie rozwodzę się nad jedzeniem, bowiem mam zamiar poświęcić temu osobny rozdział, bo usatysfakcjonować co poniektóre osoby), poucierałam kawę i zobaczyłam jak wygląda ślub u Maya. Oczywiście bez sprzedaży się nie obyło, a jakże, ale bez arabskiej nachalności.
Jeśli chodzi zaś o indigenios, to niesamowite są ich stroje. Wszystkie oczywiście robione są ręcznie, bez użycia jakichkolwiek maszyn. Zrobienie tradycyjnej bluzki Maya, czyli guipil trwa pięć do sześciu miesięcy codziennej pracy (od poniedziałku do piątku) po sześć godzin dziennie. Corte, czyli kawał pięciometrowego materiału, z którego związuje się spódnicę, kobiety Maya robią przez miesiąc, do tego pasek, którego stworzenie trwa kolejny miesiąc.
Strój mężczyzny tzw. gavan już nie jest tak pracochłonny i składa się z białych, krótkich spodni, czarnej tuniki, przewiązanej kolorowym pasem, sombrera i czerwonego kawałka materiału, który nazywają po prostu krawatem, choć w niczym nie przypomina znanego nam krawata (no oprócz tego, że wisi na szyi mężczyzny). Najbardziej zaskoczyła mnie informacja, że jeszcze wcale nie tak dawno temu, każde małżeństwo posiadało od 15 do 26 dzieci!!! Nie wiem jak to możliwe, ale jak sobie pomyślę, że jedna kobieta potrafiła urodzić 26 dzieci, to aż przechodzą mnie ciarki. Według mnie to niemożliwe. Dziś jednak posiadają po zwykle od 2 do 8.
Moja gospodyni, choć indigenios nie jest, to posiada aż ośmioro rodzeństwa. A skoro o mojej gospodyni …
I znów urodziny
Mam wrażenie, że w Gwatemali ciągle są jakieś święta i wciąż ktoś obchodzi urodziny. Dziś swoje święto obchodzi moja gospodyni Jojana. Kuchnia z rana przystrojona była licznymi kartkami z życzeniami, przygotowanymi przez jej męża i dzieci, a już od piątej rano dzwoniły do niej uparcie telefony, co nie ukrywam doprowadzało mnie do szału. Po południu postanowiliśmy wszyscy: Daz, Bjorn, Tomas, Kate (która dołączyła do nas we wtorek) kupić jej jakiś prezent. W tym celu wybraliśmy się na rynek, przed którym dziś ostrzegała mnie moja nauczycielka. Nie wiem czemu, ale dziś miało tam być wyjątkowo niebezpiecznie. Nie było jednak. Daz też dziś obchodzi urodziny według czasu australijskiego, a jutro według gwatemalskiego. No, cóż. Można i tak jak ktoś lubi świętować. A jeśli o urodzinach mowa, to w Gwatemali istnieją ciekawe zwyczaje związane z tym świętem. Oprócz pinaty, o której wspominałam w poprzednim poście, z rana (ale zauważyłam, że pora nie ma specjalnie znaczenia) puszcza się na cześć solenizanta sztuczne ognie. Jak wystrzelili dziś pod moim oknem, to aż podskoczyłam ze strachu. Jest też jeden zwyczaj, który wyjątkowo przypadł mi do gustu i mam nadzieję, że jego realizację uda mi się zobaczyć. Gdy solenizant zdmuchnie świeczki, oczywiście pomyślawszy wcześniej życzenie, nim ukroi tort, musi pochylić się i ugryźć kawałek, a wtedy ktoś z rodziny czy znajomych, popycha solenizanta twarzą w ów tort. Czyż nie brzmi to słodko? Po moim powrocie mój mąż, jako pierwszy chyba obchodzi urodziny, więc może wprowadzę ów zwyczaj w nasze skromne, polskie progi.
W związku z urodzinami raczej dziś się nie wyśpię, bowiem w domu moich gospodarzy trwa fiesta. Nie mam pojęcia czy całe rodzeństwo Jojany (pięć sióstr i czwórka braci) jest w domu wraz ze swoimi połówkami i dziećmi, bo miejsca na taki tłum nie mają, ale hałas jest jakby tam pół miasta tu przybyło. W związku z powyższym i poniższym (o tym za chwilę) siedzę przed komputerem ze stoperami w uszach i próbuje udawać, że nie słyszę, lecącego w tle gwatemalskiego disco-polo, krzyków dzieci i wybuchów niepohamowanego śmiechu, co dwie minuty. A co do poniższego. Przedwczoraj wieczorem zorientowałam się, że straciłam nie tylko spinkę do włosów na lotnisku, ale również torebeczkę z MP3 i słuchawkami (dlatego nie mogę posłuchać sobie swojej muzyki i siedzę ze stoperami w uszach), 16 gigowego pen driva, a co najboleśniejsze dla mnie – dyktafon, który specjalnie kupiłam z myślą o tym wyjeździe. Takie życie. Coś trzeba stracić, żeby zyskać coś.
Jutro i pojutrze dzień wolny. Odpoczywam, relaksuję się, nadrabiam zaległości w pracy. Muszę też jutro poszukać jakiegoś noclegu w mieście, bo chyba trochę pozmieniam plany i będę musiała się chwilowo wyprowadzić od mojej rodziny, ale o tym następnym razem.
Hasta manana!
Zasnąć nie mogłam (to chyba z tego zmęczenia właśnie), ale spędziłam dzień w łóżku (w dużej mierze, dlatego że tylko ten mebel mam w pokoju), planując dalszą podróż, pracując trochę, i ucząc się. Krótko mówiąc, zrelaksowałam się i może, dlatego obudziłam się dziś o 5:15, a nie o trzeciej. A może przestawiam się już w końcu na funkcjonowanie według nowego czasu?
Maya, ale nie pszczółka
Powstawanie materiału |
Koszyk na tortilla |
Strój mężczyzny tzw. gavan już nie jest tak pracochłonny i składa się z białych, krótkich spodni, czarnej tuniki, przewiązanej kolorowym pasem, sombrera i czerwonego kawałka materiału, który nazywają po prostu krawatem, choć w niczym nie przypomina znanego nam krawata (no oprócz tego, że wisi na szyi mężczyzny). Najbardziej zaskoczyła mnie informacja, że jeszcze wcale nie tak dawno temu, każde małżeństwo posiadało od 15 do 26 dzieci!!! Nie wiem jak to możliwe, ale jak sobie pomyślę, że jedna kobieta potrafiła urodzić 26 dzieci, to aż przechodzą mnie ciarki. Według mnie to niemożliwe. Dziś jednak posiadają po zwykle od 2 do 8.
Moja gospodyni, choć indigenios nie jest, to posiada aż ośmioro rodzeństwa. A skoro o mojej gospodyni …
I znów urodziny
Mam wrażenie, że w Gwatemali ciągle są jakieś święta i wciąż ktoś obchodzi urodziny. Dziś swoje święto obchodzi moja gospodyni Jojana. Kuchnia z rana przystrojona była licznymi kartkami z życzeniami, przygotowanymi przez jej męża i dzieci, a już od piątej rano dzwoniły do niej uparcie telefony, co nie ukrywam doprowadzało mnie do szału. Po południu postanowiliśmy wszyscy: Daz, Bjorn, Tomas, Kate (która dołączyła do nas we wtorek) kupić jej jakiś prezent. W tym celu wybraliśmy się na rynek, przed którym dziś ostrzegała mnie moja nauczycielka. Nie wiem czemu, ale dziś miało tam być wyjątkowo niebezpiecznie. Nie było jednak. Daz też dziś obchodzi urodziny według czasu australijskiego, a jutro według gwatemalskiego. No, cóż. Można i tak jak ktoś lubi świętować. A jeśli o urodzinach mowa, to w Gwatemali istnieją ciekawe zwyczaje związane z tym świętem. Oprócz pinaty, o której wspominałam w poprzednim poście, z rana (ale zauważyłam, że pora nie ma specjalnie znaczenia) puszcza się na cześć solenizanta sztuczne ognie. Jak wystrzelili dziś pod moim oknem, to aż podskoczyłam ze strachu. Jest też jeden zwyczaj, który wyjątkowo przypadł mi do gustu i mam nadzieję, że jego realizację uda mi się zobaczyć. Gdy solenizant zdmuchnie świeczki, oczywiście pomyślawszy wcześniej życzenie, nim ukroi tort, musi pochylić się i ugryźć kawałek, a wtedy ktoś z rodziny czy znajomych, popycha solenizanta twarzą w ów tort. Czyż nie brzmi to słodko? Po moim powrocie mój mąż, jako pierwszy chyba obchodzi urodziny, więc może wprowadzę ów zwyczaj w nasze skromne, polskie progi.
W związku z urodzinami raczej dziś się nie wyśpię, bowiem w domu moich gospodarzy trwa fiesta. Nie mam pojęcia czy całe rodzeństwo Jojany (pięć sióstr i czwórka braci) jest w domu wraz ze swoimi połówkami i dziećmi, bo miejsca na taki tłum nie mają, ale hałas jest jakby tam pół miasta tu przybyło. W związku z powyższym i poniższym (o tym za chwilę) siedzę przed komputerem ze stoperami w uszach i próbuje udawać, że nie słyszę, lecącego w tle gwatemalskiego disco-polo, krzyków dzieci i wybuchów niepohamowanego śmiechu, co dwie minuty. A co do poniższego. Przedwczoraj wieczorem zorientowałam się, że straciłam nie tylko spinkę do włosów na lotnisku, ale również torebeczkę z MP3 i słuchawkami (dlatego nie mogę posłuchać sobie swojej muzyki i siedzę ze stoperami w uszach), 16 gigowego pen driva, a co najboleśniejsze dla mnie – dyktafon, który specjalnie kupiłam z myślą o tym wyjeździe. Takie życie. Coś trzeba stracić, żeby zyskać coś.
Jutro i pojutrze dzień wolny. Odpoczywam, relaksuję się, nadrabiam zaległości w pracy. Muszę też jutro poszukać jakiegoś noclegu w mieście, bo chyba trochę pozmieniam plany i będę musiała się chwilowo wyprowadzić od mojej rodziny, ale o tym następnym razem.
Hasta manana!