sobota, 28 września 2013


Ciągnie wilka do lasu

Translation in progress

Zagłębialiśmy się coraz bardziej w ciemny las – teren Parku Narodowego Tara. Mężczyzna, który nas wiózł był podchmielony. Boże, przecież tu nic nie ma, panikowałam w myślach. Już dawno nie byłam tak przerażona. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam tak przerażona. Może wtedy, gdy spotkałam trzech rybaków na plaży w Salwadorze. Próbowałam jednak nie dać po sobie niczego poznać. Agnieszka siedziała na przednim siedzeniu i nie wyglądała na spanikowaną. Ja nagle stałam się bardzo wierząca i zaczęłam wznosić modły do Najwyższego. W pierwszej chwili, nim pomyślałam, zaczęłam się nawet zaklinać, że jeśli wyjdziemy z tego cało, to już nigdy nie pojadę nigdzie autostopem. Szybko jednak się zreflektowałam, bo nie lubię rzucać słów na wiatr i wiedziałam, że jeśli przeżyję, to i tak stopem na pewno jeszcze gdzieś pojadę. „No, to nie wiem, co mogę obiecać…” – w panice szukałam jakiś bardziej wiarygodnych zobowiązań, których wykonanie byłoby możliwe. Szybko z tego zrezygnowałam. No przecież nie obiecam, że nie będę podróżować albo nagle zacznę chodzić co niedzielę do kościoła. „Pas. Nic nie wymyślę. Błagam tylko, żeby nic nam się nie stało” – pomyślałam, powstrzymując, by nie uronić łzy, które zaczynały zbierać mi się w kącikach oczu.
Waljewo

Zapadała coraz większa ciemność. Dostrzegalne dotąd pojedyncze drzewa zlały się w jedną ciemną masę. Asfaltowa droga biegnąca pośrodku lasu, pnąca się w górę była pusta. Tylko my i nasz kierowca.

– Moim kolegom na drugim końcu lasu zepsuł się samochód – powiedział nasz kierowca. – Muszę podjechać i pomóc im. Nie macie nic przeciwko?

Co?! Jak to? Dziwnym zbiegiem okoliczności na terenach, na których nie ma żywej duszy, nagle przypadkiem jego kolegom, którzy nie wiadomo skąd się wzięli, zepsuł się samochód? Dziwny zbieg okoliczności. Przecież to niemożliwe, panikuję po cichu. Aga spogląda na mnie z pytaniem w oczach: „Co robimy?”. Ale ja nie wiem co robimy, bo nie mamy zbyt wiele możliwości wyboru. Jesteśmy w lesie. Jest noc. I w dodatku nie mamy zupełnie pojęcia gdzie jesteśmy, a do miasta, z którego wyjechałyśmy jest jakieś 10km.
Ja tego nie przeżyję, ja tego nie przeżyję, ja tego… powtarzam w panice. Co ja najlepszego zrobiłam?!!! Błagam jeszcze raz, wyszeptałam w głowie, niech to się dobrze skończy, a już nigdy nie skorzystam z ofert przypadkowego noclegu podczas autostopowania!
Nasz samochód znika zupełnie w ciemnej gęstwinie.

A zaczęło się całkiem niewinnie.
– Ja się chyba poddaje. Przecież jak my będziemy w takim tempie łapać stopa, to my nic nie zobaczymy nie tylko w innych krajach, ale nawet w samej Serbii. – Ton mojego głosu wyraźnie zdradza desperacje i lekkie załamanie.
Do Waljewa w miarę szybko udało nam się dotrzeć. I dobrze, bo łapanie w deszczu nie należy do najprzyjemniejszych. Z Waljewa zostałyśmy pokierowane w stronę miejscowości Bajina Basta i naszego pięknego domku, który tak bardzo chciałyśmy zobaczyć.
Minęło pół godziny. Godzina. Dwie.

– Jeśli do 3.30 nic nie złapiemy pędzimy na autobus – zarządziłam. 
Domek na Drinie

Obie nie byłyśmy z tego zadowolone, ale jak nie ma innego wyjścia, to musimy ratować się komunikacja miejską. Po trzech godzinach, jakieś piętnaście minut przed naszym planowanym udaniem się na dworzec autobusowy, zatrzymuje się samochód. Za kierownicę młody, około trzydziestoletni chłopak. Siadam z tyłu i uderzam „w kimę”. Nawet nie chce mi się specjalnie z nim gadać. Widać, że młody cwaniaczek z ojcowską kasą. Poza tym nie cierpię ludzi, którzy rozmawiają z mną w okularach przeciwsłonecznych na nosie, nawet jeśli jest deszczowa pogoda. Moim zdaniem lekceważą w ten sposób swojego rozmówcę, niezależnie od tego czy jest to gwiazda światowego formatu czy zwykły Kowalski.
Marco, bo tak ma na imię nasz kierowca, zagaduje co chwilę o moje tatuaże. Pokazuje swój: anielskie skrzydła. I tu mnie ma, bo skrzydła uwielbiam. Zawsze chciałam mieć wytatuowane jedno anielskie, drugie diabelskie. Zaczynamy się dogadywać. Okazuje się, że chłopak wcale nie jest taki beznadziejny. Sporo podróżował po świecie wciąż szukając swojej drogi. Szukał swojego miejsca na ziemi. Znajome? Dla mnie bardzo. Zaczynam myśleć, że jest w porządku, mimo że sam nas przekonuje, że są w nim dwie natury: diabelska i anielska. Jak w każdym, myślę. We mnie przecież też. Dziś obiecuje być aniołem. W Bajina Basta zatrzymuje się i zamiast po prostu nas wysadzić przy domku, zaprasza na obiad. Siedzimy nad samą rzeką Driną z widokiem na maleńki domek na skale: Domek na Drinie. Jest przepiękny, magiczny. Chcę zobaczyć go w świetle zachodzącego słońca.
Kanion w Parku Tara


– I co wy tu chcecie robić jak tu nic nie ma – pyta Marco.
– Chciałyśmy tylko domek zobaczyć, a jutro jechać do Drvengradu 
i przejechać się to słynną kolejką „8”.
– No to domek zobaczyłyście. Mam przyczepę kempingową, z której czasem korzystam. Zwykle jednak śpię w hotelu, ale przyczepa stoi wolna, jeśli macie ochotę, możecie w niej zostać, a jutro podrzucę was do Mokrej Góry na kolejkę i do drewnianego miasta.

Marco wzbudził moje zaufanie, ale nie była to sytuacja jak z Jorge, że od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że mogę mu powierzyć w pełni swoje życie.
– I co robimy Aga? – pytam po polsku.
– Możemy chyba jechać – odpowiada trochę niepewnie.
Jedziemy. Wspinamy się coraz wyżej serpentynami. Marco zatrzymuje się na szczycie góry w miejscu, z którego fantastycznie widać niesamowity kanion Parku Tara. Zmierzch nagle zaczyna zapadać coraz szybciej, a my zagłębiamy się coraz bardziej w las. I właśnie wówczas zaczynają dopadać mnie wątpliwości. Kierowca po dwóch i pół piwie? Budzi wątpliwość. Jestem trochę zła, przede wszystkim dlatego, że wsiadłam do samochodu z kierowcą pod wpływem alkoholu. Normalnie tego nie robię. Zauważyłam, że tu w Serbii, w Rumunii, również w Bośni picie i prowadzenie samochodu jest na porządku dziennym. Nikt z tego nie robi problemów. Pędzenie już jednak serpentynami z prędkością powyżej 100 km/h już jest dla mnie nie do zniesienia. Staram się nie patrzeć na licznik, by nie potęgować swojego przerażenia. Gdy dochodzi do momentu, w którym Marco informuje nas, że kolegom zepsuł się samochód w środku lasu, zaczynam panikować.
Jezioro przy naszej przyczepie

Muszę jeszcze wyjaśnić, że Marco buduje pensjonat w pobliżu parku, przynajmniej tak twierdził. Jechał właśnie sprawdzić jak pracują jego ludzie. Kilkudziesięciu pracowników, zostawionych w środku lasu na jakiś czas, może w kobiecie budzić niepokój, zwłaszcza jeśli ma się spędzić noc w ich pobliżu. Nie żeby mieli się rzucać od razu na płeć piękną (nawet jeśli płeć piękna nie do końca jest piękna.) Na wszelki wypadek jeszcze się upewniam czy owa przyczepa kempingowa na pewno nie jest na terenie, w którym mieszkają jego budowlańcy. Nie jest. Niby kamień trochę z serca, ale tak nie do końca, bo z sercem w gardle, ściśniętym żołądkiem jedziemy na pomoc zepsutemu samochodowi. Gdy dostrzegam pierwsze drobne budyneczki na skraju lasu, porozsiewane w dużej odległości od siebie, trochę nadziei wlewa się w moje zajęcze serce. W razie czego będzie gdzie uciekać i prosić o pomoc, pocieszam się w myślach. Na skraju lasu stoi również biały samochód. Obok dwóch rosłych łysych mężczyzn. Gdy zatrzymujemy się obok, jeden z nich zagląda przez otwartą szybę do środka i zaczyna zagadywać coś po serbsku. Nie chcę nawet z nim gadać, widząc jego śliniący się wzrok. Za bardzo jestem cały czas przestraszona. Agnieszka próbuje wytłumaczyć, że nie rozumiemy o co mu chodzi. Mężczyźni zaczynają między sobą rozmawiać i śmiać się. Niby oglądają samochód, Marco wyciąga linę do holowania i wygląda, że zepsuty samochód to nie bajka na potrzeby naiwnych turystek, ale fakt i to w dodatku „autentyczny” :) Niepokoi mnie jednak wciąż zaglądający do samochodu i podejrzanie się uśmiechający mężczyzna. Ja wiem, że w takich sytuacjach cały czas wszystko się wyolbrzymia, ale to nie zmienia sytuacji, która była dziwna. I mężczyzn, którzy byli lekko nachalni.


– Ale oni z nami nie jadą, prawda – pytam Marco, któremu jednak, mimo wszystko trochę wierzę.
– Śpią w hotelu, gdzie i ja – odpowiada.

W końcu rezygnują z holowania samochodu. Jest ciemno i holowanie serpentynami wymaga umiejętności i ostrożności. Panowie decydują się odholować pojazd następnego dnia. Wciąż z „gulą” w gardle, wciskam się w tylne siedzenie. Odjeżdżamy, zostawiając drugi samochód z podejrzanymi mężczyznami w tyle. Czy jest mi lepiej? Nie do końca, bo wciąż nie wiem gdzie śpimy i co tam na nas czeka. Czy tych dwóch przypadkiem tam nie dojedzie? Zerkam z niepokojem raz za razem w tylną szybę.
– Wszystko ok? – pyta Aga.
Kiwam głowę, że tak, ale nic nie jest ok i cały czas obiecuję sobie, że to ostatni raz jak korzystam z propozycji noclegu przypadkowej osoby. „Oddychaj głęboko”, powtarzam sobie, próbując się uspokoić. Ufaj, że ludzie są dobrzy, tak jak do tej pory to robiłaś. Nic nam się nie stanie. Podczas całej jazdy z Marko te oto zdania stały się moją mantrą.
– Już się zbliżamy – mówi kierowca.
Zaczynamy zjeżdżać w dół. Zero latarni. Zero jakichkolwiek świateł, tylko ciemny las. Zatrzymujemy się. Jedynie co dostrzegam to kontury niedokończonych zabudowań, rozkopana ziemia, sterta gruzu i desek, i las. Bardzo ciemny las.
– Ale…, ale tu nic nie ma – szepczę z więznącym w gardle głosem. Właśnie uświadomiłam sobie, że zostałam wyprowadzona totalnie w ciemny las, z którego nie mam pojęcia jak się wydostać. Oczami wyobraźni już widziałam ten wylewający się z ukrycia tłum dzikich mężczyzn, który rzuca się na nas. Marko wysiada, Aga za nim, a ja siedzę sparaliżowana w samochodzie, decydując, że w razie czego przeskakuję na przednie siedzenie i zgarniając w trakcie Agę z kopyta ruszamy gdziekolwiek, w końcu kluczyki zostały na miejscu.
Nagle czuję liźnięcie w dłoń.
– Poznajcie moje psy – mówi Marko. – To o nich wam opowiadałem.
No tak. O, ja głupia. Marko wspominał przecież, a ja się zachwycałam, że ma dwa psy rasy cane corso, którą uwielbiam. Mówił, że tu są jego psy. Dochodzę do wniosku, że tak rodzą się wątpliwości, z nieumiejętności i dobrej nieznajomości obcego języka.
– Chciałem ci je pokazać, skoro tak uwielbiasz tę rasę – powiedział uśmiechając się przyjaźnie. – A teraz jedziemy do waszego miejsca noclegu.
Wsiedliśmy ponownie do auta. Czy ja już mogę naprawdę odetchnąć z ulga, zapytałam siebie w myślach.
Wjechaliśmy do małej wioseczki: pięć sześć domów na krzyż. Na samej górze stoi przyczepa. – To tutaj – mówi Marko i zaczyna ganiać wokół, próbując doprowadzić tam światło.
W domu tuż poniżej, sympatyczne małżeństwo mach do naszego gospodarza, pożyczają mu jakieś przedłużacze. Marko wszystko podłącza, przynosi drewno na ognisko. Woła sąsiada, który na przywitanie przynosi butelkę wina.
– Tam jest jezioro, o którym wam opowiadałem. Teraz dobrze nie widać bo ciemno, ale rano… zobaczycie same.
Faktycznie niewiele widać, ale udaje mi się dostrzec kontury brzegów jeziora. W wodach odbija się księżyc. Nad nami gwieździste nieba jakiego dawno nie widziałam. Jest pięknie! Naprawdę odetchnęłam wreszcie z ulgą. Ach ta moja wybujała wyobraźnia. W cholerę z nią! Na co było tak panikować? Przecież ludzie są z natury dobrzy, a Marko dziś obiecał być aniołem. Dziś, a co będzie jutro? To się jeszcze okaże. Postanawiam wreszcie się uspokoić. Rozbłyska żar ogniska. Płomień buch w górę. Jest ciepło i sympatycznie i niebo gwiaździste piętrzy się nade mną…



wtorek, 24 września 2013

Start of serbian adventure
Początek serbskiej przgody

Translation in progress

– Czy Pani koleżanka przekazała pani wizytówkę – pytam rano kobietę siedzącą w recepcji, która nie jest tą z poprzedniego wieczora.
Spogląda na nas wielkimi oczami, nie rozumiejąc ani słowa. Próbujemy od innej strony, ale kobieta zaczyna do nas mówić po serbsku. Teraz my nic nie rozumiemy. Dogadać się nie idzie. Próby porozumiewania się za pomocą obrazków, na migi również na nic się zdają. Mało brakowało a zaczęłabym używać pisma klinowego. Zrezygnowane ruszyłyśmy po Armanda, chcąc zatrudnić go, jako tłumacza. Nasz nowy znajomy świetnie się w tej roli sprawdził. Niestety kobiecina nie ma pojęcia, o jaką wizytówkę chodzi, o jakiego właściciela hostelu i o jakie podwiezienie do granicy.
No to leżymy!
Bo pojawił się problem w postaci przedostania się na serbską stronę. Przez granicę absolutnie nie można przejść na piechotę. Trzeba mieć cokolwiek, co by jeździło, choćby i hulajnogę.
Armand mógł nam pomóc z przekroczeniem granicy, ale dopiero w poniedziałek. My jednak nie chciałyśmy już tracić dnia. Ruszyłyśmy same, licząc, że jednak jakoś nam się uda. Już po chwili jechałyśmy samochodem z sympatycznym chłopakiem, z którym mogłam popraktykować w końcu mój hiszpański. Postanowił nam po prostu pomóc, bo i tak nie miał nic innego do roboty, a do granicy było zaledwie 14 km.
– Za granicę was jednak przewieźć nie mogę – powiedział, wyciągając z bocznej kieszeni samochodu wielkiego jointa. – Mam nadzieję, że nie będzie wam przeszkadzało, że zapalę?
Gamzigrad

Przełknęłam głośno ślinę i cieniutkim głosem wydałam z siebie dźwięki, które miały brzmieć jak „Nie, nie będzie”. Ale cholernie przeszkadzało, bo nie lubię jeździć z nietrzeźwymi osobami. Wiedziałam jednak, że to zaledwie 14 km. No i była niedziela, czyli jeszcze mniej samochodów na drodze niż zwykle. Zacisnęłam więc zęby, modląc się, by na tych zakrętach nie wyrżnął w jakąś skałę. Gdy już odzyskałam głos, a chłopak ujrzał malujące się na mej twarzy przerażenie, wyjaśnił mi, że nie mam się czym przejmować, bo on codziennie od piętnastu lat już pali, ale tylko jednego dzienne. Nie pocieszyło mnie to specjalnie.
Chłopak wysadził nas przy granicy żywe. Wytłumaczył coś celnikowi, który wzruszył jedynie ramionami, dając do zrozumienia, że możemy sobie robić, co chcemy, ale na piechotę granicy i tak nie przekroczymy, choćbyśmy miały tu tydzień biwakować.
Rozsiadłyśmy się na krawężniku i wystawiłyśmy kartkę z napisem Belgrad. Szału na granicy nie było. Liczyłam się z tym, że spędzimy kolejną noc w Rumunii.
Po około piętnastu minutach podszedł do nas strażnik graniczny. Pokazałyśmy mu karteczkę z napisem Belgrad. Machnął ręką, nakazując czekać i zniknął. Widziałam jak przesuwa się między stojącymi na poboczach samochodami i zagląda do okienek. Po chwili wrócił, wzruszył ramionami, co odczytałam, jako: „Niestety nikogo nie mogę znaleźć” i zaczął zatrzymywać nadjeżdżające samochody. Po pięciu minutach już siedziałyśmy w jednym z nich. Widać było, że kierowca nie jest specjalnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Zostałyśmy mu po prostu do samochodu wepchnięte, ale cóż – służbom mundurowym się nie odmawia.
Ten sam strażnik podszedł do okienka celnego równo z naszym podjazdem i wytłumaczył mężczyźnie w okienku, że jesteśmy turystkami i ci sympatycznie państwo nas tylko przewożą przez granicę, przynajmniej tak zrozumiałam, bo usłyszałam słowo „turisty”. Pan w okienku uśmiechnął się pod nosem, obejrzał mój wypieczętowany paszport i oddał bez słowa.
Stanęłyśmy na serbskiej ziemi.
No właśnie stałyśmy w Serbii, zamiast po niej podróżować. Strażnik wskazał nam kierunek, w którym miałyśmy łapać stopa. Tylko jak łapać jak tam nic nie jedzie?! Totalna pustka. Czekamy.
Przejeżdża jeden samochód, ale reszta mknie w odwrotnym kierunku. Po godzinie zaczynamy się zastanawiać, co robić. Jak tu zostaniemy na noc, to nawet nie ma gdzie się rozbić. Zresztą, jakie na noc?! Do Belgradu mamy zaledwie 270km. Przecież to nic. Góra cztery godziny i powinnyśmy być na miejscu. Idę do tirowców po radę. Niestety żaden z nich nie jedzie w naszym kierunku, ale upewniają mnie, że jak do Belgradu, to łapiemy w dobrym kierunku. Tylko, że ta rada nas nie urządza, bo wciąż nic tam nie jedzie.
Ulice Belgradu

Przyglądamy się naszej mapie i kombinujemy, żeby jednak pojechać może trochę na około. W przeciwnym kierunku więcej samochodów jeździ, choć też szału nie ma. Aga łapie z jednej strony, a ja na wszelki wypadek czekam po drugiej. Koło mnie przejeżdża samochód i jedzie w stronę mojej towarzyszki, ale mija ją. Za chwilę widzę, że zawraca i znów staje przy Agnieszce, która kiwa na mnie ręką. Plecak w ręce i w nogi. W środku sympatyczna starsza para, mówiąca po angielsku. Serbowie, ale z Australii. Jadą tylko kawałek, ale zawrócili, by podwieźć nas na główną drogę. Cieszymy się, że będzie lepiej i że wydostałyśmy się z kłopotów. Nic z tego jednak. Na tej głównej drodze też prawie nic nie jeździ. Znów kwitniemy i zaczynamy zapuszczać korzenie. Nawet trochę zaczynamy się martwić. No Rumunia to to nie jest.
Po jakimś czasie zatrzymuje się samochód. Aga podbiega, by zapytać czy to dla nas. Wychodzi z niej starszy mężczyzna, drugi zostaje w samochodzie. Aga zaczyna się produkować w języku angielskim, a ten tylko wpatruje się w nią. Nic dziwnego. W końcu ładne dziewczę z anielskimi blond włosami i równie anielskimi niebiesko-zielonymi oczami – coś, czego w Serbii nie mają. I nagle zaczyna dotykać jej twarzy. Niestety tej części akurat nie widziałam, bo chyba bym facetowi „lutnęła” między oczy. Aga podbiega do mnie i mówi, co się stało. A facet zaraz za nią. Ale jakiś taki dziwny był i zaczęłam się sama trochę go obawiać. Machnęłam na niego, że ma sobie iść i że nawet z nim nie będziemy gadać. Odjechał. No, ale my dalej bez pojazdu i dalej na wygwizdowie. W końcu po około półtorej godziny zatrzymuje się terenowy samochód. I oczywiście, kto? Rumuńska para. No, kto inny może zatrzymać się, by zabrać nas ze sobą, jeśli nie mieszkaniec Rumunii.

Para jedzie tylko na wycieczkę do Gamizgradu – słynnych w Serbii ruin, które znalazły swoje miejsce na liście UNESCO. Też chciałyśmy tam jechać, ale patrząc na stan dróg, czyli na ich pustkę, stwierdziłyśmy, że nie jest to najlepszy pomysł. Mężczyzna kombinuje jakby tu nam pomóc. Zaczepia kogoś przy drodze i okazuje się, że chyba najlepszym rozwiązaniem będzie udanie się z nimi do Gamzigrad.

– Może tam znajdziecie jakiś turystów z Belgradu, którzy zabiorą was ze sobą. W końcu to niedziela, więc tam pewnie tłumy – tłumacz nasz kierowca.

W sumie racja. Jedziemy, a ja cieszę się, że dzień nie będzie całkiem zmarnowany, bo coś oprócz nawierzchni ulic jeszcze zobaczymy.
Na parkingu Gamzigradu tłum ograniczył się aż do sześć samochodów, z czego ze cztery miały rejestrację z Belgradu. Zaczepiamy po kolei wszystkich. Część nie wraca do stolicy, a przynajmniej tak twierdzą. Dwa samochody przyjechały tu wspólnie, ale są całkowicie zajęte. Widząc jednak naszą beznadziejną sytuację, postanawiają nas chociaż podwieźć do lepszej drogi przy stacji benzynowej.
Twierdza Kalemegdan

Poszłyśmy więc zwiedzać. Ja już tyle ruin widziałam w swoim życiu, że chyba mi wystarczy. Stwierdzam też z czystym sumieniem, że to, iż coś znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, niekoniecznie musi być przeze mnie zobaczone. Obeszłyśmy ruiny dość szybko i usiadłyśmy przy samochodach w oczekiwaniu na naszą rodzinkę. Rozlokowali nas każdą w osobnym samochodzie i ruszyliśmy. Ja trafiłam do młodszego towarzystwa, z którym bardzo szybko się dogadałam. Aż żal było mi ich opuszczać po tak krótkim czasie.
Na głównej drodze, która miała być rzekomo zapełniona autami – pustka.

– Nie ma szans byśmy dziś dotarły do Belgradu – „czarnowidziałam”.

Znów godzina postoju i zabiera nas sympatyczny chłopak, który koniecznie zaprasza nas jeszcze na kawę do swojego miasteczka. Rezygnujemy, bo godzina jest późna, a przed nami wciąż blisko 200 km. W takim tempie to my do świąt byśmy chyba nie dojechały. Znów wysiadamy przy stacji benzynowej i znów kolejna godzina oczekiwań i kolejny samochód. Zaczynam wierzyć, że w końcu krok za krokiem, może o północy, ale dotrzemy. Blisko 80 km przed stolicą ostatni raz zmieniamy samochód. Nawet za długo na niego nie czekamy. Zabiera nas sympatyczny chłopak, który jedzie za stolicę, ale postanawia nas gdzieś podrzucić na dworzec autobusowy w Belgradzie. Trochę kicha, bo oczywiście nie mamy żadnych serbskich pieniędzy i nawet na bilet autobusowy nas nie stać, ale postanawiamy się martwić na miejscu. Pech nas jednak nie opuszcza, bo te 80km jedziemy w przerażająco wolnym tempie. 
Knajpka w centrum

Jesteśmy na autostradzie, a samochód pędzi z zawrotną prędkością 70km/h. Chłopak przeprasza nas za to, tłumacząc, że to stary samochód i mu ciągle nawala, ale po prostu nie stać go na inny. Najważniejsze, że przemy do przodu. Poza tym, gdyby mógł rozwinąć większą prędkość, to nawet by nas na tej autostradzie nie zauważył, a tak przynajmniej miał szansę się zatrzymać. Zivojin w końcu się nad nami lituje i postanawia podrzucić nas pod sam hostel. Widzę, że jest trochę zły, błądząc ulicami Belgradu, których sam nie zna, no, ale sam się zaoferował, więc nic nie mówi. Wysadza nas w końcu w centrum i oddaje pod opiekę przypadkowo napotkanego Vitora. Zaczepia go pytaniem o hostel i z ulga oddaje w jego ręce. Po prawie dziesięciu godzinach podróży (przejechaniu o, zgrozo zaledwie 280 km!) jesteśmy na miejscu. To był naprawdę ciężki dzień. Całe szczęście, sześcioosobowe dormitorium mamy tylko dla siebie.
 
Kalemegdan
Wstałam znów półprzytomna i dzień, który miałyśmy poświęcić jedynie na odpoczynek, w pierwszej kolejności spędziłyśmy na poszukiwaniu nowego hostelu. Ten, w którym byłyśmy, czyli „Big Hostel” okazał się dla nas za duży. No, cóż. Po samej nazwie mogłyśmy się domyślić, że skoro w nazwie jest „big” to do małych nie będzie należał. Zaczęłyśmy więc błądzić z mapą po ulicach. Jak można błądzić z mapą, zastanawiacie się? Ależ można i to wcale nie zależało od naszych umiejętności czy niekompetencji, ale tego, że nazwy ulic na mapach były napisane znanym nam alfabetem, ale już do nazw ulic w mieście używano cyrylicy.
Wreszcie jakimś cudem znalazłyśmy mały rodzinny Star Hostel. Od pierwszego dnia dało się zauważyć, że do czystości to Serbowie specjalnej uwagi raczej nie przywiązują i przyznam szczerze, że taki hostel w Polsce nie miałby szans istnieć. Ale my szukałyśmy najtańszego, więc miałyśmy za co płaciłyśmy.
Oryginalne menu w sympatycznym pubie

Aga postanowiła totalnie odpoczywać. Ja wiedziałam, że i tak całego dnia „nicnierobienia” nie wytrzymam, więc wybrałam się do ZOO i na twierdzę Kalemegdan. ZOO trochę fajne, ale trochę przygnębiające. Podobało mi się ze względu na dużą ilość przepięknych dużych kotów. Przygnębiało ze względu na panujące tam warunki. Pogoda też robiła swoje, bo zamiast słońca, cały czas siąpiło z nieba. Ten dzień to był jednak dzień relaksu. Aga nabrała trochę sił, by następnego dnia móc połazić po mieście i poznać je trochę dokładniej. Belgrad nas jednak nie omamił i nie oszołomił. Niby wiele osób mówi, że miasto, to ludzie, że trzeba do nich wyjść, pójść do knajp, klubów. Ale ja uważam, że miasto to miasto i albo się podoba, przyciąga, bo ma coś w sobie, albo nie. Wiele miejsc mnie oczarowywało od pierwszego wejrzenia nie tylko swoją urodą, ale i klimatem. W Belgradzie nie czułam ducha. Niby twierdza Kalemegdan bardzo ładna i ciekawa. Niby serbskie Montmarte, czyli dzielnica Skadarlija przepiękna, niby ładny parlament, ciekawa największa w Europie synagoga, niby zaludniony i pełen życia deptak Knez Mihailova, ale wszystko jakieś takie bezbarwne. Sporo po tej stolicy się spodziewałam, zwłaszcza czytając zachwyty nad jedną z najpiękniejszych stolic Bałkanów i może, dlatego rozczarowanie urosło do takich rozmiarów. Zamiast więc zostawać jeszcze jeden dzień dłużej ruszyłyśmy  dalej. Mimo niezbyt dobrych przeczuć Agnieszki, której Serbia coś nie przypadła do gustu.
Belgradzki Montmarte

Na naszej serbskiej liście znajduje się piętnaście pozycji, czyli piętnaście miejsc, które chciałybyśmy zobaczyć. Ograniczamy listę do miejsc, które koniecznie musimy zobaczyć. Zostaje sześć miejsc: miasteczko „retro”, czyli Waljewo, cudny domek na Drinie (Kucica na steni), tzw. Disneyland Emira Kusturicy, czyli Drvengrad, przejazd kolejką, tzw.”8” w Mokrej Górze. Miasto Diabła i Kanion Uvac. I tak wiemy, że na dotarcie do tych kilku miejsc potrzebujemy bardzo wiele czasu.
Opuszczamy Belgrad w deszczu. W miarę łatwo i szybko udaje nam się dotrzeć do Waljewa. Nie ma tam niczego ciekawego. Absolutnie niczego. A retro? Bo małe odrapane domki i brukowane uliczki? Może. Wrażenia to nie robi i zaliczam to miejsce do przereklamowanych. Zaczynam się obawiać, że żadne z miejsc nie spełni naszych oczekiwań.

– Żadnych więcej miasteczek – mówi Aga.
– Żadnych – obiecuję.

Zostało nam tylko miasteczko Kusturicy, ale to inna bajka. Tak samo jak nasza podróż do domku na Drinie – to też inna bajka. Bajka, w której dobra wróżka okazuje się wiedźmą.

piątek, 20 września 2013

From the land of Romania to Serbia
Z ziemi rumuńskiej do serbskiej

Translation in progress
Ja dziś jeżdżę tylko wypasionymi furami, powiedziałam do Agi, gdy stanęłyśmy przed wjazdem na autostradę, wiodącą z Bukaresztu do Drobety – miasta w pobliżu granicy serbskiej. Już raz, gdy tak oznajmiłam, jeszcze podczas zeszłorocznego wyjazdu stopem do Dubrownika, tak też było. Miałam nadzieję, że moje życzenie i tym razem zostanie spełnione.
Oj, żeby tak wszystkie moje życzenia się spełniały. Zatrzymał się czarny lśniący sportowy Mercedes. Za kierownicą siedział młody bardzo sympatycznie wyglądający mężczyzna. Wsiadłyśmy. W środku było jeszcze ładniej, czyściutko, miękko i pachnącą.

– To gdzie jedziesz? – zapytałam.
– Do Brukseli. Przez Szeged – odpowiedział płynną angielszczyzną.

Spojrzałyśmy z Agą na siebie. Początkowo taki był nasz plan, by wrócić do Szeged na Węgrzech i tam łapać tira do Belgradu. Byłyśmy zgodne, co do tego, że jeśli los podsuwa nam pod sam nos sympatycznego Fredericka, to znaczy, że mamy z nim jechać do końca i realizować pierwotny plan.

– A możemy z Tobą do Szeged w takim razie?

Kierowca nie widział problemu.
Rozłożyłyśmy się wygodnie. Czułam się bardzo bezpiecznie. Frederick tak, jak wyglądał na sympatycznego, taki też był. Zaczęły się standardowe pytania i odpowiedzi. My z Agą to już swoje wzajemnie znałyśmy na pamięć tyle razy przychodziło nam na nie odpowiadać. Z przyjemnością zawsze jednak słuchałam odpowiedzi nowo poznanych osób. Okazało się, że Frederick pochodzi z Rumunii, ale w jego żyłach płynie również kenijska krew. Od lat mieszka zaś w Belgii. I od razu już ustaliłyśmy, że go kiedyś odwiedzamy. Bardzo mu się spodobało to jak żyjemy i podróżujemy, i zapewnił nas o samych luksusach, które nas u niego będą czekały. Już zacieramy ręce.
Po drodze nasz kierowca musiał jeszcze zajechać po nianię swojej córeczki. I ona wracała razem z nim, wykorzystawszy jego przyjazd na odwiedziny własnej rodziny. Jako że Mercedes był bardziej sportowy, Fred musiał upewnić się, co do ilości bagażu niani. Z naszymi bowiem dwoma wielkimi plecakami i nami dwiema oraz nią i jej ekwipunkiem mogło się zrobić ciasno. Bagażnik też był już w dużej mierze wypełniony walizami. Pech chciał, że niania oznajmiła, iż ilość walizek i toreb, które zabiera, za nic nie zmieszczą się w samochodzie, jeśli i my w nim również będziemy. No trudno. Nie miałyśmy wyjścia jak wrócić do planu „B”, czyli jazdy do Drobety.
Już po chwili niemal z piskiem zatrzymał się busik. Kierowca był jakoś dziwnie podekscytowany, że wiezie dwie turystki. Trudno się z nim było dogadać. Całe szczęście nie siedziałam obok niego, ale i tak źle się czułam w jego samochodzie. Najchętniej zmieniłabym kierowcę. Chłopak zaczął nam tłumaczyć, że ma kolegę, który z miejscowości, do której nas dowozi, będzie jechał właśnie do Drobety i że może nas zabrać. Dzwoni do niego i coś opowiada, zaśmiewając się. Niby się umawiamy, że ok, ale nie mamy jakoś przekonania. Wysiadamy czy zostajemy, pytam Agę. Może powiemy, że nasz przyjaciel, który mieszka w Medias, jedzie teraz do Drobety i nas po drodze może zabrać, wymyślam na poczekaniu, myśląc o Jorge. I w tym momencie dostajemy sms od Jorge z pytaniem „czy wszystko w porządku”. Jako wielbicielki znaków, uznajemy, że to właśnie jeden z nich. Oznajmiamy chłopakowi, że musimy wysiąść.
Widać, że chłopak jest rozczarowany, ale w końcu zatrzymuje nas przy pensjonacie. Oddychamy z ulgą, choć jest późno i wizja noclegu na łące średnio nam przypada do gustu.
Widzimy jednak, że w razie, czego jest szansa rozbicia się na podwórku pensjonatu. Sympatyczny właściciel każe nam usiąść i odpocząć. Pozwala korzystać z toalety, a gdy przez jakiś czas nie możemy nic złapać, sam wychodzi na ulicę, zabiera nam blok i zaczyna łapać stopa. Najpierw stoję zaszokowana, patrząc jak właściciele wymachuje naszą kartką przed przejeżdżającymi samochodami, a potem wybucham śmiechem, gdy klnie na każdego, kto przejeżdża obok nas obojętnie. W śmiechu wtóruje nam kilka osób, siedzących przy stoliku restauracyjnym, w tym zdaje się, że zona właściciela. W końcu zabieramy mu kartkę, dziękując za pomoc. Niby chce dobrze, ale kto nam się zatrzyma, gdy zobaczy skaczącego przy drodze starszego mężczyznę z dwoma dziewczynami? Nikt trójki nie weźmie.
Wreszcie udaje mu się zatrzymać starszego mężczyznę. Nakazuje mu zawieźć nas do miasta na stację kolejową. Na nic się zdają tłumaczenia, że my pociągiem nie jeździmy, tylko stopem. Zresztą nowy kierowca i tak ani słowa nie zna po angielsku. My próbujemy z naszym „no train”, ale nic z tego nie wychodzi, oprócz potakiwania kierowcy, że „tak, train”. Całe szczęście stacja jest w centrum miasta i nigdzie nie musimy się cofać. Musimy jedynie przejść przez miasto, by wyjść na wylotówkę. Miasto okazuje się niestety dość długie. Zaczepiają nas po drodze różni ludzie, namawiając, byśmy wzięły taksówkę. Zatrzymuję się taksówkarze, oferując swoje usługi. I wtem zatrzymuje się życzliwy tatuś z małą córeczką na tylnym siedzeniu. Postanawia nam pomóc i wywieźć chociaż w „dobre miejsce na łapanie stopa” jak powiedział.
Zaczęło się ściemniać, a my znalazłyśmy się na totalnym wygwizdowie. Ciekawe czy tu w ogóle jakiś hostel istnieje, zastanawiałyśmy się. Nie lubię łapać stopa w nocy. Przezorny zawsze ubezpieczony. Całe szczęście już po chwili zatrzymuje się bardzo sympatyczna para. Jadą dokładnie do Drobety. Niewiele rozmawialiśmy w trakcie, bo oni nie byli specjalnie rozmowni, a i my byłyśmy już nieco zmęczone. Chłopak czasami podpytywał nas o coś. W końcu zapytał czy mamy jakąś polska muzykę. Dałam mu pendrive i przynajmniej mogłam posłuchać czegoś, co lubię. Polecieli Pipes and Pints, Luxtorpeda, Lao Che i Kasia Nosowska. Od razu zrobiło się milej.

– Ale nie ma moich Pink Floyd – narzekała Aga. – Jak mogłam nie wziąć iPoda!
Ja też nie wiem, jakim cudem nie wzięłam nawet słuchawek, by podłączyć je do komputera.

– Jak ja tęsknie za Floydami. – Niczym katarynka powtarzała Aga. 
Ten tekst słyszałam przynajmniej raz dziennie od początku podróży.
Do Drobety dojechaliśmy już pod osłoną nocy. Całe szczęście miałyśmy pojęcie, gdzie planujemy spać. Trzeba było tylko znaleźć to schronisko młodzieżowe. Parka była kochana. Krążyli po mieści, wypytywali, by zawieźć nas pod sam hostel. Nie chcieli nas zostawić samym sobie. W końcu dotarłyśmy na właściwą ulicę.

– Gdzieś tu będzie miejsce, którego szukacie – oświadczyli.
Podziękowałyśmy i ruszyłyśmy na poszukiwania.
– Czy w czymś wam pomóc – usłyszałyśmy, gdy z dezorientacją wymalowaną na twarzy próbowałyśmy ustalić numery budynków.
– Szukamy hostelu – oznajmiłam, pokazując chłopakowi adres.

Wyraził szczere powątpiewanie w istnienie jakiegokolwiek hostelu na danej ulicy, wywołując w nas chwilowy popłoch. Zadzwonił jednak do żony, prosząc by znalazła w necie jakieś bardziej szczegółowe dane. Znalazła. Chłopak podzwonił i za chwilę już prowadził nas pod właściwy adres. Okazało się, że jest właścicielem hostelu w innej części Rumunii. I jak widać często trafiał na zagubionych turystów.

– Dobra, to teraz tylko prysznic i idę spać. Wystarczy mi wrażeń na jeden dzień – stwierdziłam. Aga była tego samego zdania.
Poszła jeszcze tylko zapalić przed budynek. Zeszłam do niej.
– Po pierwsze – powiedziała, gdy mnie zobaczyła – był tutaj jeszcze raz ten właściciel hostelu i powiedział, że jutro wraca do siebie i może nas przerzucić na serbską granicę. Tylko on dopiero będzie o 11 jechał, więc jeśli się zdecydujemy skorzystać z jego pomocy, mamy poprosić babkę w recepcji, by do niego zadzwoniła. Zostawił jej swoją wizytówkę.
No lepiej być nie mogło!
– A po drugie. Czy Ty słyszy, co leci? – Krzyknęła z radością do mnie.
Nic innego jak Pink Floyd.
– Tam jest knajpa, może siądziemy tam na chwilę?
Jedno piwo nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
– Ale tylko na chwilę – wymogłam obietnicę na mej towarzyszce. 

Obie w końcu cały dzień marzyłyśmy o porządnym wyspaniu się.
Z tymi chwilami jednak tak jest, że lubią się przedłużać. Tego dnia nie spodziewałyśmy się już niczego wyjątkowego. A życie lubi najbardziej zaskakiwać w takich właśnie nieoczekiwanych chwilach. Knajpka okazała się jedynie miejscem dla znajomych. Zostałyśmy jednak do ich grona zaproszone.
Poznałyśmy przesympatyczną i śliczną Larisę oraz jej przyjaciela Armanda, których zafascynowało nasze podróżowanie stopem. Zamiast więc pójść po jednym piwie do pokoju, rozgadaliśmy się do późnej nocy. Wciąż dołączali do nas nowi znajomi. A przed nami pojawiały się wciąż nowe kufle wypełnione bursztynowym napojem. Nikt nie chciał nawet słyszeć o jakimkolwiek płaceniu. W tle leciała ulubiona muzyka Agi, która była w siódmym niebie. Z trudem zmusiłyśmy się do zmiany pozycji z siedzącej na drewnianych stołach na leżące w łóżku, w schroniskowym pokoju. Musiałyśmy przecież wstać rano, choć nasi gospodarze namawiali nas do zostania w mieście jeszcze jeden dzień dłużej, zapewniając, że w poniedziałek pomogą nam się przedostać do Serbii. I towarzystwo, i obietnica pomocy były kuszące. Gdybyśmy nie miały oferty pomocy od właściciela hostelu, pewnie na tę składaną przez Larisę i Armanda byśmy przystały.

Zawzięłyśmy się jednak w postanowieniu, że czas Rumunię opuścić. Proponowana godzina wyjazdu, czyli jedenasta też nam idealnie po towarzysko spędzonej nocy pasowała. Ostatni rumuński dzień był bardzo udany. 
Kładłyśmy się spać z myślą, że życie jest pełne niespodzianek i że właśnie te niespodzianki w podróży są najbardziej pociągające. Każdy dzień to nowa przygoda. Czas więc na serbskie przygody.

poniedziałek, 16 września 2013

Mud Vulcanes and Bucarest
Błotne wulkany i Bukareszt

Translation in progress
Ashram, szamańskie wizje, szukanie i znajdowanie sensu życia – ostatnie nasze rozmowy z nowo poznanymi ludźmi, wstąpiły na wyższy poziom. Dawno nie jeździłyśmy z kierowcami ciężarówek, z którymi dyskusje raczej ograniczają się do bardziej przyziemnych tematów. Na to przyjdzie czas w drodze powrotnej.
Błotne wulkany

Pierwszą noc w Bukareszcie spędziłyśmy z naszą nową gospodynią Elisabetą – znajomą Jorge. Zmęczenie moje nie znało granic i jedyne, o czym marzyłam, to położyć się spać. Rozmowa jednak z Elisabetą tak mnie wciągnęła jak chyba jeszcze nigdy żadna inna rozmowa w życiu. O pierwszej zmusiłyśmy się do rozłożenia łóżka w pokoju gościnnym i zakopania się w śpiwory. Elisabety i tego wieczoru, tej ważnej rozmowy nie zapomnę chyba do końca życia.
O szóstej rano znów wstałam półprzytomna. Takie podróżowanie to nie wakacje. Człowiek wiecznie chodzi zmęczony i niedospany, ale w sumie gdyby chodziło mi o odpoczynek, to wybrałabym się na wakacje do Egiptu, a nie stopem po Bałkanach. Może i wówczas byłabym wypoczęta, ale nie zebrałabym tylu wrażeń i nie spotkała tylu fantastycznych ludzi.

W związku z tym, że aby zobaczyć Babele i Sfinksa musiałyśmy dwukrotnie jechać w to samo miejsce, czas na zwiedzanie stolicy drastycznie nam się skurczył. Piątek przeznaczyłyśmy na dojazd do błotnych wulkanów, leżących kawałek drogi od Bukaresztu. Wydostanie się ze stolicy nawet nie było takie trudne, a tego obawiałyśmy się najbardziej. Chociaż według tego, co przepowiadali nam miejscowi, powinnyśmy były obawiać się bardziej dotarcia stopem do Buzau, a raczej z miejscowości Buzau do samych już wulkanów. Tam miało według nich nic nie jeździć. No i w sumie mieli rację, bo wiele pojazdów po tych drogach się nie poruszało.
Zatrzymał się pierwszy samochód. Siedząca za kierownicą rozwalającego się gruchota, wypełnionego po brzegi śmieciami, potężna kobieta, zażerała się czymś podobnym do obwarzanków i gadała jednocześnie przez telefon, kiwając na nas głową byśmy wsiadały. Aga jeszcze tylko wskazała jej na kartce napis, znajdujący się tuż pod nazwą miasta: „no money”, by nie było później wątpliwości. Kobieta potaknęła głową, nie przerywając dyskusji przez telefon. Usiadłam z tyłu. Samochód był w opłakanym stanie. Wszystko pordzewiałe, niedomykające się okna i drzwi. Tony papierków i opakowań po słodyczach, pustych butelek. Gdzie my trafiłyśmy?! Zaczęłam się zastanawiać, kim jest nasz kierowca.
Parlament

Skończyła rozmowę i zapytała tylko skąd jesteśmy, oczywiście na tyle, ile umiała zapytać w kompilacji słów rumuńsko-angielskiej. Potem niewiele już rozmawiałyśmy. Zresztą ona nawet nie miała specjalnie na to czasu. Niemal przez całą drogę, blisko dwie godziny nawijała przez telefon. Współczułam Adze, które siedziała koło niej. Kobieta, bowiem dość często wchodziła na bardzo wysokie tony, wydzierając się na swego rozmówcę. Drąc się do słuchawki, jedną ręką manewrowała kierownicą, wyprzedzała, trąbiła. Czasem sprawdzała, kto dzwoni do niej na drugi telefon. Zamknęłam oczy i starałam się nie patrzeć na to, co wyprawia. Niestety tak jeżdżą wszyscy w Rumunii.

– Jaki jest pani zawód? – spytałam, gdy skończyła kolejną rozmowę, polegającą na wrzaskach.
– Adwokatem – odpowiedziała.

No i wszystko jasne. Tylko ten samochód mnie zastanawiał.
Do Buzau dowiózł nas sympatycznym starszy pan, który wziął od nas blok i napisał nam dokładnie gdzie mamy dalej jechać. Do wulkanów pozostało nam około 14km. Droga w miasteczku trochę pustawa. Zatrzymały się jednak dwa, zdaje się, że zaprzyjaźnione, samochody. W obu mężczyźni, którzy coś zaczęli do nas gadać. Nic nie rozumiałam. Po co się zatrzymują jak nawet nie jadą tam, gdzie my, powiedziałam do Agi. 
Budynek banku

W tym momencie podeszła do nas starsza kobieta i tylko kiwnęła głową, że mamy nawet z nimi nie gadać, tylko iść za nią. Powiedziała kilka słów do mężczyzn i machnęła na nas. No, dobra, skoro każe iść, to idziemy. Chyba wie lepiej. Nie miałyśmy pojęcia gdzie nas prowadzi. Liczyłyśmy, że może w rodzinie ma kogoś, kto nas podrzuci do wulkanów. Babinka była bardzo sympatyczna, cały czas się do nas uśmiechała i coś tam gadała w swoim języku, a my też tylko się uśmiechałyśmy i potakiwałyśmy, nic nie rozumiejąc. Miejscem, do którego nas prowadziła okazała się informacja turystyczna. Tam sympatyczna dziewczyna wyjaśniła jak jechać i gdzie, oczywiście autobusem, bo przecież absolutnie nie autostopem. Autobus miał jechać za pół godziny. Poszłyśmy na przystanek, ale i tak miałyśmy zamiar próbować dalej łapać stopa, a nuż mógł się ktoś zatrzymać. Na przystanku czekała konkurencja. Co nadjeżdżał samochód, to dziadek zrywał się. Widać było, że nie jest zadowolony z tego, że trzymałyśmy kartkę z napisem „wulkany”. Próbował nas za każdym razem uprzedzić w wyciąganiu kciuka do góry i mamrotał coś pod nosem. Pewnie przeklinał nas, zdając sobie sprawę, że prędzej nas ktoś zabierze niż jego. W końcu zatrzymał się samochód z dwoma mężczyznami. Dziadek, ile miał jeszcze pary w kruchym ciele rzucił się do drzwi i wyraźnie został odprawiony z kwitkiem. Cofnął się do swojej ławeczki, rzucając pod nosem pomsty do nieba za nasze towarzystwo. Mężczyźni mogli nas jedynie podwieźć połowę drogi, czyli siedem kilometrów. Stwierdziłyśmy, że najwyżej kolejne siedem przejdziemy na piechotę. Wysadzili nas na skrzyżowaniu dróg, a my zrobiłyśmy sobie przerwę na „szabrowanie” przepysznych śliwek z pobliskiego drzewa.
Teatr

Zatrzymał się starszy mężczyzna. To znaczy mi wyglądał na starszego, takiego dobrze po sześćdziesiątce. Okazało się, że jednak bliżej mu mojego wieku niż mojego dziadka. W połowie bezzębnym uśmiechem, rumuńskimi gadkami zapewniał, że nas dowiezie na miejsce. Nie rozumiał słów „no money”, więc Aga wygrzebała z czeluści swojego plecaka zeszyt z notatkami i pokazała mu rumuńskie zdanie, że jeździmy autostopem, ale nie mamy pieniędzy. Kazał wsiadać. Ruszyliśmy wąską dróżką miedzy zielonymi wzgórzami, które wyglądały niczym pokryte aksamitem. Miało się ochotę dotykać tych wzgórz i sprawdzić czy faktycznie są tak delikatne i miękkie. Od czasu do czasu mijaliśmy jakąś chałupkę, stada pasących się krów. Mężczyzna włączył na cały regulator bałkańską muzykę i z uśmiechem od ucha do ucha wyśpiewywał kolejne zwrotki, śmiejąc się przy tym do nas. My też zaczęłyśmy się śmiać. Czułam się jak na planie filmu Kusturicy.

Mężczyzna zawiózł nas pod samą kasę do wulkanicznego parku. Teren błotnych wulkanów wyglądał nieco jak z filmów postapokaliptycznych, ale w pięknym znaczeniu tego słowa. A może bardziej jak krajobraz księżycowy, tyle że otoczony aksamitno-zielonymi pagórkami.
Stop z powrotem był marny. Nie przejmowałyśmy się tym jednak w ogóle. Godzina była wczesna, więc spacerowałyśmy sobie do miasteczka. Czternaście kilometrów to dla nas nic, a potem wiedziałyśmy, że już na pewno coś uda nam się złapać.
Maszerujemy wśród pól, łąk i pagórków, błyszczących w słońcu i rozmawiamy. Jest pięknie, spokojnie i cicho. Z daleka dostrzegam nadjeżdżający z na przeciwka samochód. Zatrzymuje się, a z niego wysiada dwóch mężczyzn postawnej postury. Wokół pustka. Agnieszka dalej mówi, ale kątem oka widzi jak sięgam do plecaka po gaz pieprzowy. Tak na wszelki wypadek.
Ulice w centrum

Powoli się zbliżamy i nagle słyszę polskie:

– Cześć!
– To wy z Polski jesteście?! – Zadaję głupie pytanie, zaskoczona ich obecnością. – Zabierzecie nas ze sobą – dodaję szybko, nie pytając nawet gdzie jadą.

Piotrek i Tomek jadą oglądać wulkany, więc wracamy z nimi, a potem po drodze zajeżdżamy jeszcze obejrzeć jeden z ciekawszych w okolicy monastyrów. Jak się okazało mieszkają po sąsiedzku, tzn. po sąsiedzku w Polsce, bo jeden z nich jest z Człuchowa, a drugi z Kwidzyna. Tu zostali wysłani przez firmę w delegację na kilka miesięcy, by sadzić w Rumunii lasy. Podrzucają już nas bezpośrednio na autostradę prowadzącą do miejscowości Plotesti, w której odebrać ma nas nasz przyjaciel Jorge, jadący również na weekend do Bukaresztu.
Bukareszt wieczorem jest piękny. Potężne budynki, oświetlone licznymi lampami, nabierają majestatyczności. Uliczki w centrum miasta wypełnione są restauracjami i pubami, które tętnią życiem. Im późniejsza godzin, tym więcej osób wylega na ulice, by korzystać z ciepłych weekendowych wieczorów. Mijamy teatry uliczne, upchnięte w kąciki ulic, zaczepiamy o koncert reagge, odbywający się na małym rynku w centrum miasta, przysiadamy na kolację w jednej z dziesiątek restauracji.
Bukareszt nocą przypadł mi do gustu. Ma coś w sobie. Chcę więc tylko jeszcze zobaczyć go za dnia i mogę ruszać dalej. Miasta to nie jest coś, co uwielbiam najbardziej. Zresztą ciągnie nas dalej, do nowych przygód, nowych miejsc, nowych ludzi.

Za dnia stolicy wcale nie wygląda gorzej. Nie wiem, dlaczego tak wiele osób odradza odwiedzanie tego miasta. Wszyscy, których spotkałam, przekonywali, że nie warto, bo jest brzydko. A mi naprawdę tu się podobało. To miasto coś w sobie ma. Duszę najprawdopodobniej.

Długo się łamałyśmy czy nie zostać jeszcze jeden dzień dłużej w stolicy. W końcu jednak stwierdziłyśmy, że i tak już za długo w Rumunii siedzimy. W leniwe sobotnie popołudnie Jorge wysadził nas na drodze, prowadzącej do miasta o skomplikowanej i długiej nazwie Drobeta Turnu Severin, znajdującego się bardzo blisko przejścia granicznego z Serbią. 

Wymyśliłyśmy, że tam spędzimy noc i w niedzielę ruszymy do Belgradu. Z Drobety do granicy miałyśmy mieć tylko czternaście kilometrów, a od granicy do stolicy Serbii zaledwie dwieście osiemdziesiąt. Przecież to dla nas chwila moment. Już widziałyśmy oczami wyobraźni jak po  trzech, czterech godzinach jazdy, zwiedzamy ponoć jedną z najpiękniejszych bałkańskich stolic. Niedoczekanie nasze!

sobota, 14 września 2013

Another second attempt
Do dwóch razy sztuka

Translation in progress
Kawa, prysznic, wygodne łóżko – potrzebowałyśmy trochę luksusu po cygańskich wojażach. W Braszowie nie mogłyśmy znaleźć nikogo, kto by nas przenocowała. Znalazłyśmy za to niedrogi, ale całkiem przyzwoity hostel. Niedrogi, bo znajdował się dość daleko od centrum. Dla nas to nie była jakaś zatrważająca odległość, zwłaszcza że obie dobrałyśmy się dobrze pod względem naszego zamiłowania do chodzenia.
Brasov

W Braszowie nie zwiedzałyśmy wiele. Pospacerowałyśmy uliczkami miasta, głównym deptakiem, obeszłyśmy wokół najbardziej popularną atrakcję w mieście, czyli Czarny Kościół. Braszów miał stanowić naszą bazę wypadową do zamku Draculi w Bran, do zamku w Rasznowie, gdzie również znajduje się ciekawy kompleks zamkowy oraz do Busteni. Z tego ostatniego miejsca chciałyśmy dostać się kolejką linową do Sfinksa i tzw. Babele, czyli „Starej Damy”. Po Braszowie miał przyjść czas na Bukareszt.
Czarny Kościół

Pół wieczoru spędziłyśmy na planowaniu kolejnych dni, szukaniu hostów w stolicy. Pół żywe ze zmęczenia położyłyśmy się w końcu spać, by wstać znów o świecie. W planach miałyśmy jednak tak dużo do zobaczenia, że nie mogłyśmy marnować czasu na zbędny sen. Wyśpimy się po powrocie, stwierdziłyśmy zgodnie.
Wyszłam na taras hostelu. Szczyty gór ukrywały się za ciemniejącymi coraz bardziej chmurami. Nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Obawiałam się, że nawet, jeśli dostaniemy się na szczyt, to i tak niczego nie zobaczymy. Starałyśmy się być jednak dobrej myśli. Ruszyłyśmy szukać „wylotówki” do Sinai i Busteni. Z informacji, które zdobyłyśmy, wynikało, że są dwie kolejki, po jednej z każdego miasta. 
Sinaia

Wybrałyśmy Busteni, bo było bliżej, zaledwie czterdzieści kilometrów od Braszowa. Okazało się, że na dotarcie do drogi wylotowej potrzebujemy trochę czasu, sił i jakiejkolwiek orientacji w terenie, a zwłaszcza z tym ostatnim, to różnie u nas bywa. Nie bardzo się orientowałyśmy, w którym w ogóle kierunku powinnyśmy podążać.
Na ulicy, przy automacie z kawą jakiś mężczyzna próbował zdobyć jeden kubeczek energetyzującego napoju. Widać było, że dopiero co wstał i ledwo widzi na oczy. Najpierw padło nieśmiertelne pytanie czy mówi po angielsku albo hiszpańsku.
Bucegi w oddali

– A little – usłyszałyśmy.
Pokazałyśmy na mapie miejsce do którego musimy się dostać z prośba o wskazanie właściwego kierunku, tłumacząc, że chcemy jechać autostopem.
- Chodźcie ze mną – powiedział. – Zawiozę was.
Nie zastanawiałyśmy się ani chwili.
– Dziesięć lat mieszkałem w Moskwę. Wiem jak to jest być obcokrajowcem.
Zawiózł nas w miejsce, w którym bez problemu mogłyśmy łapać dalej. Po pięciu minutach już jechałyśmy. Nasz kolejny kierowca oczywiście też nie mówił po angielsku, ale zrozumiał Busteni i „no money”, czyli najważniejsze rzeczy mieliśmy uzgodnione. A przynajmniej tak nam się zdawało, bo w końcu wysadził nas w Sinai, z niewiadomych dla nas powodów, z czego zdałyśmy sobie sprawę po dobrych kilkunastu minutach marszu.

Co teraz, zastanawiałyśmy się.
– Najwidoczniej tak miało być – stwierdziłam. – Idziemy zatem na kolejkę tutaj.
Zaczęłyśmy podążać za różowymi znakami z napisem „telegondola”. Byłyśmy przekonane, że to właściwa droga. Wspinałyśmy się coraz wyżej i wyżej. Słońce znów przypiekało, mimo że było jeszcze przed południem. W górę podążałyśmy blisko półtorej godziny. W końcu szczęśliwe dotarłyśmy na miejsce, modląc się by kolejka działała. Działała, ale…
Szczyt Bucegów

No właśnie. Po rozmowach z jedyną osobą, która najlepiej z pracujących tam, znała angielski dowiedziałyśmy się, że tą kolejka nie dojedziemy tam, gdzie chcemy. Musimy zmienić kolejkę, a następnie w górę wędrować trzy godziny, by dotrzeć do Sfinksa, a następnie niecałe trzy godziny, by zejść, a potem jeszcze czekanie na kolejki, schodzenie do miasta i znów łapanie stopa. Obawiałyśmy się, że dnia nam nie starczy. I co teraz? Pani stwierdziła, że szybciej dostaniemy się z Busteni, bo tam po wjechaniu na górę, potrzebujemy zaledwie godziny, by dostać się do Bebele i Sfinksa. Po dokonaniu niezwykle skomplikowanych obliczeń matematycznych wyszło nam, że faktycznie szybciej będzie, jeśli zejdziemy i ruszymy do Busteni, i stamtąd wjedziemy kolejką na górę. Wiedziałyśmy jednak, że do zamków już raczej tego dnia dojechać nam się nie uda.
Babele czyli Old Lady

Najszybciej jak mogłyśmy pognałyśmy w dół, choć po półtoragodzinnej wspinaczce byłyśmy już trochę zmęczone. Trafiłyśmy na przystanek busików, z których wszystkie jechały do Busteni, zamiast łapać więc stopa, postanowiłyśmy te dziesięć kilometrów pokonać buikiem. Stwierdziłyśmy, że będzie szybciej niż gdybyśmy miały wyjść za miasto i próbować kogoś złapać.
I tu znów okazało się, że w jakichkolwiek działaniach matematycznych jesteśmy bardzo słabe. Pan pokiwał głową, że jedzie do Busteni, kazał wskakiwać do środka, po czym ruszył, ale zamiast w stronę naszego celu, w odwrotnym kierunku. Okazało się, że musi jeszcze znów przejechać całe miasteczko, bo może ktoś będzie chciał wsiąść. Jakby nie mógł nam tego powiedzieć. Nie wsiadłybyśmy wówczas, tylko ruszyłybyśmy przed siebie. Czas zaczął się kurczyć w ekspresowym tempie. 
"Sfinks"

Wiedziałam, że denerwowanie się na kierowcę, który zawrócił i robi przerwy na pogawędki przez telefon, nic nie da, ale nie mogłam się powstrzymać. Nie chciałyśmy zmarnować całego dnia i nie zobaczyć niczego, a to powoli zaczynało nam grozić.
W końcu dotarłyśmy do Busteni. Sympatyczny miejscowy wskazał drogę do „telekabiny”. Zbliżała się trzynasta. Po drodze mijałyśmy dziesiątki taksówkarzy, którzy zaczepiali, oferując swoje usługi, jako przewodnicy. Nie zwracałyśmy na nich uwagi, choć zaczęły mnie niepokoić ich słowa, że kolejka dziś jest nieczynna. Jasne, jasne, myślałam sobie, będąc przekonaną, że gadają tak tylko po to, by wyciągnąć z turystów kasę.
Okazało się jednak, że wcale nie mówili tego tylko dlatego, że chcieli zarobić. Niestety kolejka była nieczynna.

Na usta cisnęły mi się wszystkie najgorsze słowa, jakie w życiu dane mi było usłyszeć. Byłam wściekła.
– Nieczynna przez wiatr – usłyszałam od mężczyzny, kręcącego się w budynku, w miejscu, z którego wyruszały wagoniki.
– Może jutro? – krzyknęłam z nadzieją.
– Może – odpowiedział.
Nie pozostawało nam nic innego jak złapać szybko stopa w innym kierunku i pojechać do zamków. Wiedziałyśmy jednak, że Starej Damy i Sfinksa odpuścić nie możemy. Ustaliłyśmy, że jeśli następnego dnia wciąż będzie nieczynne, to przyjedziemy tu raz jeszcze, już po wizycie w Bukareszcie. Widziałyśmy zdjęcia i wiedziałyśmy, że to miejsce musimy zobaczyć, choćby nie wiem co.
Ruszyłyśmy do Bran, do zamku Draculi. Szybki stop i zwiedzanie.
Stwierdzam, że preferuję jednak oglądanie zamków z zewnątrz niż zwiedzanie ich od środka. Zamek jak zamek. Po Neuschwanstein, czyli disnejowskim pierwowzorze niewiele zamków robi już na mnie wrażenie, choć zamek w Bran jest naprawdę ciekawy. Stwierdziłyśmy jednak, że ten w Rasznov wystarczy nam zobaczyć z daleka. 

Dlatego, gdy złapałyśmy sympatycznego gościa, który jechał do Braszowa i postanowił nam pójść na rękę, zatrzymując się w Rasznowie, nie narzekałyśmy. Potem chłopak zawiózł nas do miejscowej restauracji, w której serwują tradycyjne dania kuchni rumuńskiej, gdzie w końcu udało mi się skosztować, polecane przez miejscowych sarmale. Okazało się jednak, że danie nie jest specjalnie wyszukane, zwłaszcza dla nas Polaków, którzy świetnie znają smak gołąbków. Sarmale to właśnie takie nasze gołąbki, podane z ichnia mamaligą i ostrą papryczką. Dzień, mimo słabych przeżyć, nie okazał się zmarnowany. Zgodnie ustaliłyśmy, ze najwidoczniej po prostu tak miało być i już.
Bran od środka

Rankiem następnego dnia pani z hostelu zadzwoniła dowiedzieć się czy kolejka działa. Działała. Zamiast wiec wprost jechać do Bukaresztu, znów pognałyśmy na wylotówkę do Busteni. Tym razem wiedziałyśmy, gdzie mamy wysiąść. Zresztą pan, który nas podwoził postanowił nas zawieźć pod same drzwi budynku. Tam czekała na nas niespodzianka pod postacią niemal półtoragodzinnego oczekiwania. I znów nerwy, bo zaraz po Busteni musiałyśmy wrócić po plecaki do miasta i jak się okazało znów tą samą drogą ruszyć do stolicy. Znów zawiodły nas nasze umiejętności organizacyjne.
Z czekaniem nie było tak źle. Jakoś dotrwałyśmy i muszę przyznać, że było warto. Szczyt w postaci czegoś na kształt łąki wraz z kamiennymi posągami robił ogromne wrażenie. Wędrowałyśmy wydeptanymi ścieżynkami i nie mogłyśmy nacieszyć oczu widokami.

– Olewamy już miasta i miasteczka – powiedziałam do Agi. – Wszystkie mniej więcej wyglądają tak samo. To, co jednak oferuje natura zawsze potrafi zaskoczyć.

Agnieszka przytaknęła.
Babele i Sfinks oraz otaczające je tereny oczarowały nas. Jedno z piękniejszych miejsc, jakie widziałam. Najchętniej zostałybyśmy tam na dłużej. To jest jednak minus autostopowania, że nigdy nie masz pewności jak ci pójdzie. Niby w Rumunii zawsze jest super, ale zawsze mógł się nam zdarzyć ten pierwszy raz, gdy poszłoby nam gorzej, a już byłyśmy umówione na wieczór z naszym hostem – Elisabetą, która miała nas odebrać z jednej ze stacji metra w stolicy. Z żalem zjeżdżałyśmy w dół z kolejką. Jednocześnie miałam pewność (i mam ją nadal), że w przyszłym roku muszę tu wrócić – w góry, w Karpaty, w Bucegi. Tylko po to.
Zamek w Bran

Wymęczone zrobiłyśmy szybki obrót do hostelu i z powrotem na trasę do Bukaresztu. Cieszyłyśmy się, że wiemy chociaż, gdzie śpimy. A miałyśmy spać nie u hosta z couchsurfingu, bo niestety nikogo chętnego do przenocowania nas nie znalazłyśmy, ale u przyjaciółki naszego wybawiciela Jorge.
Pierwszy złapany przez nas samochód to mężczyzna w wieku po czterdziestce. Po dziesięciu minutach w wozie pada pytanie: „Masz chłopaka?”. Niby nic złego, ale zaczynam odczuwać pewien dyskomfort. Zwłaszcza, że mężczyzna zaczyna mówić, jakie to ładne jasne włosy mamy. Aga, która próbowała przysnąć, od razu się ocknęła.
– Wszystko w porządku – spytała.
– Nie jestem pewna. Może jednak wysiądziemy – powiedziałam pewnym głosem, nie chcąc wzbudzić podejrzeń szeptami.
– To, co robimy?
W kłamstwie trochę się ostatnio wyrobiłyśmy, więc w miarę łatwo nam przyszło wymyślenie historyjki, w której dzwoni znajomy z Polski z informacją, że dotarli właśnie do miejscowości w pobliżu, której akurat my byliśmy. Grzecznie wytłumaczyłyśmy, o co chodzi i że chciałybyśmy tu zostać, bo znajomi na nas czekają. Problemu nie było. Wysiadłyśmy w Sinai. Godzina nie była najlepsza na łapanie stopa, bo zbliżała się osiemnasta, ale wyjścia nie było.
Kompleks zamkowy w Rasnov

– Ja ci mówię, że musiałyśmy wysiąść. To był znak. Niekoniecznie coś złego by się stało, ale  może miałyśmy wysiąść, by trafić na kogoś innego? – Przekonywałam Agę, choć bardziej chyba się usprawiedliwiałam, obawiając się, by nie była na mnie zła, że wysiadłyśmy. Całe szczęście Aga też wierzy w „znaki” i przeznaczenie.
Po około dwudziestu minutach moje wyrzuty sumienia odpłynęły. Zatrzymał się „wypasiony” samochód. O markę nie pytajcie, pamiętam tylko, że był lśniąco czarny, a w środku wyłożony skórzaną tapicerką. Wyskoczył z niego młody, ale elegancki chłopka i zapakował nasze plecaki do bagażnika. Aga chciała pospać, więc tym razem ja zajęłam przednie siedzenie i poczułam się bezpiecznie jak w domu. Od razu wiedziałam, że to był dobry wybór, by jednak zmienić kierowcę. Na początku padały standardowe pytania i odpowiedzi o to, co robimy, dlaczego tak podróżujemy i czy się nie boimy. Od codziennych zapytań, przeszliśmy do bardziej życiowych rozważań na temat życia i bardziej filozoficznych, dotyczących jego sensu oraz kwestii szczęścia. John mógł się nam wygadać, poradzić i usłyszeć, że żyć można też inaczej, że pieniądze nie są najważniejsze i że nie zawsze trzeba podążać utartymi szlakami.
– Pierwszy raz zabrałem kogoś na stopa – wyznał. – I szczerze powiem, że sam siebie zaskoczyłem tym, że się zatrzymałem. Nie wiem, ale coś mnie tknęło i poczułem, że muszę was podwieźć.
– Przeznaczenie – powiedziałyśmy wspólnie.  Jeszcze nie wiedziałyśmy, o co w tym chodzi i do czego nasza zmiana samochodu ma się przydać nam albo Johnowi, ale wiedziałyśmy, że ta sytuacja nie była bez znaczenia.
Czasami mała rzecz, może totalnie zmienić całe życie. Taki „efekt motyla”.
– Dlaczego ludzie to robią? – zapytał chłopak, gdy opowiedziałyśmy mu o Jorge i jego pomocy, o tym jak inni kierowcy nam pomagają, nadrabiają czasami kilkadziesiąt kilometrów, by podwieźć, zapraszają na obiad itd. – I tak naprawdę robią to, nie oczekując niczego w zamian?! – Nie mógł wyjść ze zdziwienia. – I to tu? W Rumunii?
Przytaknęłyśmy.
– Nic z tego nie rozumiem. Pojąć tego nie mogę. – Przeżywał John.
– No, bo my fajne po prostu jesteśmy – stwierdziłam nieskromnie ze śmiechem. – A tak na poważnie, to ludzie po prostu z natury są dobrzy i już.
Dotarliśmy do stolicy.
– To gdzie jedziecie?
– Możesz nas wysadzić gdziekolwiek przy stacji metra, bo my musimy do jednej takiej dojechać.
– Ale to podajcie adres, zawiozę was tam – przekonywał.
Zaśmiałam się.
– Pytałeś, dlaczego ludzie to robią? Dlaczego nam pomagają. – zagadnęłam. – A czy ty właśnie w tym momencie nie robisz tego samego? Chyba teraz możesz odpowiedzieć sobie sam na zadane pytanie.
– Nie chcę przerwać łańcucha dobroci – odpowiedział po chwili zastanowienia i sam się zaśmiał. A już za chwilę proponował, że skoro następnego dnia jedziemy do miejscowości Buzaua, to on może zadzwonić do kolegi, który tam mieszka i zapytać czy nas przypadkiem nie przenocuje.
Wysiadałyśmy z samochodu z uśmiechami od ucha do ucha.
– Byłyście dla mnie naprawdę wielką niespodzianką. Dziękuję wam – powiedział uściskawszy nas na koniec. – Na pewno was nie zapomnę. Pokazałyście mi, że żyć można też inaczej.
– Może dzięki nam będzie częściej zabierał autostopowiczów i pomagał innym – powiedziała Aga. – A może dzięki nam zmieni trochę swoje życie i ustawi inaczej priorytety – zastanawiałam się ja. – Może rzuci wszystko w cholerę i ruszy w świat? Może wreszcie uda mu się znaleźć swoje szczęście?

Wiedziałam, że powinnyśmy zmienić ten samochód. Dobrze zrobiłyśmy.