niedziela, 6 października 2013

Nowa strona bloga
New website

From 06.10.2013 blog can be found on www.banita.travel.pl
Many thanks to www.koala-design.pl
for creating new websites.


Od dnia 6 października 2013 roku blog funkcjonuje pod nowym adresem: 

www.banita.travel.pl

Dziękuję za dotychczasowe zaglądanie i komentowanie na blogspocie i zapraszam na nową bardziej przejrzystą i bardziej estetyczną stronę.Mam nadzieję, że dobrze będzie się Wam na niej poruszało. 
Nowa strona swoją urodę zawdzięcza koala-design.pl 
 Za co pięknie Alicji i Wojtkowi dziękuję. 











































































































































































Montenegro
Montenegro

Translation in progress
Jednak nie skorzystałyśmy z bezpośredniego stopa do Skopje. Do Czarnogóry było bliżej. Mężczyźni przed odstawieniem nas na właściwą drogę zabrali nas jeszcze na kawę po serbsku. A potem już krok po kroku, po kilkadziesiąt kilometrów przy pomocy samych przyjaznych kierowców udało nam się dojechać do Montenegro. Przed 22 dwóch sympatycznych braci, którzy uratowali nas przed ogromna ulewą, odstawiło nas do hostelu w Podgoricy i dopiero następnego dnia ruszyłyśmy dalej. Wcześniej Czarnogóry specjalnie nie planowałam. To Agnieszka o niej zawsze marzyła i to ona miała wypisaną listę miejsc, które musi zobaczyć: Stari Bar, Budva, Kotor. Zdjęcia znalezione w Internecie wyglądały naprawdę zachęcająco i obiecująco.
Do Starego Baru dowiózł nas Czesław, wojskowy jadący na weekend do swojego domku na plaży. Na pół dnia zamienił się w naszego przewodniku, zatrzymując się na każdą prośbę, gdy tylko ostrzegałyśmy ładne miejsce, warte sfotografowania. Oprowadzał nas po mniejszych miasteczkach, a nawet zaprosił na lody. Ubolewał, że już ma ustalone plany, bo sam chętnie obwiózłby nas po całej Czarnogórze.
Stari Bar, czyli stare miasto w Barze okazało się niezwykle urokliwe. Plecaki zostawiłyśmy w jednej z wielu knajpek wciśniętych w wąskie uliczki, po których przesuwały się tłumy turystów. Wolałam nie myśleć, co tu się musi dziać w sezonie.
Plany noclegowo-kolacyjne na ten dzień miałyśmy proste – rozbić się gdzieś na plaży, do tego butelka czarnogórskiego wina i przepyszne czarnogórskie oliwki (akurat był sezon). Miejsca nie szukałyśmy długo. Nie chciałam się rozbijać gdzieś na totalnym odludziu, więc gdy wypatrzyłyśmy dobre miejsce przy podeście jednej z plażowych knajpek, poszłyśmy do właściciela zapytać czy nie będzie miał nic przeciwko. Nie miał, a co więcej, zapewnił nas, że w nocy jest tu ochrona, więc będziemy bezpieczne.
Dzień był słoneczny i chylił się ku zachodowi, ale temperatura nie spadała. W podziękowaniu udałyśmy się do jego baru na jedno piwo. Przy barze siedziało trzech mężczyzn, widać, że miejscowych krezusów. Zaczęły się pytanie: a skąd, a dokąd, a jak, a po co?

– Ależ to niemożliwe! – wykrzyknął jeden. – Stopem?! Dziewczyny bierzcie, co chcecie na nasz rachunek.

I oczywiście nie było mowy, żebyśmy za coś zapłaciły. Później nawet i ktoś skoczył po coś do jedzenia. A i pokój hotelowy mogłyśmy mieć za darmo, bo jeden z mężczyzn był właścicielem pobliskiego hotelu i martwił się, że w nocy w namiocie zamarzniemy.
Nie zamarzłyśmy, a poranny wschód słońca na plaży dał nam do zrozumienia, że to był dobry wybór, by zostać tu na noc.
Niewiele ponad czterdzieści kilometrów dzieliło nas od Budvy. Tamtejsze stare miasto liczy ponad 2,5 tys. lat. Otoczone Adriatykiem i górami najstarsze, zurbanizowane miasto na Adriatyku również robiło wrażenie. Pogoda sprzyjała. Kierowcy, chętni do pomocy, już mniej. „Wczorajszy” Czesław był niemal ostatnim z życzliwych mieszkańców Czarnogóry, który nas podwiózł.
Po kilku godzinach łapania autostopu, postanowiłyśmy podjechać autobusem, nie chcąc tracić więcej czasu. Właściwie to planowałyśmy dojechać bezpośrednio do Kotoru i tam się na kilka dni osiedlić, traktując miasto, jako bazę wypadową. Autobus jednak jechał do Budvy, a tam na dworcu już wyhaczyła nas kobieta, nauczycielka, oferująca pokój dla nas dwóch w przyzwoitej cenie. Agnieszka od rana nie czuła się dobrze i było z nią coraz gorzej. Zamiast więc gnać tego dnia dalej, postanowiłyśmy zostać na nocleg, zwiedzić stare miasto i dopiero następnego dnia jechać z rana do Kotoru. Mi marzył się Park Lovcen, znajdujący się w pobliżu owego miasta.
Stare miast Budvy było równie piękne, co to dnia poprzedniego. Mniej podobały się nam już tłumy turystów i plażowiczów, paradujących w strojach kąpielowych po ulicach. Znalazłyśmy się w centrum turystycznej miejscowości, co nas nie zachwyciło. Ulice zapełnione były przyjezdnymi, wysiadującymi przy knajpianych stolikach i biegającymi po kramach z pamiątkami. Jakbym znalazła się na sopockim „Monciaku” w środku sezonu.

– To chyba już Serbię wolałam – szepnęłam do Agi. – Chociaż widoki piękne.
– No i pogoda lepsza – dodała.

Pogoda się jednak szybko skończyła, bo rano opuszczałyśmy Budvę w ulewie. Po wczorajszej próbie łapania stopa, stwierdziłyśmy, że te marne 25 km przejedziemy autobusem. Mój plan jednak wybierania się na Jezerski vrh w Parku Narodowym Lovcen, z którego chciałam zobaczyć słynną Zatokę Kotorską, musiał ulec zmianie. Może jutro… myślałam z nadzieją, a właściwie zaklinałam w myślach Matkę Naturę, prosząc o słońce następnego dnia.
Prognoza pogoda była jednak bezlitosna.  W deszczu wybrałyśmy się na Starówkę i zaczęłyśmy wspinać się na Twierdzę św. Jana umieszczoną na Samotnym Wzgórzu o wysokości 260 m n.p.m. Agnieszka czuła się coraz gorzej, więc została na dole, ja zaś próbowałam nie wyzionąć duch podczas wspinaczki po setkach schodów. Gdy w końcu jednak dotarłam na szczyt, deszcz przestał padać i nawet na chwilę wyszło słońce, a w oddali ukazała się tęcza. Piękna pogoda nie trwała jednak długo. Ze względu na stan Agnieszki postanowiłyśmy nie zostawać już na noc w Kotorze, a zacząć zmierzać powoli do Polski. Miałyśmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć gdzieś w okolice Chorwacji. Wyszłyśmy kawałek za miasto. Stopa łapałyśmy od około godziny 13. Do 19 nie zatrzymał nam się nikt. Masakra! Sześć godzin i nic! Zaczęłyśmy wątpić czy w ogóle z Czarnogóry uda nam się wydostać. Gdy tak stałyśmy przy drodze, kombinując, co by tu zrobić z noclegiem, podszedł do nas mężczyzna, jak się okazało Bośniak i zaproponował, że możemy u niego nocować. Mieszkał w bloczku naprzeciwko miejsca, w którym łapałyśmy okazję. Propozycja była kusząca, a mieszkanie duże (bo poszłam zerknąć do niego). Po naszych ostatnich przygodach, stwierdziłyśmy jednak, że chyba tym razem propozycję odpuścimy. Gdybym miała pewność, że spotkany „filantrop” widział nas kilka godzin wcześniej i wieczorem, wracając z pracy ujrzał nas w tym samy miejscu, to pewnie z ofert byśmy skorzystały. Takiej pewności jednak nie miałyśmy. Agnieszka zbyt źle się czuła, byśmy obie miały przeżywać dodatkowy niepotrzebny stres czy przypadkiem ów Bośniak nie jest szajbusem, który upatrzył nas sobie, by potem zadźgać nas w nocy.
Następny dzień nie zaczął się również optymistycznie. Wędrowałyśmy długo z plecakami, próbując wciąż szukać nowych lepszych miejsc do łapania stopa. Po kolejnych blisko czterech, pięciu godzinach w końcu się udało. Zatrzymał się kierowca, który potwierdził już po raz kolejny zasadę, że jeśli jesteśmy w trudnej sytuacji, to jedyne, na kogo możemy liczyć to na obywatela Niemiec. Dzięki niemu wylądowałyśmy w Dubrowniku, gdzie zaczął się nasz powrót do domu: z błądzeniem, łażeniem po skałach, przeskakiwaniem przez płoty, przeczołgiwaniem się przez tunele, wydostawaniem się na autostradę w ukryciu i z wieloma innymi przygodami.

sobota, 5 października 2013

I still don't go
Dalej nie jedziemy!

Translation in progress
To dziś Czarnogóra, tak? Chyba już nic gorszego nam się nie może przydarzyć – powiedziałam do Agi, gdy wsiadałyśmy rano do tej nieszczęsnej „szargańskiej” kolejki. Mam nadzieję, że nie powiedziałam tego w złej godzinie, dopowiedziałam już sobie w myślach.
Obudziłyśmy się wcześnie rano. Mimo ciężkich przeżyć dnia poprzedniego, nieprzyjemne zapachy pokoju i kiepskie warunki, nie sprzyjały wypoczynkowi. Pogoda wciąż nie zachwycała, ale chociaż nie padało, więc istniała szansa, że coś tam uda nam się zobaczyć podczas podróży słynną kolejką wąskotorową Szargańską Osmicą.

Byłyśmy wcześnie rano już na miejscu, załapałyśmy się więc na miejsca siedzące w starym wagonie. Mijające za oknem krajobrazy nie oszałamiały. Było ładnie i tyle. Podróż trwała wyjątkowo długo. Pokonanie 15,5 km trasy, bogatej w tunele (22) i mosty (5) zajęło około 2,5 godziny. Zatrzymywaliśmy się na każdej stacji, by podziwiać krajobrazy, ale przede wszystkim chyba, by zasilić kasy sklepików i restauracji, znajdujących się na poszczególnych stacjach. Nasz eks gospodarz Marko w tym się jednak nie pomylił – typowo turystyczna atrakcja, czyli trochę zmarnowane pieniądze i czas. Wynudziłyśmy się okrutnie, bo nawet fotografować nie było za bardzo czego. Odłożyłam więc aparat na stolik, przy którym siedziałyśmy. Stolik to bezpieczne miejsce, przecież nikt nie ukradnie. W wagonie siedziało zaledwie kilku turystów, z których każdy dzierżył w dłoniach swój własny sprzęt fotograficzny. Zagapiłam się w okno, w przesuwający się zielono-mglisty, aczkolwiek nieco monotonny pejzaż, który od czasu do czasu zaciemniał się, gdy z łoskotem wpadaliśmy w kolejny tunel. Ocknęłam się, gdy usłyszałam potworny huk. Komuś coś spadło, przemknęło mi przez myśl. Ciekawe co? Rzuciłam wzrokiem na obecnych. 

Obecni jednak rzucali wzrok na mnie. To huknął o ziemię mój aparat. Chwyciłam go szybko i wepchnęłam do plecaka. Nawet nie spojrzałam czy coś się z nim stało. Bałam się, bo znając moje szczęście wiedziałam, że na pewno roztrzaskał się. Straciłam zupełnie wenę nawet do wgapiania się w monotonny krajobraz. Nowy obiektyw, powtarzałam sobie w myślach, nowy obiekty, nowy obiektyw… Wiedziałam, że w złej godzinie wspomniałam o tym, że nic gorszego już się nie może zdarzyć.

– Sprawdź czy coś się stało – szepnęła Aga. – Też była przerażona, bo pech zaczął nas w Serbii prześladować już od samego początku. Było słabo od pierwszego dnia, a potem tylko się pogarszało.
– Nie mogę spojrzeć, bo się załamię chyba. Wiem, że to tylko przedmiot, rzecz, która nie ma znaczenia, ale przez resztę podróży miałabym nie fotografować?! Nie ma takiej opcji.
Miałam dość. Poczułam, obie poczułyśmy, że jeżeli tak się dzieje, to otrzymujemy znak, że powinnyśmy opuścić Serbię, a być może i wrócić do domu.


Kolejna stacja. Wszyscy wysiedli z wagonu. Otworzyłam plecak i wpatrywałam się w jego wnętrze.

– Jeżeli popękał, to wracamy dziś do domu. – Zadecydowałam.
Agnieszka nie protestowała. Drżącą ręką złapałam za wieczko mojego Nikona i powoli odsunęłam od szkła obiektywu. Kalejdoskop, pomyślałam. Tak wyglądało szkło. Popękane na dziesiątki części. Niczym trędowatego, odrzuciłam go od siebie. Nie mogłam na niego patrzeć.
– Pieknie! Po prostu pięknie! Czemu zawsze mi się muszą przytrafiać takie rzeczy? – Lamentowałam. – Wracamy!
Nie mogłyśmy jednak wrócić od razu, bo przed nami była, jeszcze co najmniej godzina jazdy „8”. Na następnej stacji nawet nie wysiadłyśmy. Bo i po co? Żeby się dołować, że inni biegają z aparatami i trzaskają setki fotek? Totalnie przybita, (bo miała być podróż niskobudżetowa, a zaczynało się okazywać, że raczej w tej kategorii się nie sklasyfikuje), w końcu wysiadłam, żeby zadzwonić do męża. Wiedziałam, że nie będzie wściekły, ale potrzebowałam słów otuchy. Musiałam usłyszeć, żebym się nie przejmowała głupotami. Że trudno, że tak bywa i że to przecież nie koniec świata. Niby to wiedziałam, ale siła słowa wypowiedzianego przez osoby trzecie ma znacznie większą siłę działania. Zwłaszcza siła słów tego, który partycypował w zakupie sprzętu.



– A ściągnęłaś filtr UV? – zapytał roztropnie mój mąż.
– A po co?
– A po to, że może się okazać, że to tylko filtr się potłukł.
Nikła wiązka nadziei wlała się w moje serce.
– Myślisz?
– Sprawdź!

Z nieco lżejszym kamieniem na sercu, ale nie podpalając się specjalnie, zajrzałam znów do plecaka. Wpatrywałam się przez dłuższą chwilę, nie mogąc się zdecydować czy chcę sprawdzać. W końcu zebrałam się na odwagę i zaczęłam wykręcać filtr. Powoli odsunęłam go od obiektywu.
– Całe – wyszeptałam do Agi nie bardzo w to jednak wierząc.  – Niemożliwe. Jest całe. Tylko filtr pękł.
– Czyli? – zapytała Aga niepewnie.
– Czyli jedziemy do Czarnogóry.

Wiedziałyśmy, że z Serbii wynieść na pewno się musimy, bo tu nas już nic dobrego nie spotka.
Wysiadłam na kolejnej stacji z uśmiechem od ucha do ucha, by razem z innymi cyknąć kilka zdjęć. A niech tam! Na sam koniec pobytu!



Po Serbii miała być Macedonia. I cały czas jednak kusiła mnie ona. Aga nieco oponowała. A ja nie chciałam ryzykować, ze pech będzie i tam nas prześladował. Niech będzie ta Czarnogóra, bo i pogoda ponoć tam ładniejsza.
Wyszłyśmy na pustawą drogę w Mokrej Górze z przekonaniem, że stopa będziemy długo łapać. Jednak po pięciu minutach już siedziałyśmy w aucie. Chociaż jeden miły akcent na koniec, pomyślałam. Kierowcy nie byli jednak Serbami.

– Dokąd jedziecie? – zapytałam.
– Do Skopje.

Spojrzałyśmy z Agą na siebie z niedowierzaniem. Niemożliwe. Złapałyśmy bezpośredniego stopa wprost do miejsca z naszego pierwotnego planu. Czyżby samo podjęcie planu o wyjeździe z Serbii już spowodowało odwrócenie się złego losu? W głowie powstał mętlik. Bo i mężczyźni, choć niewiele po angielsku umieli powiedzieć, swoją postawą, tonem głosu i zachowaniem wzbudzili w nas duże zaufanie. Żal było nie skorzystać z takiej podwózki. Ale czy aby na pewno to miał być dobry wybór?

wtorek, 1 października 2013

Trust the first step to hell
Zaufanie - pierwszy stopien do piekła

Translation in progress

– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.
Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! – powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku.
Widać było, że kompletnie nic nie rozumieją. Gdy z oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co chodzi.

Niebo spowiło się ciemnymi chmurami, które przesuwały się w zastraszającym tempie. Podobnie jak i mgła, która nagle zaczęła spływać z nie wiadomo skąd. Najpierw przykryła czubki drzew i już po chwili pędziła w naszym kierunku. Patrzyłam na to zjawisko z zachwytem, ale i lekkim przestrachem. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Wyglądało jak zbliżająca się zamieć śnieżna albo huragan. I uderzyła w nas z wielką siłą, omal nie zdmuchując ze wzgórza, na którym stałyśmy. Wraz z nią przyszła potworna ulewa. Z trudem udało nam się wskoczyć do przyczepy kempingowej. Musiałyśmy siłować się z podmuchami, które nie pozwalały nam zamknąć drzwi. Miałam wrażenie, że przyczepa zaraz rozpadnie się niczym domek z kart pod wpływem uderzeń wiatru. Czekałyśmy już w przyczepie długo. I na wzgórzu też. Zostałyśmy same, pozostawione na pastwę pijanych pracowników naszego gospodarza. Jeden z nich wciąż przychodził do naszej przyczepy, mamrocząc coś pod nosem i wybuchając raz po raz znienacka histerycznym śmiechem. Zachowywał się jak wariat. Zachciało mu się muzyki i tańców, a była dopiero jedenasta przed południem. Dopiero albo już. Bo o tej porze planowałyśmy być dawno w miejscowości Mokra Gora, gdzie swoją początkową stację miał pociąg zwany Szargańską Ósemką. Chciałyśmy nią pokonać trasę zaledwie 15,5 km, prowadzącą jednak aż przez dwadzieścia dwa tunele i pięć mostów. Taka ciekawostka.
Nasz plan wisiał jednak na włosku, bo wciąż tkwiłyśmy w środku lasu, w otoczeniu kilku zaledwie domków. Nasz gospodarz miał po nas przyjechać jak załatwi służbowe sprawy, związane z holowaniem samochodu i miał nas odstawić do miasta. Jego telefon jednak nie odpowiadał i on sam mimo ponaglających smsów, nie dawał znaku życia. Pijany pracownik stawał się coraz bardziej nachalny. Ulga, którą przyniósł mi poprzedni wieczór już, gdy znalazłyśmy się na miejscu i gdy okazało się, że nic nam nie grozi, minęła jak ręką odjął. Robiło się coraz później, coraz ciemniej i coraz mniej przyjemnie.
– To może pójdę popytać w miasteczku czy ktoś by nam nie pomógł i nie podwiózł? – Zaproponowałam. – Nawet zapłacimy coś jak będzie trzeba.
Trochę byłyśmy zmartwione, bo plany, że tego dnia ruszymy kolejką i zwiedzimy Drvengrad, czyli miasteczko Emira Kusturicy, a następnego dnia ruszymy już dalej, zaczynały kruszyć się. W dodatku wiedziałam jedno, że na pewno nie zostanę tu na kolejna noc z rzędu. O nie!
Zeszłam dróżką w dół, w kierunku trzech pierwszych domów. Miasteczko wyglądało jak wymarłe, a ja jeszcze wczoraj się cieszyłam, że w razie czegoś nieprzewidywanego, będzie kto miał nam pomóc. Naiwna! Sąsiad, który poprzedniego dnia przyniósł wino na przywitanie gdzieś przepadł. Zaglądałam za ogrodzenia szukając jakiejś żywej duszy. Ze wzgórza dobiegał mnie od czasu do czasu histeryczny śmiech pijanego robotnika, z którym zostawiłam Agnieszkę. W końcu przy jednym z domów usłyszałam szmery. Za zabudowaniem kręciło się dwóch mężczyzn.

– Przepraszam czy mówią panowie po angielsku?
 Spojrzeli na siebie i rozłożyli ręce.
– To może po polsku mnie zrozumiecie?
– Polski może być – odpowiedział jeden zaciągając i dziwacznie akcentując.

W jak najprostszych słowach próbowałam im wyjaśnić, że musimy się stąd wydostać.
– Dwadzieścia euro – rzucił starszy z mężczyzn już po chwili.
– Że co? Za podrzucenie czternaście kilometrów?
- Dwadzieścia euro – powtórzył.

Podziękowałam i postanowiłam udać się do domku, w którym poprzedniego wieczora dostrzegłam małżeństwo. Przed budynkiem stał samochód, więc była nadzieja, że uda nam się stąd wyrwać, choć nie wyglądało to specjalnie optymistycznie.
Mężczyzna i kobieta byli w domu, ale za nic w świecie nie rozumieli, o co nam chodzi. Próbowałam na wszystkie sposoby wytłumaczyć im, że musimy się stąd wydostać, że Marko gdzieś pojechał i zostawił nas, a my nie wiemy gdzie jesteśmy i że ten pijak nas zaczepia. Kazali nam wejść, widząc, że na górze przy przyczepie nie jest ciekawie. Zrozumiałam tylko słowo kawa, więc liczyłam, że usiądziemy u nich, wypijemy małą czarną i może jakoś uda się z nimi dogadać. Zaprosili nas do środka, usadzili na krzesłach i pierwsze, co na stół powędrowało to stanowczo nie była kawa. Gospodarz wyciągnął plastikową butelkę z przezroczystym płynem – rakija. Pani domu przyniosła szklaneczki. Przecież było jeszcze przed południem! Podziękowałyśmy i zgodnie stwierdziłyśmy, że raczej się z nimi nie dogadamy i na jakąkolwiek pomóc w tej mini wiosce liczyć nie możemy. Trzeba było się ewakuować. Byłyśmy już gotowe zabrać plecaki i ruszyć przed siebie, gdziekolwiek, byle wydostać się stąd. Wiedziałyśmy, że na stopa nie mamy co liczyć, bo po tych drogach oprócz Marko i jego pracowników chyba nic więcej nie jeździło.
Wróciłyśmy do przyczepy. Ze stołu zniknęło jedzenie, które zostawił poprzedniego dnia Marko. Dobrze, że plecak ze sprzętem miałam cały czas ze sobą, bo i on mógł wyparować tak, jak i pijany pracownik.

– Ja stąd muszę się wydostać. Nie zostanę tu ani minuty dłużej, a już na pewno nie spędzę tu kolejnej nocy. Przecież tu jest jak w jakimś cholernym miasteczku Twin Peaks! – krzyknęłam.
Niezależnie od wszystkiego wiedziałyśmy, że o przejażdżce pociągiem możemy tego dnia zapomnieć.
Gdy już pakowałyśmy plecaki i zbierałyśmy się powoli do drogi, zdesperowane: nie robiły na nas wrażenia ciemny las i ulewa, ani nawet to, że nie mamy pojęcia w którą stronę iść, pojawił się Marko w towarzystwie swojego łysego kolegi/pracownika.
Trochę się uniosłam, wymagając, by bezzwłocznie odstawili nas na miejsce, do Mokrej Góry. Chciałam jak najszybciej pozbyć się ich, tym bardziej, że łysy wyjątkowo upatrzył sobie moją osobę.
Serpentyny górskie sprawiały, że droga stanowczo się wydłużała. I ewidentnie było widać, że mężczyźnie nie spieszą się, by nas na czas odstawić na stację Szargańskiej Ósemki.  Byłam wściekła.
Po przerwie na kawę, do której zostałyśmy zmuszone, zabraniu kolejnej autostopowiczki, łaskawie postanowili nas podrzucić do „Disneylandu” Emira Kusturicy. Skąpane w mgle i otoczone wilgocią drewniane domki ze spiczastymi dachami wyglądały zagadkowo. Pożegnałyśmy się z naszymi towarzyszami i ruszyłyśmy na zwiedzanie drewnianego miasta. W momencie, gdy kupiłyśmy bilet wstępu, nastąpiło ponowne oberwanie chmury. Ukryłyśmy się w jednej z knajpek. Poczułam znów ulgę. Chociaż nie miałyśmy pojęcia, gdzie będziemy spać i czy w ogóle znajdziemy jakieś niedrogie miejsce do spania w tej małej mieścinie, to czułam się bezpiecznie.
Deszcz nie przestawał uderzać o parapety. Wyjrzałam przez okno. Wszędzie tylko mgła. Zamówiłyśmy domaca cafe, czyli serbską wersje kawy po turecku (właściwie to jest kawa po turecku, tylko oni mówią, że po serbsku, ale podobna jest do tej po turecku) i czekałyśmy aż przestanie padać. I nagle do knajpki weszli oni: Marko z „Łysym” i nową autostopowiczką, zresztą mieszkanką Mokrej Gory. Udając, że nas nie widzą przysiedli przy innym stoliku, ale na naszym za chwilę wylądowała rakija.

– My nie zamawiałyśmy – powiedziałam do kelnera, odsuwając kieliszki od siebie.
– To od tamtego stolika – wskazał na naszego ex-gospodarza.

No dobra, to trzeba się do nich przesiąść. Chociaż do momentu, aż przestanie padać deszcz. Ten jednak nie miał takiego zamiaru. Marko wciąż domawiał coś nowego i na naszym stole lądowały wszystkie serbskie wynalazki. Po około trzech godzinach wszyscy zgłodnieliśmy. Z Agą stwierdziłyśmy, że czas zacząć szukać jakiegoś noclegu, bo spanie w namiocie w tak mokrych warunkach to średni pomysł. No, ale jak Mokra Góra, to jak może tu być inaczej? W między czasie wymyśliłyśmy plan, gdzie możemy spać. Wprawdzie bardzo tanio miało nie być, ale wyjścia też specjalnie nie miałyśmy.

– Możecie spać tam, gdzie wczoraj, czyli u mnie – powiedział Marko. – Na cholerę chcecie wydawać kupę kasy?!
Niby rację miał, ale wolałam zapłacić za mój święty spokój.
– My jednak zostaniemy tutaj. Chcemy zdążyć rano na kolejkę, bo przed nami jeszcze sporo miejsc do zobaczenia – wykręcałam się, nie chcąc wyjść na niewdzięcznicę, bo przecież w sumie był dla nas bardzo miły i życzliwy. Tym razem nie do końca był chyba zadowolony i jeszcze próbował nas przekonywać, że lepiej będzie jak pojedziemy z nimi. W końcu pojechałyśmy, ale tylko zjeść, bo obiecali nam, że potem podwiozą nas na stację kolejową „Ósemki”. 
Tam też był hotel, w którym planowałyśmy znaleźć schronienie.
– No, dobra, ale tylko jedziemy zjeść i odwozicie nas na miejsce? – Upewniłam się nim wsiadłam.
Zgodnie przytaknęli głowami.
Droga do hotelu, w którym mieliśmy zjeść, bo jak się okazało Marko je tam zawsze, była dość długa. Zrobiło się ciemno. I znów zagościł we mnie strach. Dojechaliśmy jednak, zjedliśmy i poprosiłyśmy „Łysego”, żeby teraz nas odwiózł. I zaczęło się. Wprawdzie wsiadłyśmy do samochodu i zaczęłyśmy jechać, ale porządnie już wstawiony Marko rozpoczął awanturę i krzyki, nie chcąc zgodzić się na odwiezienie nas. Zaczął szaleć i wykrzykiwać, że nie będziemy jeździli w kółko, że jesteśmy głupimi turystkami, po co nam ta jazda kolejką i wiele innych rzeczy. Ja też się uniosłam, bo przestraszyłam się, że faktycznie nie odwiozą nas do hostelu, ale zabiorą ponownie do przyczepy, a tego nie chciałam. No i podniosłam głos chyba o jeden ton za wysoko. Poczułam uderzenie w policzek. Sparaliżowało mnie. Właściwie to byłam w szoku. „Łysy” przestraszony aż zatrzymał samochód. A ja wyskoczyłam z niego przerażona. Byliśmy jednak w środku lasu, więc za bardzo nie miałam gdzie iść. Agnieszka i Łysy wyskoczyli za mną.

– Chodźcie odwiozę was, przepraszam za niego.
Łysy okazał się całkiem ludzki. Wsiadłyśmy z powrotem, choć cała się trzęsłam.
– Gdzie mam jechać – krzyczał Łysy na Marko. – Gdzie jest ten hotel i ta stacja?!
– Pokieruję cię – powiedział nieco bełkotliwie Marko. I po chwili znów zaczął wykrzykiwać po serbsku jakieś epitety pod naszym adresem. Jego kolega starał się jednak nie zwracać na niego uwagi.
Znów jechaliśmy bardzo długo w totalnej ciemności. A ja marzyłam tylko o tym, by znaleźć się wreszcie jak najszybciej w łóżku, napić ciepłej herbaty. Obiecałam sobie, że już nigdy nie skorzystam z czyjejś rzekomej dobroci i zaproszenia na nocleg i że nie zaufam przypadkowej osobie.
Dojechaliśmy do jakiejś mieściny. E tam, mieściny… z sześć domów tam stało i stróżówka stacji.

– Przecież to nie tu – wyszeptałam już zrozpaczona do Agi.
– To tu – powiedział Marko z wściekłością. – Mówiłem, że tu nic nie ma!. Po co chciałyście tu jechać?! Tu nic nie ma!!!
Dobrze wiedziałyśmy, że to niewłaściwe miejsce. Marko bardzo dobrze też to wiedział, ale postanowił dać nam nauczkę. Zdecydowałyśmy nie wsiadać z powrotem do samochodu. Wolałyśmy zostać tu, pośrodku niemal niczego niż spędzić z nimi jeszcze minutę dłużej w jednym samochodzie. Odjechali.
I co teraz? Zastanawiałyśmy się obie. Było zimno, ciemno i deszczowo, a ja trzęsłam się nie tylko z zimna, ale i ze złości, bezsilności i trochę może strachu.
Spośród sześciu domów, tylko w jednym paliło się światło. Zapukałyśmy.

– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.
Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! – powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku.
Widać było, że nie rozumieją kompletnie nic. Gdy z oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co chodzi.

Zaprosili nas do środku, zrobili kawę. Niewątpliwie byłyśmy dla nich atrakcją. Czterech chłopaków spędzało wieczór grając w pokera i popijając rakiję. W pierwszym momencie pomyślałam: „Z deszczu pod rynnę”, ale po chwili okazało się, że niekoniecznie miałam rację. Zaraz rozdzwoniły się telefony. Gospodarz domu zadzwonił do swojej siostry, która mówi po angielsku i Aga wszystko jej wyjaśniła, a ta z kolei wytłumaczyła bratu. Znaleźli nam nocleg, a nawet odwieźli z powrotem do Mokrej Góry. Znajdowałyśmy się około 10 kilometrów od niej. Wymęczone padłyśmy na łóżka. Nie miało dla nas nawet znaczenia to, że śpimy w jakimś dziesiątej czystości pokoju w domu prywatnym. Nie przeszkadzało to, że strasznie tam śmierdziało. Najważniejsze było to, że jesteśmy bezpieczne.

– Jutro kolejka i wyjeżdżajmy stąd, ok? – Agnieszka od początku nie była do Serbii przekonana. Po dzisiejszym dniu zdecydowałam, że ma rację i tak chyba będzie najlepiej.