poniedziałek, 31 grudnia 2012

Volcano Pacaya and Happy New Year
Wyprawa na wulkan Pacaya i Szczęśliwego Nowego Roku



Sunday. At last, after six days spent at school, I could do nothing. I had the time for myself. So I decided to explore the city and went to the market to admire the stalls the number of which was enormous. Every Sunday a lot of merchants form local villages come to sell their goods. There are also many indigenios (the descendants of Maya people) who offer their handicrafts. I didn’t take a camera with me because everybody had warned me against taking any valuables there. Not to tempt fate. There weren’t many tourists. I was the only white woman. Before coming to Guatemala, when I had informed my friends that I wouldn’t have my cornrows anymore,  somebody had said to me ‘You are white and it’s enough to draw people’s attention’. And it is really true. 
View by day

I decided to go on a longer trip today. My destination was the Pacaya volcano (2552m) – one of 38 volcanoes located in Guatemala (so there are plenty of them to see), but one of the three ones that are active. It’s situated 25 km from Antigua. My schoolmates showed my some photos taken from the top of Pacaya. Clear blue sky over the black surface of the ground covered with solidified lava.  The views of surrounding towns in the valleys. Stunning! Unfortunately, I couldn’t admire the beauty of the nature. In the morning, it was raining which was a bad sign. I have two options: either to go there early in the morning to admire the sunrise or late afternoon to see the sunset. I chose the second option to make my trip more thrilling. I was told to take a torch with me so that not to get lost on my way back. It also proved useful because of horse droppings attacking us on the trail. 
Visibility on a volcano

The route leading to the volcano wasn’t very long. It was about 4 km so it took us about 1,5 h with breaks to get there. You are not allowed to walk there on your own. You have to have a guide as a lonely trekking is claimed to be dangerous for tourists who have been attacked there many times (even Lonely Planet says so). You have to go there with an organized group with a guide who will escort poor intimidated tourists to the top.  
Our guide
Personally, I think it is a kind of marketing hook or just a cheating to let people, who work as guides there, earn some money. So many tourists and guides on horses are on the trail that it is impossible to attack anybody. But, what can I say….  I know nothing about it. All in all,  it is good because local people may work and earn money. But they shouldn’t make tourists scared by telling spooky stories about assaults.

So we were heading towards the peak. Actually, we weren’t. Surprise, surprise! I hoped to see lava but it turned out to be impossible because the volcano is too active and going to the edge of the crater isn’t permitted. We were supposed to look at it from the distance. Unfortunately, the weather played a trick on us. The higher we went, the thicker the fog became and the stronger the wind was. When we got out of the bushes, plants and trees and stood in the open space, the wind was so strong that it was hard to take a step. The visibility was very low. 

We followed our guide. It was quite an interesting figure. Why? According to me, he looked like Johnny Depp playing a role of Jack Sparrow. Well, he didn’t have long hair, dreadlocks and his temperament but when it comes to his face… they were like two peas in a pod. Identical! He was wearing a denim jacket and carrying a shabby backpack with a MTV logo. He had two teeth framed in gold ( I don’t know how they call it but it is very trendy here to have  gold teeth or to frame  them in gold.
Marshall foam

So, again we followed our Jack Sparrow. He took us to a place where we could fry marshmallows on the sticks (he had plenty of them in his backpack). It was quite close to the top of the volcano. There was nice heat coming from the rift so we made a fire and the marshmallows’ frying. We could also warm up because it was terribly cold due to heavy wind and fog. 
I'm in a sauna

While we were going down the slope, we had a stop in a so called sauna where you could go inside and lie down and warm up in the heat being produced by active Pacaya volcano. Coming down took us less time. We were almost running to get back to the bus which would take us to our warm hotel rooms. Having torches in hands, we were almost sliding on the sand and rocks. We could see small glowing eyes which, contrary to my apprehensions, didn’t belong to tarantulas but to smaller spiders and insects living on the area of the volcano. Tarantulas became extinct here after the last volcanic eruption. Luckily!

During our trekking to the top of volcano, when it wasn’t dark and foggy, we had seen a few interesting things. One of them was a tree called llora sangre used by Maya people to paint their faces (our guide showed it to us on our faces what you can see in one of the photos of me. I have some orange stains on my cheeks) and for medical purposes. 
View by night

I must admit I came back home really exhausted although the trip hadn’t been long and difficult. I guess my tiredness was caused by the weather – heavy wind didn’t let us talk and made breathing difficult. But it was really nice. This trip reminded me my trip to Cairo. People who have been there have photos with pyramids behind them, blue sky and the sun. When we went there with Bożydar, there was a sand storm and rain. No beautiful views. This time was the same. My schoolmates showed me photos of beautiful scenery and lovely weather. In my photos the only thing you can see is the fog. But it was worth it. I met some nice people. One of them was Sara who is going to spend New Year’s Eve with me, Francesca, Halil, Furkan and the others.

Have fun tonight!

And Feliz Año Nuevo!

Niedziela. Wreszcie po sześciu dniach szkoły, nie musiałam robić nic. Miałam czas, by przejść się straganach na rynku, który w niedzielę urasta do ogromnych rozmiarów. Zjeżdżają tego dnia handlarze z okolicznych miejscowości. Wielu jest też indigenios (potomków Majów), którzy na licznych stoiskach rozkładają własnoręcznie wykonane wyroby. Aparatu jednak nie brałam ze sobą, bo wielokrotnie mnie uprzedzano, bym nie świecić miejscowym dobrami materialnymi, wybierając się tam. Faktycznie turystów nie krążyło tu zbyt wiele. Byłam jedyną białą. I tak, jak ktoś mi powiedział przed wyjazdem, gdy stwierdziłam, że ściągam warkoczyki, by nie rzucać się w oczy podczas wyjazdu: ”Jesteś biała i to już wystarczająco będzie się rzucało w oczy.” I faktycznie to wystarcza. 
Widok w drodze na wulkan
Postanowiłam dziś wybrać się w końcu gdzieś dalej. Za mój cel tego dnia obrałam sobie Wulkan Pacaya (2552m) – jeden z 38, znajdujących się na terenie Gwatemali (więc jeszcze sporo przede mną), ale jeden z zaledwie trzech czynnych, leżący około 25 km od Antigua. Widziałam zdjęcia znajomych ze szkoły, z błękitem nieba, rozciągającym się nad czarną od skamieniałej lawy połaci ziemi. Widok na miasta, położone w dolinach. Przepięknie! No, cóż. Mnie jednak nie było dane zachwycać się pięknem przyrody. Już z rana złapał mnie deszcz, co nie wróżyło dobrze na popołudnie. Do wyboru było pójście porą ranną, by obejrzeć wschód słońca lub popołudniem, by ujrzeć jego zachód. Wybrałam drugą opcję, by wracać wieczorem i dodać tej wyprawie trochę dreszczyku. Koniecznie trzeba było zabrać ze sobą latarkę, by nie zgubić się w drodze powrotnej. No, i dobrze też ją było mieć, by nie wdepnąć w końskie łajno, którego na trasie nie brakowało. 

Droga na wulkan nie była specjalnie długa, około 4 km, czyli 1,5 godziny z przerwami. Nie można tam chodzić samemu, konieczne jest towarzystwo przewodnika, bowiem jak twierdzą wszyscy, łącznie z przewodnikiem Lonely Planet, napady na turystów są tam bardzo częste i konieczne jest formowanie grup z przewodnikiem na czele, który bezpiecznie zaprowadzi i sprowadzi biednego i zastraszonego turystę w dół. Uważam, że to jednak chwyt marketingowy czy może zwykły kant, by dać zarobić ludziom, którzy pracują tam, jako przewodnicy. Przy takiej ilości turystów, przewodnikach na koniach, nie sposób, żeby jakikolwiek napad się tam zdarzył. No, ale co ja tam wiem. W sumie dobrze, że miejscowi ludzie mogą tu zarobić i pracować. Tylko niepotrzebnie tworzy się jakieś legendy. 
Widok na wulkanie i z niego :)
Podążamy więc na szczyt, a właściwie nie na szczyt, bo tu znów spotkała mnie przykra niespodzianka. Miałam nadzieje na ujrzenie lawy, a tu nici z tego. Na sam szczyt wejść nie można, bo wulkan jest bardzo aktywny i włażenie tam jest po prostu niemożliwe. Mieliśmy na niego popatrzeć z oddali. Ale niestety i tego się nie dało, bowiem im wyżej wchodziliśmy, tym mgła robiła się coraz gęstsza i tym silniejszy zrywał się wiatr. Gdy wyszliśmy z gęstwiny roślin i drzew, i znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, wiatr tak przybrał na sile, że z trudem dało się iść. Widoczność była możliwa na zaledwie kilka metrów. Ruszyliśmy więc dalej za naszym przewodnikiem, o którym muszę tu wspomnieć. Według mnie wyglądał jak Johnny Depp w mojej ulubionej roli Jacka Sparrowa. 
Nasz przewodnik (tu nie widać podobieństwa)

Wprawdzie nie miał długich włosów, dredów i całego tego anturażu, który Sparrowowi towarzyszył, ale z twarzy wypisz wymaluj to był on, tyle że w drelichowej kurteczce i wytartym plecaku z logo MTV. Miał nawet dwa zęby w złotej ramce (nie wiem jak to się nazywa, ale jest to tutaj niezwykle popularna moda, by wstawiać sobie złote zęby lub otaczać je złota obwódką). No, więc ruszyliśmy dalej za naszym Jackiem Sparrow’em. 
Pieczenie pianek w wulkanie

Powiódł nas w miejsce, w którym na patykach mogliśmy upiec sobie pianki marschalla, a miał ich całkiem sporo w plecaku. W jednym z miejsc niedaleko szczytu, z głębi skał wydobywało się przyjemne ciepełko i to tam urządziliśmy sobie „ognisko” i pieczenie pianek. Miło było też się tam po prostu ogrzać, bowiem przez mgłę i wicher, zimno na górze zrobiło się okrutnie. 
Ja w saunie. Leżę w niej, choć może tego nie widać:)
A potem ruszyliśmy już w dół, zatrzymując się przy tzw. saunie, do której można było wejść, położyć się i również pogrzać w cieple, produkowanym przez czynny wulkan Pacaya. Droga w dół, trwała znacznie krócej. Wszyscy niemal biegli, by jak najszybciej znaleźć się w busie, który zawiezie do ciepłego pokoju hotelowego. Zaopatrzeni w latarki, niemal ślizgaliśmy się na piachu i skamielinach. Towarzyszyły nam jedynie świecące w ciemnościach lasu maleńkie oczy, które wbrew moim obawom, nie były oczami tarantul, lecz mniejszych pająków i drobnych insektów, mieszkających na terenie wulkanu. Tarantule, jak się okazało, poginęły po ostatniej aktywności wulkanu. I całe szczęście! 
Widok w drodze powrotnej
Podczas naszej wędrówki w górę, gdy jeszcze było jasno i mgła nie szalała, widzieliśmy kilka interesujących rzecz. Przede wszystkim drzewo, które nazywa się llora sangre, i którego Majowie używają do malowania twarzy (co przewodnik nam zaprezentował na naszych własnych buziach i co widać na jednym ze zdjęć w postaci pomarańczowych maz na mojej twarzy), i która ma również lecznicze działanie. Nie ukrywam, że choć wędrówka nie powinna być męcząca, bo to były zaledwie cztery kilometry pod górę, to jednak wróciłam do domu wypompowana z sił. Ale myślę, że w głównej mierze spowodowała to pogoda: okrutny wicher, który odbierał nie tylko możliwość rozmowy, ale również i oddychania. Było jednak naprawdę fajnie. Moja wycieczka przypomniał mi wyjazd do Kairu. Wszyscy zwykle mają w swoim posiadaniu zdjęcia na tle piramid z błękitnym niebem i piękną słoneczną pogodą. My z Bożydarem trafiliśmy wówczas niemal na burze piaskową i deszcz. Widoków żadnych. Tym razem miałam to samo. Znajomi pokazywali mi zdjęcia z pięknymi widokami ze szczytu wulkanu, a na moich mam jedynie mgłę. Tak czy inaczej było bwarto. Spotkałam ciekawych ludzi. Między innymi Sarę, która dziś będzie ze mną, Francescą, Halilem i Furkanem i pewnie jeszcze kilkoma osobami spędzać Sylwestra. 

A ja życzę wszystkim udanej zabawy dzisiaj i 

Feliz Año Nuevo

piątek, 28 grudnia 2012

Christmas, Christmas and after Christmas
Święta, święta i po świętach



Christmas, Christmas and after Christmas. 
We often pronounce these words when we realize that two days of Christmas and Christmas Eve have passed so quickly. Here in Guatemala it happened even quicker because Christmas consists of Christmas Eve and Christmas Day which is a non-working day. They don’t have a second of Christmas. Fortunately!

I have written about Christmas Eve. And now something for those who were curious (Sikor, watch out! It’s for you!) and asked me about gift-giving custom.  In the past it was believed that Child Jesus had brought the presents. However it has changed since Christmas was commercialized in Guatemala. Now Santa Claus is the one who brings presents. Theoretically. In practice, people hand in presents. There aren’t any stockings or secretly putting presents under a Christmas tree. When the clock strikes midnight, Guatemala people hand presents to one another. They don’t get mad about presents as we do. Guatemala is rather a poor country therefore they don’t buy a lot of presents simply because they can’t afford them. They draw lots to select a person to be given a present. It results from the fact that families are often large here and it wouldn’t be possible to gift everybody.

My district
The custom of sharing the holly wafer doesn’t exist in Guatemala. Christmas wafer is a Roman Catholic Christmas tradition. In Guatemala, the society is mostly Catholic but most of people are inactive Catholics. The only place where Communion bread is kept is the tabernacle.

Christmas is westernized in Guatemala. Christmas time doesn’t have a religious or spiritual meaning (for those you are active Catholics it does). Everybody celebrates Christmas, even the descendants of Maya people. They decorate Christmas trees, houses and streets, exchange presents and take part in Christmas processions. You are surrounded by the statuses of Santa Clause, reindeer and snowmen. The presence of a snowman is quite amusing in a country where it doesn’t snow and people saw snowman making only in TV. 

Unlike in Poland, Christmas Day doesn’t start with a solemn breakfast. They have a Christmas, family dinner. I decided to have a Polish Christmas breakfast in a Guatemalan version. Me and Mike went to the restaurant and I ate……. well, I didn’t eat a Hunter’s stew (called bigos in Poland) and a vegetable salad with mayo or smallgoods but I ate typical Guatemalan dishes: fried plantains, frijoles, a piece of cheese and an omelette. I must admit it was delicious.  

Fireworks are the most important part of Christmas here, especially on Christmas Day (however at Christmas Eve night  people let off plenty of fireworks as well). Guatemalan people love fireworks. On the first day of Christmas, they had been letting off fireworks for at least 3 hours non-stop. Sitting on the roof, I could admire star-stunned sky. They also love food stands, especially the ones offering hamburgers and hot-dogs which were mushrooming along the streets (closed to cars on Christmas day).  There was a crowd of people in the streets who was devouring fast food which is the less Christmas food you can imagine. 
Christmas firework

I liked the form of celebrating Christmas in Guatemala. People don’t spend time at home sitting at the table full of dishes and eating food. They have a one –dish Christmas supper and a Christmas dinner on Christmas Day. They spend that time outdoors having fun to the sounds of lively music and admiring fireworks. The fete lasts until late and nobody cares about the fact that the next day is a normal working day. In comparison to Guatemalan Christmas, Polish Christmas is drear and monotonous. 

What’s up with me after Christmas? Learning and working. I don’t have time for sightseeing and relaxing. My new teacher is extremely demanding. She puts me through the hoops every day. After each lesson with her, I have to write a composition and learn hundreds of new vocabulary by heart, revise the things we did (she always questions me) and do some additional exercises. All in all,, I spend 7-8 hours learning. I feel exhausted and fed up after four days. I am dreaming about the weekend. Unfortunately, I have to go to school on Saturday because this Tuesday was a non-working day. I took a decision that next week I would take less Spanish lessons and then I would have one –week break to have a rest and to catch up with work. I am going to leave Antigua and visit other places in the inland region of Guatemala. 


Hasta luego!


Święta, święta i po świętach. Dość często powtarzamy te słowa, gdy dwa dni Bożego Narodzenia wraz z Wigilią, przepływają w oka mgnieniu. Tu w Gwatemali święta minęły jeszcze szybciej, bowiem Boże Narodzenie składa się z Wigilii i tylko jednego świątecznego dnia, który jest dniem wolnym od pracy. Kolejnego już nie ma. I całe szczęście! 
 O Wigilii już było. Ale chciałam jeszcze dodać dla ciekawskich (Sikor uwaga! Bo to do Ciebie.) Niektórych zainteresowała kwestia dawania prezentów. Kilkanaście, a raczej kilkadziesiąt lat temu uważano w Gwatemali, że prezenty przynosi Dzieciątko Jezus. Jednak od lat, w Gwatemali, podobnie jak i innych krajach świata, święta zostały skomercjalizowane i tu też w tej chwili prezenty przynosi Święty Mikołaj. Teoretycznie, bowiem z reguły prezenty wręczane są z rąk do rąk. Nie ma żadnych świątecznych skarpet czy układania cichcem prezentów pod choinką. Wybija północ i ludzie przekazują sobie pakunki twarzą w twarz. Z tego, co się dowiedziałam to jednak nie ma tu takiego szaleństwa jak u nas. W sumie Gwatemala to biedny kraj, dlatego jak zdradziło mi kilka osób, prezentów nie kupuje się wiele i rzecz jasna nie wszystkie rodziny to robią. Po prostu nie każdego na to stać. Często losuje się kto komu przekaże podarek, bo rodziny tu są zwykle duże i nie sposób finansowo byłoby wyrobić z obdarowywaniem wszystkich.
Moja dzielnica w nocy

 Co do opłatka lub czegoś innego, czym gwatemalczycy mogą dzielić się przed wigilijna kolacją – coś takiego nie istnieje. Opłatek jest w kościele katolickim i mimo że tutaj duża część społeczeństwa to katolicy, to wielu jest też tzw. niepraktykujących. Hostia jest przeznaczona jedynie do przebywania w tabernakulum w kościele, a nie na wszystkich stołach w domach. 

Figura Matki Boskiej procesyjnej
W Gwatemali szczególnie można dostrzec komercjalizację Świąt Bożego Narodzenia. Nie ma ona tutaj tak wielkiego znaczenia religijnego czy duchowego. Oczywiście dla praktykujących katolików tak, ale tu ów święta obchodzą wszyscy, niezależnie od wyznawanej religii, nawet potomkowie Majów. Jest u nich i choinka, i prezenty bywają, i udział w świątecznych procesjach, i świąteczne dekorowanie domów oraz ulic. Wszędzie widać figurki Świętego Mikołaja, reniferów i bałwanka. Ten ostatni szczególnie mnie bawi, gdy widzę go, jako ozdobę w kraju, w którym chyba nigdy na oczy śniegu nie widzieli, a lepienie bałwana to tylko w filmach oglądali. 

Pierwszy dzień świat nie zaczyna się uroczystym śniadaniem tak, jak w Polsce. Jest za to świąteczny, rodzinny obiad. Ale ja wybrałam się na polskie świąteczne śniadanie, choć w gwatemalskim wydaniu. Poszliśmy z Mike'im do jednej z restauracji i zjadłam...no cóż, nie bigos i nie sałatkę warzywną, ani stertę wędlin, ale typowe specjały gwatemalskie złożone ze smażonych platanów, frijoles, kawałka sera i jajek w postaci omleta.


Najważniejszą częścią święta, szczególnie pierwszego dnia (choć i w wigilijną noc nie brakło tego elementu) są fajerwerki. Tutaj wybuchają one niemal codziennie. Ale pierwszego dnia świąt wystrzały trwały kilka godzin godziny! Przez bite trzy godziny w dzielnicy, w której mieszkam, z dachu domu „mojej rodziny” podziwiać mogłam rozgwieżdżone wybuchami niebo. Gwatemalczycy kochają fajerwerki, kochają też stoiska z jedzeniem, zwłaszcza hamburgerami i hot-dogami, których w całym mieście nie brakowało Pierwszego Dnia Świąt. Rozstawiono je wzdłuż, specjalnie z tej okazji, zamkniętych ulic, na które wylegli ludzi i w mrówczym tempie paradowali między nimi, zajadając się mało świątecznymi jak dla mnie przysmakami. 
Nocne fajerwerki

Tutejsze obchody świąt niezwykle przypadły mi do gustu. Ludzie nie siedzą w domach przy suto zastawionych stołach, obrastając przez dwa dni świąt w dodatkowy tłuszczyk. Jest jednodaniowa kolacja wigilijna i świąteczny obiad dnia pierwszego, a potem wszyscy wylegają na ulice, bawiąc się przy dźwiękach granej na żywo muzyki, tańcząc, podziwiając sztuczne ognie – zabawa i radość na całego. Feta trwa do późnych godzin nocnych i nikt nie przejmuje się tym, że następny dzień jest normalnym dniem pracującym. Polskie święta to przy gwatemalskich wypadają blado. Monotonnie i naprawdę smutno. 

A co u mnie po świętach? Nauka, nauka i praca i praca. Nie ma czasu na zwiedzanie i na wypoczywanie. Moja nowa nauczycielka jest niezwykle wymagająca i siódme poty wylewam na pięciu godzinach nauki z nią. Każdego dnia muszę napisać wypracowanie, wkuć setki słówek, powtórzyć cały materiał (bo zawsze z niego odpytuje) i jeszcze zrobić dodatkowe zadania. W sumie wychodzi z 7-8 godzin nauki. Po czterech dniach mam już dość. Marzy mi się weekend, ale niestety, jako że w tym tygodniu wtorek był dniem wolnym od pracy, muszę w sobotę odrabiać zaległości. Już postanowiłam, że w następnym tygodniu (pod warunkiem, że przeżyję jeszcze 2 dni) biorę mniej godzin lekcyjnych, a potem robię sobie tydzień przerwy, by odpocząć trochę i nadrobić zaległości „służbowe”, i opuszczam Antiguę, ruszając dalej w głąb kraju.

Hasta luego!

wtorek, 25 grudnia 2012

Christmas Eve in Guatemala
Wigilia w Gwatemali



Christmas

I have never cared much about Christmas. Frankly speaking,  I have never liked it much. I couldn’t stand queues in the shops, traffic jams, shopping spree and in particular people aimed at  buying, buying everything: ornaments, trinkets, Christmas presents, food and many other needless things which turn out to be indispensable during Christmas time.
I have spent my Christmas and New Year  basking in the Egyptian sun for the last 3 years (except for  last year). It was what I liked.  Winter makes me terrified.  I hate snow and low temperatures. And  I still have no idea why I have spent so many years n Poland.
It’s Christmas Eve today. I spent this day at school and in the afternoon I was chatting with my family because at 13 it was Christmas Eve time in Poland. Despite my Christmas ignorance, I felt really sad and homesick today because of the distance between me and my family. Fortunately, I wasn’t to spend this evening alone. I was going to meet Bud and drink some champagne on the terrace  and later to go out with Mike.  Unexpectedly, my new host family invited me for Christmas Eve supper. I am their only student at home so I guess it wasn’t a problem for them. I made friends with the grandmother and some other family members. I was told to sit in front of the father of the family. Everybody was very polite to me and didn’t let my plate be empty. They also entertained me with a friendly conversation. I was very grateful for that because my Spanish is getting better and better.  The family told me that my Spanish was really good and it was the best present for me today.  
The church orchestra
What is Christmas Eve like in Guatemala? It is different than in Poland. People decorate a Christmas tree but open their  presents at midnight. There aren’t 12 dishes and feasting till late at night. They eat traditional pepian and tamales and ponche or turkey and pork.  One can notice that they don’t  eat meatless food.
The supper consisted of one dish of delicious pork (I hate pork but so delicious was it that I asked for a second helping). It was served with sauce, rice and a special salad (it was similar to a Polish vegetable salad. There was black tortilla and bread. In Poland, people eat either bread or potatoes and rice. Here, rice is served with meat and tortilla in the company of bread.
There is also a traditional dessert (I think it has been a traditional one for a few years). it tastes like an apple pie because it consists of apples cut into cubes , plenty of cinnamon and marshmallows. Weird but tasty. The host was very proud of himself after I had praised the dessert. It turned out it had been his masterpiece.
Christmas procession
The  supper didn’t take a lot of time then the family melted away. Everybody goes to church, let off a lot of fireworks (as we do  at New Year Eve) and young people go out with friends. Unlike in Poland, they is a tradition of procession. The statues, constituting of the Nativity, are taken for a stroll through the city. People carry lanterns and parade with statues. They return to the church. In front of the church, the crowd of masquerades dance to the sounds of marimba.
After supper, Mike, Bud and me went to the Central Park where we were sitting on the pavement and sipping beer bought in the shop. We were astonished by the way Central Park was illuminated.
Dancing in front of the church
There weren’t many people in the city. Everybody was in church or at home drinking traditional ponche with rum  and ignoring the  imminent attack of a hangover.
What about me? Although I am far away from my family and friends, thanks to my new family, Bud and Mike, I didn’t feel so lonely and homesick  this evening.
I want to wish you Feliz Navidad!!!
 
Święta Bożego Narodzenia Nigdy nie przywiązywałam specjalnie wagi do świąt. Nawet niespecjalnie je zawsze lubiłam. A już w szczególności nie mogłam znieść kolejek w sklepach, korków na ulicach i ogólnego szaleństwa ludzi skupionych głównie na kupowaniu. Kupowaniu wszystkiego: ozdób choinkowych, prezentów, jedzenia i wielu niepotrzebnych rzeczy, które w święta nagle okazują się konieczne. 

Zwykle (a przynajmniej przez ostatnie 3 lata, z wyjątkiem zeszłego roku) spędzaliśmy święta, jak również Nowy Rok, wygrzewając się w cieple egipskiego słońca. To mi odpowiadało najbardziej. Zima mnie przeraża. Nie znoszę śniegu i minusowych temperatur. Właściwie to nie wiem, co ja jednak cały czas robię w Polsce? 
Dziś była wigilia. Dzień spędziłam w szkole, a popołudnie na rozmowach z rodziną, bowiem po moich lekcjach o godzinie 13, w Polsce akurat panowała mniej więcej pora wigilijna. Mimo nieprzywiązywania wagi do świąt, dziś zrobiło mi się trochę smutno, bo wyjątkowo poczułam odległość, dzielącą mnie od najbliższych. Całe szczęście wiedziałam, że wieczoru nie spędzę sama. W planach miałam spotkanie z Bud’em i wypicie szampana na jego sympatycznym tarasie, a potem spotkanie wspólne z Mike’em. Nie spodziewałam się jednak, że rodzina, u której mieszkam teraz, zaprosi mnie na wspólną wigilijna kolację. Jestem jednak jedyna studentką w ich domu, a zatem nie stanowiło to dla nich problemu. Poznałam babcię i dalszą rodziną. Dostałam centralne miejsce przy stole naprzeciwko ojca rodziny i każdy dbał o to, by niczego mi nie zabrakło. Wszyscy starali się zabawiać mnie rozmową, za co jestem wdzięczna, bo mój hiszpański dzięki temu staje się coraz lepszy. A najlepszym prezentem dla mnie były dziś słowa rodziny, że mój hiszpański jest naprawdę dobry. 
Dodaj napis
A jak wygląda wigilia w Gwatemali? Na pewno nie tak, jak u nas. Wprawdzie również ubierają i przystrajają pięknie choinkę, ale prezenty dają nie po kolacji wigilijnej, lecz o północy. Nie ma też dwunastu dań i całonocnego biesiadowania. Na kolację wigilijną, w zależności od rodziny i jej upodobań, spożywa się albo tradycyjny pepian i tamales oraz poncze, albo indyka, albo wieprzowinę. A do tego hektolitry coca-coli, która króluje na wszystkich stołach, zarówno tych domowych, jak i restauracyjnych. A więc jak łatwo dostrzec, nie ma tak, jak u nas bezmięsnej wigilii. Kolacja składała się z jednego dania, na które rodzina podała przepyszna wieprzowinę w sosie (ja ni znoszę wieprzowiny, ale ta była fantastyczna i musiałam poprosić o dokładkę) do tego ryż i specjalna sałatka, która przypomina polską sałatkę jarzynową. A do tego oczywiście tortilla, tyle że czarna i chleb. I właśnie to w Gwatemali wydaje mi się niesamowite. W Polsce z reguły je się albo chleb, albo ryż, albo ziemniaki. A tu ryż nakładają wraz z mięsem do tortilli i zagryzają to jeszcze chlebem.
Tradycyjny deser zaś (ale myślę, że tradycyjny od kilku, góra kilkunastu lat) smakiem przypomina jabłecznik, ponieważ zawiera pokrojone w kostkę jabłka i duże ilości cynamonu oraz….pokrojone pianki marshalla. Dziwny ten deser z pianki, ale smaczny. Pan domu dumny była, gdy wyznałam, że mi smakuje, bo okazało się, że to jego dzieło. 
Kolacja jest raczej szybka, a potem rodzina się rozchodzi. Wszyscy idą do kościoła, puszczają masę fajerwerków, niczym u nas w Nowy Rok, młodzi wychodzą spotkać się ze znajomymi. Ciekawostką jest na pewno procesja. Figury, które tworzą wspólnie szopkę w kościele zabierane są na przechadzkę po mieście. Ludzie niosą lampiony i paradują po ulicach z figurami, a po obejściu miasta wracają ponownie do kościoła, przed którym tłum przebierańców tańcuje w najlepsze i zbiera pieniądze. Na co? Tego niestety się nie dowiedziałam. 
Ja za to po kolacji wybrałam się z Bud’em i Mike’em do Central Parku, gdzie siedzieliśmy na brzegu chodnika i popijaliśmy piwo ze sklepu ;), obserwując oświetlony przepięknie Central Park. Ludzi w mieście było jednak jak na lekarstwo. Wszyscy w kościołach lub w swoich domach. Ci drudzy z tradycyjnym poncze z rumem w rękach, by jutro móc leczyć równie tradycyjnego kaca. 
A ja? Mimo że daleko od bliskich, to dziś wieczorem nie czułam się aż tak bardzo samotnie. Za co dziękuję mojej nowej rodzinie, która przygarnęła mnie na świąteczną kolację oraz Bud’owi i Mike’owi. A Wam wszystkim życzę jeszcze raz Feliz Navidad!