sobota, 12 stycznia 2013

Panajachel and beautiful Lago de Atitlan
Panajachel i piękne Lago de Atitlan



Time to hit the road

Finally, I left Earth Lodge. Although the owners tempted me with a free accommodation and
I really enjoyed beautiful scenery and delicious food, I had to pull together and leave this paradise. I decided to go to Antigua, which is 6 km from El Hato, on foot. I didn’t care about the fact that my backpacks were very heavy (the bigger – 24kg and the smaller one – 10kg). I am used to such walking trips (perhaps I should consider taking part in a “famer’s walk” competition?) but I must say I was exhausted and barely had I reached my favourite Umma Gumma hostel (I still have no idea what this name means) where I was supposed to get a bus to Panajachel, the place situated by one of the most beautiful lakes in Guatemala called Lago de Atitlan ( and not only in Guatemala, I guess). In the hostel, there is a travel agency which took me to Tikal. So this time I also decided to use their services. A very nice girl working there assured me of a special price offered to me as I had bought a trip before. All in all, it turned out that everybody had been offered this extraordinary price J. It is always like that. It was as if I had heard Egyptian pushy sellers telling every tourist  ‘My friends, this price is only for you!’.  In spite of that, I went to Panajachel with this travel agency as I didn’t want to travel with luggage by a chickenbus because I was afraid of losing it while being transported on the roof. The good thing about travelling with a travel agency was the fact that I was taken right in front of my hostel where I was supposed to stay in. I hadn’t made a booking there as it was impossible of technical reasons. I was praying to get a place there. Fortunately, the hostel wasn’t fully booked. The hostel is recommended by Lonely Planet and my friend also has written about it in her blog. 
The journey lasted long and I was getting bored. As usual I was the first passenger to be taken (why am I always so unlucky in that matter?) and I had to stay on the bus and wait for 45 minutes and travel around the city to collect other passengers. We had been waiting for 20 minutes for 2 people who hadn’t appeared. Finally, being quite late, we set off. The journey was supposed to last 2-2,5 hours. All in all, it took us 4 hours as the two people who hadn’t come on time were transported to our bus. So we had a forced layover. Although I have been in Guatemala for more than a month I still haven’t got used to their attitude towards time. I would like to feel ‘manana’ as they do. Not this time, unfortunately. Maybe tomorrow :). The thought of not having a booking kept nagging me. The journey was getting dragged on and I didn’t feel like wandering around with my heavy backpacks by night so that to look for accommodation. Fortunately, we reached our destination before 4pm and I wasn’t the last person to be driven to the hostel. There were plenty of free rooms in Villa Lupita. I took a single room with a bathroom for 60Q (I was being self-indulgent this time because you are charged extra money for a private bathroom). 
The hostel is cosy and lovely, full of plants on the outdoor patio and charming rooms (in comparison to this place, Umma Gumma is dingy).
The landlady was very excited when she found out that I am from Poland and my friend had been here a few years ago and recommended that place. I heard her tell about that her family. This is a family business. When I entered the patio, the mother and her daughters with their children were sitting there. They were wearing typical Mayan clothes. So I took it as face value. 
I was really hungry as most calories from my breakfast had been burnt while I was walking to Antigua (instead of morning jogging). I went to the city centre. I am staying in a quiet district close to a nice church and the market and far from crowded noisy tourist places. 
There are two main streets, both of which are pedestrian areas leading to the lake. They are called  Calle Santander and Calle Rancho Grande. I started walking along one of them (trying to find this place on the map unsuccessfully). There are plenty of travel agencies, restaurants and souvenirs shops. Luckily, there weren’t many tourists at that time of the day. There was a stunning view at the end of the street. The lake was glittering in the rays of the setting sun between two volcanoes. Along the shore there were groups of people of different age sipping wine and admiring the beautiful view.  
 So was I. It was getting dark so I decided to go back. This time I chose the second street.... and I got lost. I started wandering in the dark side streets having no idea where I was. I tried to keep cool and not to panic (Panajachel shouldn’t be scary for a girl who survived in the capital). In the end, I managed to find the way to the hostel thanks to kind passers-by who had showed me the direction. Fortunately, this time I knew the address.


Komu w drogę, temu…



W końcu wygrzebałam się z Earth Lodge. I choć kusili darmowym noclegiem, a piękne widoki i przepyszne zdrowe jedzenie przypadły mi do gustu ogromnie, musiałam się w końcu zmobilizować i opuścić ten rozkoszny przybytek. Postanowiłam z El Hato, znajdującym się około 6 km od Antigui, dostać się do miasta… pieszo. Nieważne, że jeden mój plecak waży prawie 24 kg, a drugi 10 kg. Nie takie trasy z ciężarem pokonywałam (może powinnam się zastanowić i wystartować w „spacerze farmera”?). Nie ukrywam, że pod koniec jednak umierałam i z trudem doczłapałam do mojego ulubionego hostelu Umma Gumma (nadal nie wiem, co owa nazwa oznacza), skąd miał mnie zabrać busik do Panajachel – miejscowości, znajdującej się nad jednym z najpiękniejszych jezior w Gwatemali –Lago de Atitlan. W hostelu, znajduje się bowiem agencja turystyczna, z którą wybrałam się do Tikal. Oczywiście przemiłe dziewczę, które tam pracuje zapewniało mnie o specjalnej cenie, tylko dla mnie, jako że się już znamy, ale oczywiście jak się okazało była to specjalna cena dla wszystkich J. Zawsze to samo. Jakbym słyszała egipskich naganiaczy: „My friends, specially price for you!”, wołających za każdym turystą, wyuczoną formułkę. Tak czy inaczej pojechałam z nimi, nie ryzykując podróży chickenbusem z wielkimi tobołami, o których los na dachu autobusu trochę się obawiałam. Busik podwiózł mnie przynajmniej pod hostel, który wybrałam za miejsce noclegowe. Nie zrobiłam wprawdzie rezerwacji, bo nigdzie na stronach nie było takiej możliwości, ale modliłam się, by w weekendowy piątek jednak nie wszystko było zapełnione. Hostel wymieniony był w Lonely Planet, ale wspominała też o nim w swoim blogu o Gwatemali moja znajoma, która tu właśnie się zatrzymywała i żałowała, że tylko na jedną noc.
Patio Villa Lupita

Droga dłużyła się niemiłosiernie. Jak zwykle byłam odebrana, jako pierwsza (ja nie wiem, dlaczego mam zawsze takiego pecha?!) i przez około 45 minut musiałam kwitnąć w busie, błąkającym się po mieście, i odbierającym kolejnych współtowarzyszy podróży. Potem czekaliśmy kolejne 20 minut na dwie osoby, które się w ogóle nie pojawiły i z dużym opóźnieniem ruszyliśmy. Podróż miała trwać 2-2,5 godziny. W efekcie na miejsce dojechaliśmy po czterech, bowiem po drodze okazało się, że dwójka, która nie dotarła, nagle się odnalazła i ktoś ich dowoził do busa. Więc znów czekał nas przymusowy postój. Mimo że przebywam już w Gwatemali ponad miesiąc, to nadal nie mogę się nauczyć tego ich luźnego podejścia do czasu i braku pośpiechu. Chciałabym w końcu wpaść w ten ich rytm: „mañana”. Ale chyba jeszcze nie teraz. Może jutro :) Nie dawał mi spokoju myśl, że nie mam zapewnionego noclegu, podróż się przedłuża, a tu dość szybko robi się ciemno. Nie miałam ochoty błąkać się po ciemnicy z ponad trzydziestokilowym bagażem. Całe szczęście przed czwartą dotarliśmy i stał się cud, bowiem wyjątkowo nie byłam ostatnią osobą do odwiezienia. W Villa Lupita miejsca było mnóstwo. Za 60Q dostałam własny pokój z łazienką (nie ukrywam, że zaszalałam, bo za prywatną łazienkę się dopłaca). 
Hostelik jest przepiękny, z mnóstwem zieleni na patio i ładnymi pokoikami (teraz widzę, że Umma Gumma jest obskurnym hostelem :) ). Pani się strasznie przejęła, gdy powiedziałam, że jestem z Polski i moja znajoma tu była kilka lat temu i polecała ten hostel. Słyszałam jak później opowiadała swojej rodzinie o mnie. A no bo to właśnie jest rodzinne miejsce. Gdy weszłam na patio siedziała matka rodziny wraz z córką i dziećmi, i oglądali telewizję na patio. Obie panie ubrane były w typowe majańskie stroje.

Ponieważ głód zaczął mi doskwierać niemiłosiernie, zwłaszcza, że większość energii ze śniadania wykorzystałam na męczącą podróż w dół z El Hato (to zamiast porannego biegania było), ruszyłam w miasto. Mieszkam całe szczęście w dość cichej i spokojnej dzielnicy, blisko bardzo ładnego kościoła i rynku, za to z dala od turystycznego, rozbawionego towarzystwa. 
Lago de Atitlan

W mieście są dwie główne ulice, którymi poruszają się turyści i miejscowi, i obie są trasami spacerowymi, prowadzącymi do jeziora: Calle Santander i Calle Rancho Grande. Ruszyłam jedną z nich, oczywiście cały czas próbując odnaleźć się na mapie (ja chyba nigdy nie pojmę tej trudnej sztuki). Calle Santander wypchana jest licznymi agencjami turystycznymi, sklepikami z pamiątkami i restauracjami. Całe szczęście o tej porze nie było tu tłumu turystów. Przy końcu kilkusetmetrowej (a może nawet kilometrowej) trasy czekał mnie zachwycający widok. Jezioro mieniło się w promieniach zachodzącego słońca w statecznym towarzystwie wulkanów. Nad brzegiem jeziora, wzdłuż całego nabrzeża zebrały się grupki ludzi: młodych i starszych, delektujących się przy butelce piwa pięknym widokiem. 
Podelektowałam się więc i ja (ale tylko widokiem). A potem, jako że zaczęło się ściemniać, ruszyłam w powrotną drogę, tylko że postanowiłam wypróbować inną trasę. I to był mój błąd, bo oczywiście zabłądziłam. I nie chcę znów przysparzać niektórych o zawał serca, powtarzając mroczną historię ze stolicy ale zaczęłam krążyć zupełnie ciemnymi ulicami, nie mając specjalnie pojęcia gdzie się znajduję. Starałam się jednak zachować zimną krew i bez paniki, że ktoś mnie zaraz napadnie (w końcu skoro w stolicy przeżyłam, to jakiś tam Panajachel mi nie straszny) odnaleźć właściwą drogę i wreszcie po kilku wskazówkach przypadkowo spotkanych życzliwych przechodniów, dotrzeć do mojego hostelu. Całe szczęście tym razem znałam adres.

A jutro? Dokładniejsze zwiedzanie miasta. Może wybiorę się do pobliskiej miejscowości Solola. W niedzielę zaś przeprawa wodną taksówką do San Pedro La Laguna, w której od poniedziałku zaczynam szkołę.

Hasta luego!