Time to hit the road
Finally, I left
Earth Lodge. Although the owners tempted me with a free accommodation and
I really enjoyed
beautiful scenery and delicious food, I had to pull together and leave this
paradise. I decided to go to Antigua, which is 6 km from El Hato, on foot. I
didn’t care about the fact that my backpacks were very heavy (the bigger – 24kg
and the smaller one – 10kg). I am used to such walking trips (perhaps I should
consider taking part in a “famer’s walk” competition?) but I must say I was
exhausted and barely had I reached my favourite Umma Gumma hostel (I still have
no idea what this name means) where I was supposed to get a bus to Panajachel,
the place situated by one of the most beautiful lakes in Guatemala called Lago
de Atitlan ( and not only in Guatemala, I guess). In the hostel, there is a
travel agency which took me to Tikal. So this time I also decided to use their
services. A very nice girl working there assured me of a special price offered
to me as I had bought a trip before. All in all, it turned out that everybody
had been offered this extraordinary price J. It is always like that. It was as if I had heard
Egyptian pushy sellers telling every tourist
‘My friends, this price is only for you!’. In spite of that, I went to Panajachel with
this travel agency as I didn’t want to travel with luggage by a chickenbus
because I was afraid of losing it while being transported on the roof. The good
thing about travelling with a travel agency was the fact that I was taken right
in front of my hostel where I was supposed to stay in. I hadn’t made a booking
there as it was impossible of technical reasons. I was praying to get a place
there. Fortunately, the hostel wasn’t fully booked. The hostel is recommended
by Lonely Planet and my friend also has written about it in her blog.
The journey
lasted long and I was getting bored. As usual I was the first passenger to be
taken (why am I always so unlucky in that matter?) and I had to stay on the bus
and wait for 45 minutes and travel around the city to collect other passengers.
We had been waiting for 20 minutes for 2 people who hadn’t appeared. Finally,
being quite late, we set off. The journey was supposed to last 2-2,5 hours. All
in all, it took us 4 hours as the two people who hadn’t come on time were
transported to our bus. So we had a forced layover. Although I have been in
Guatemala for more than a month I still haven’t got used to their attitude
towards time. I would like to feel ‘manana’ as they do. Not this time, unfortunately.
Maybe tomorrow :). The thought of not having a booking kept nagging me.
The journey was getting dragged on and I didn’t feel like wandering around with
my heavy backpacks by night so that to look for accommodation. Fortunately, we
reached our destination before 4pm and I wasn’t the last person to be driven to
the hostel. There were plenty of free rooms in Villa Lupita. I took a single
room with a bathroom for 60Q (I was being self-indulgent this time because you
are charged extra money for a private bathroom).
The hostel is cosy and lovely,
full of plants on the outdoor patio and charming rooms (in comparison to this
place, Umma Gumma is dingy).
The landlady was
very excited when she found out that I am from Poland and my friend had been
here a few years ago and recommended that place. I heard her tell about that
her family. This is a family business. When I entered the patio, the mother and
her daughters with their children were sitting there. They were wearing typical
Mayan clothes. So I took it as face value.
I was really
hungry as most calories from my breakfast had been burnt while I was walking to
Antigua (instead of morning jogging). I went to the city centre. I am staying
in a quiet district close to a nice church and the market and far from crowded
noisy tourist places.
There are two main streets, both of which are pedestrian
areas leading to the lake. They are called
Calle Santander and Calle Rancho Grande. I started walking along one of
them (trying to find this place on the map unsuccessfully). There are plenty of
travel agencies, restaurants and souvenirs shops. Luckily, there weren’t many
tourists at that time of the day. There was a stunning view at the end of the
street. The lake was glittering in the rays of the setting sun between two
volcanoes. Along the shore there were groups of people of different age sipping
wine and admiring the beautiful view.
So
was I. It was getting dark so I decided to go back. This time I chose the
second street.... and I got lost. I started wandering in the dark side streets
having no idea where I was. I tried to keep cool and not to panic (Panajachel
shouldn’t be scary for a girl who survived in the capital). In the end, I
managed to find the way to the hostel thanks to kind passers-by who had showed
me the direction. Fortunately, this time I knew the address.
Komu
w drogę, temu…
W końcu wygrzebałam się z Earth Lodge. I choć kusili
darmowym noclegiem, a piękne widoki i przepyszne zdrowe jedzenie przypadły mi
do gustu ogromnie, musiałam się w końcu zmobilizować i opuścić ten rozkoszny
przybytek. Postanowiłam z El Hato, znajdującym się około 6 km od Antigui,
dostać się do miasta… pieszo. Nieważne, że jeden mój plecak waży prawie 24 kg,
a drugi 10 kg. Nie takie trasy z ciężarem pokonywałam (może powinnam się
zastanowić i wystartować w „spacerze farmera”?). Nie ukrywam, że pod koniec jednak
umierałam i z trudem doczłapałam do mojego ulubionego hostelu Umma Gumma (nadal
nie wiem, co owa nazwa oznacza), skąd miał mnie zabrać busik do Panajachel –
miejscowości, znajdującej się nad jednym z najpiękniejszych jezior w Gwatemali –Lago
de Atitlan. W hostelu, znajduje się bowiem agencja turystyczna, z którą
wybrałam się do Tikal. Oczywiście przemiłe dziewczę, które tam pracuje
zapewniało mnie o specjalnej cenie, tylko dla mnie, jako że się już znamy, ale
oczywiście jak się okazało była to specjalna cena dla wszystkich J.
Zawsze to samo. Jakbym słyszała egipskich naganiaczy: „My friends, specially
price for you!”, wołających za każdym turystą, wyuczoną formułkę. Tak czy
inaczej pojechałam z nimi, nie ryzykując podróży chickenbusem z wielkimi
tobołami, o których los na dachu autobusu trochę się obawiałam. Busik podwiózł
mnie przynajmniej pod hostel, który wybrałam za miejsce noclegowe. Nie zrobiłam
wprawdzie rezerwacji, bo nigdzie na stronach nie było takiej możliwości, ale modliłam
się, by w weekendowy piątek jednak nie wszystko było zapełnione. Hostel
wymieniony był w Lonely Planet, ale wspominała też o nim w swoim blogu o
Gwatemali moja znajoma, która tu właśnie się zatrzymywała i żałowała, że tylko
na jedną noc.
Patio Villa Lupita |
Droga dłużyła się niemiłosiernie. Jak zwykle byłam odebrana,
jako pierwsza (ja nie wiem, dlaczego mam zawsze takiego pecha?!) i przez około
45 minut musiałam kwitnąć w busie, błąkającym się po mieście, i odbierającym
kolejnych współtowarzyszy podróży. Potem czekaliśmy kolejne 20 minut na dwie
osoby, które się w ogóle nie pojawiły i z dużym opóźnieniem ruszyliśmy. Podróż
miała trwać 2-2,5 godziny. W efekcie na miejsce dojechaliśmy po czterech,
bowiem po drodze okazało się, że dwójka, która nie dotarła, nagle się odnalazła
i ktoś ich dowoził do busa. Więc znów czekał nas przymusowy postój. Mimo że
przebywam już w Gwatemali ponad miesiąc, to nadal nie mogę się nauczyć tego ich
luźnego podejścia do czasu i braku pośpiechu. Chciałabym w końcu wpaść w ten
ich rytm: „mañana”.
Ale chyba jeszcze nie teraz. Może jutro :) Nie dawał mi
spokoju myśl, że nie mam zapewnionego noclegu, podróż się przedłuża, a tu dość
szybko robi się ciemno. Nie miałam ochoty błąkać się po ciemnicy z ponad
trzydziestokilowym bagażem. Całe szczęście przed czwartą dotarliśmy i stał się
cud, bowiem wyjątkowo nie byłam ostatnią osobą do odwiezienia. W Villa Lupita
miejsca było mnóstwo. Za 60Q dostałam własny pokój z łazienką (nie ukrywam, że
zaszalałam, bo za prywatną łazienkę się dopłaca).
Hostelik jest przepiękny, z
mnóstwem zieleni na patio i ładnymi pokoikami (teraz widzę, że Umma Gumma jest
obskurnym hostelem :) ). Pani się strasznie przejęła, gdy
powiedziałam, że jestem z Polski i moja znajoma tu była kilka lat temu i
polecała ten hostel. Słyszałam jak później opowiadała swojej rodzinie o mnie. A
no bo to właśnie jest rodzinne miejsce. Gdy weszłam na patio siedziała matka
rodziny wraz z córką i dziećmi, i oglądali telewizję na patio. Obie panie
ubrane były w typowe majańskie stroje.
Ponieważ głód zaczął mi doskwierać niemiłosiernie, zwłaszcza,
że większość energii ze śniadania wykorzystałam na męczącą podróż w dół z El Hato
(to zamiast porannego biegania było), ruszyłam w miasto. Mieszkam całe
szczęście w dość cichej i spokojnej dzielnicy, blisko bardzo ładnego kościoła i
rynku, za to z dala od turystycznego, rozbawionego towarzystwa.
Lago de Atitlan |
W mieście są dwie główne ulice, którymi poruszają
się turyści i miejscowi, i obie są trasami spacerowymi, prowadzącymi do jeziora:
Calle Santander i Calle Rancho Grande. Ruszyłam jedną z nich, oczywiście cały czas próbując odnaleźć
się na mapie (ja chyba nigdy nie pojmę tej trudnej sztuki). Calle Santander wypchana jest licznymi
agencjami turystycznymi, sklepikami z pamiątkami i restauracjami. Całe
szczęście o tej porze nie było tu tłumu turystów. Przy końcu kilkusetmetrowej
(a może nawet kilometrowej) trasy czekał mnie zachwycający widok. Jezioro
mieniło się w promieniach zachodzącego słońca w statecznym towarzystwie
wulkanów. Nad brzegiem jeziora, wzdłuż całego nabrzeża zebrały się grupki
ludzi: młodych i starszych, delektujących się przy butelce piwa pięknym
widokiem.
Podelektowałam się więc i ja (ale tylko widokiem). A potem, jako że
zaczęło się ściemniać, ruszyłam w powrotną drogę, tylko że postanowiłam
wypróbować inną trasę. I to był mój błąd, bo oczywiście zabłądziłam. I nie chcę
znów przysparzać niektórych o zawał serca, powtarzając mroczną historię ze stolicy
ale zaczęłam krążyć zupełnie ciemnymi ulicami, nie mając specjalnie pojęcia
gdzie się znajduję. Starałam się jednak zachować zimną krew i bez paniki, że
ktoś mnie zaraz napadnie (w końcu skoro w stolicy przeżyłam, to jakiś tam
Panajachel mi nie straszny) odnaleźć właściwą drogę i wreszcie po kilku
wskazówkach przypadkowo spotkanych życzliwych przechodniów, dotrzeć do mojego
hostelu. Całe szczęście tym razem znałam adres.
A jutro? Dokładniejsze zwiedzanie miasta. Może wybiorę
się do pobliskiej miejscowości Solola. W niedzielę zaś przeprawa wodną taksówką
do San Pedro La Laguna, w której od poniedziałku zaczynam szkołę.
Hasta luego!