Chichicastenango
that is to say a well-known supermercado
I have read a
lot about Chichi as it called tenderly by local people. It is famous for its
amazing market. Every Thursday and Sunday, it is visited by locals from
surrounding towns and villages who arrived at this place to sell and buy goods.
However, the crowds of tourists come here to see this place as well.
The town itself
is not so big but it is picturesquely situated. It is surrounded by the mountains
and green valleys. Along the narrow streets, between tiny colourful houses,
there are squeezed small stalls where you can buy fruit, sweets and freshly
squeezed orange juice. I have chosen the Sunday for the day of my visit there
since I wanted to observe and take photos of local people who are focused on shopping and
selling various goods. To my surprise, there weren’t many tourists on that day.
At last, they weren’t noticeable as they had melted in the crowd of people
wandering between stalls. The range of products sold here is impressive. You
can get here almost everything from stones sold by weight, Mexican skulls
called sugar-skulls to homespun Mayan fabrics.
St Thomas Church
is the central point of this town. The stairs leading to its entrance were also
encumbered with stalls selling flowers. At first, I took photos secretly as I
read blogs written by people travelling around Middle America that local people don’t like being taken
photos of and they often demand money. I didn’t intend to pay for
anything. However, when I noticed that
nobody was paying attention to me I grew cheeky and started taking photos
frantically. There were some people who covered their faces but at any time I
wasn’t asked for money. I have an impression that tourists or explores
themselves teach locals to demand money and then they complain about such
behaviour.
The aim of my
visit to Chichi was not to purchase as most people coming here do but to see the town and to visit two places
which I found extremely interesting. The
town is quite small and it would take a half an hour to walk around it. But
coming back to shopping, if I had a bigger backpack, I would buy a lot of
things in Guatemala. Unfortunately, my backpack is bursting at the seams so it is
impossible to put there anything.
So we were
wandering between the stalls….. well I wasn’t there alone. I went there together
with my friend Mike who saw with me the Mayan end of the world. So, we looked
around and then headed for the graveyard. Yes, I imagine choosing the cemetery
as a sightseeing destination might be a little weird but this one wasn’t just a
cluster of graves as it is in Poland but a great masterpiece seen in the
museums. The graves look beautiful and one may say they make the vision of the
death more optimistic. As usual my wonderful guide book claimed that this place
is dangerous (as most places in Guatemala) so again, with the heart in my mouth
I was moving around pink, green and blue graves (of course I needn’t have) and
the forest of colourful crosses which made me smile.
I felt a little bit
strange because I realised it might be inappropriate to take photos of graves
and be happy about it while, at the same time, the new corpse was being buried
nearby. Whatever weird it sounds, I felt like a kind of necromancer (don’t mistake
with a necrophiliac). But I couldn’t help myself from taking photos and enjoying myself because
I had never seen such a beautiful graveyard before. You can’t be indifferent
when you see such a place.
After one hour
photo shoot, I left my extraordinary atelier. Time was passing quickly so I had
to hurry because I wanted to see Pascual Abaj – the hill where there is Huyup
Tak’ah shrine. It is a Mayan god that is worshipped by local people. They
perform ceremonies, offer incenses, food and even chickens as a sacrifice.
Honestly, this place wasn’t magical for me. Perhaps it would have been if there
had been a ceremony taking place..... but we weren’t so lucky. The magical and
mystical atmosphere was spoiled by the presence of the stall with cold drinks
and other weird things sold by a woman dressed in Mayan clothes. I am fully
aware that tourism has its rules but for me it as far too much this time.
On my way to the
top of the hill, I noticed that everybody was going to the shrine in the
company of local guides ( I really doubt that a feeble boy would be able to
protect a poor tourist against a thief). Only me and Mike were strutting
valiantly on our own.
Pascual Abaj |
Being in this
town, I became aware of the phenomenon which I had heard before but I couldn’t
believe in it. It is said that alcoholism is a big social problem in Guatemala.
According to Mayan beliefs, alcohol is claimed to have a purifying power. You
know... when you want to drink, every reason is good! In Antigua, I didn’t see
drunk people in the streets as it is a tourist resort and police officers
patrol the town and call drunkards being scattered on the pavements to order. ‘Being
scattered on the pavements’ is a proper expression to be used to describe a
situation in Chichi.
Pascual Abaj |
In this place, I tripped over blind drunk men and women.
They looked pathetic lying unconsciously between stalls on the streets or
pavements. It made me sad when I saw other people walking indifferently between
them. In Poland, the police would come and take such a person to the detox
ward. I guess pedestrians would show more interest in helping an unconscious
person lying on the street. Before I came here, I had thought that there was
callousness in Poland but now I have changed my opinion.
When it comes to
alcohol in Guatemala, I suppose they have to pay a lot for current here. What
is the relation between the price of energy and drinking alcohol? Here is an
answer. We went to the local pub which offered beer for 5Q (as it was
advertised on the billboard). However, when we asked for chilled beer, we were
charged 6Q. Why? You pay more if you want a beverage from a refrigerator. It
would be nice if in small, local shops in Poland, this rule was applied
conversely that is ‘pay less for the beer from the fridge which is usually
switched off because the owner saves on current’.
Chichicastenango, czyli znane supermercado
O Chichi jak w skrócie i pieszczotliwie nazywają go
miejscowi, czytałam już dawno. Słynie ono z niezwykłego rynku, na który w
czwartki i w niedziele zjeżdżają nie tylko tłumy turystów, ale przede wszystkim
miejscowi z okolicznych miast i wiosek.
Miasteczko nie jest zbyt duże, za to pięknie
usytuowane. Otaczają go ze wszystkich stron góry i zielone doliny. W
miasteczku, wzdłuż wąskich uliczek, między niewielkich rozmiarów kolorowymi
domkami, powciskane w liczne kąty, wystają małe stoiska z owocami, słodyczami,
i wyciskanym na miejscu sokiem z soczystych pomarańczy.
Oczywiście na odwiedziny wybrałam niedzielę, by przyjrzeć się miejscowej ludności, która zaabsorbowana zakupami lub sprzedażą licznych dóbr, nie będzie miała nic przeciwko turystce, fotografującej ich z zacięciem. Innych, mi podobnych, wbrew pozorom nie było aż tak wielu jak się tego początkowo spodziewałam. A przynajmniej nie rzucali się aż tak bardzo w oczy, ginąc gdzieś między licznymi straganami, na których można było dostać niemal wszystko: od kamieni sprzedawanych na wagę, przez meksykańskie czaszki, tzw. sugar-skulls po ręcznie tkane majańskie tkaniny.
Oczywiście na odwiedziny wybrałam niedzielę, by przyjrzeć się miejscowej ludności, która zaabsorbowana zakupami lub sprzedażą licznych dóbr, nie będzie miała nic przeciwko turystce, fotografującej ich z zacięciem. Innych, mi podobnych, wbrew pozorom nie było aż tak wielu jak się tego początkowo spodziewałam. A przynajmniej nie rzucali się aż tak bardzo w oczy, ginąc gdzieś między licznymi straganami, na których można było dostać niemal wszystko: od kamieni sprzedawanych na wagę, przez meksykańskie czaszki, tzw. sugar-skulls po ręcznie tkane majańskie tkaniny.
Centralnym miejscem w miasteczku jest kościół
świętego Tomasa, do którego schody, również okupowane były przez liczne
stoiska, głównie z kwiatami. Początkowo nieśmiało próbowałam zrobić zdjęcie,
ukrywając się z tym nieco. Czytałam niejednokrotnie na innych blogach ludzi,
podróżujących po Ameryce Środkowej, że miejscowi nie lubią gdy się ich
fotografuje i często żądają pieniędzy za uwiecznienie ich facjaty. Nie miałam
zamiaru nikomu za nic płacić. Gdy zauważyłam jednak, że mało kto zwraca na mnie
uwagę, rozzuchwaliłam się i zaczęłam wymachiwać aparatem na wszystkie strony.
Wprawdzie czasem ktoś się zasłonił, ale ogólnie nikt o żadne pieniądze się nie dopominał. Mam wrażenie, że to turyści czy podróżnicy sami często przyzwyczajają lokalesów do dawania pieniędzy, a potem narzekają, gdy ci domagają się tego, do czego zostali przyzwyczajeni.
Wprawdzie czasem ktoś się zasłonił, ale ogólnie nikt o żadne pieniądze się nie dopominał. Mam wrażenie, że to turyści czy podróżnicy sami często przyzwyczajają lokalesów do dawania pieniędzy, a potem narzekają, gdy ci domagają się tego, do czego zostali przyzwyczajeni.
W Chichi nie zamierzałam wprawdzie niczego kupować,
a po to głównie przyjeżdżają tu ludzie, lecz zobaczyć miasteczko, które za
wielkie wprawdzie nie jest i jego obejście pewnie z pół godziny by zajęło, ale
są w nim dwa ciekawe, według mnie miejsca, które pragnęłam zobaczyć.
Ale wracając do zakupów, to nie to, żebym nie chciała ich robić, bo gdybym mogła to wór wszystkiego w Gwatemali bym kupiła, ale niestety już z tym, co przywiozłam z Polski ledwo się mieszczę w moim plecaku.
Ale wracając do zakupów, to nie to, żebym nie chciała ich robić, bo gdybym mogła to wór wszystkiego w Gwatemali bym kupiła, ale niestety już z tym, co przywiozłam z Polski ledwo się mieszczę w moim plecaku.
Połaziliśmy więc po straganach…aha no tak, napisałam
połaziliśmy, bo nie pojechałam sama, ale w towarzystwie mojego kolegi Mike’a,
który towarzyszył mi już wcześniej w majańskim „końcu świata”. Więc połaziliśmy
po straganach, a potem skierowaliśmy się na cmentarz. Tak, tak, wiem, że może
wydać się dziwnym wybieranie się na cmentarz, zamiast do muzeum, ale to
cmentarzysko nie było zwykłym skupiskiem nagrobków jak to bywa w Polsce, ale
dziełem sztuki niemal, jakie się spotyka właśnie w muzeach.
Przepiękne, barwne, rzec by się chciało, że optymistycznie nastawiające do życia…a raczej może do śmierci. Oczywiście w przewodniku przeczytałam, że jest to bardzo częste miejsce napadów rabunkowych (jak większość miejsc w Gwatemali), więc znów trochę z duszą na ramieniu (oczywiście zupełnie niepotrzebnie) przemieszczałam się między różowymi, zielonymi i niebieskimi nagrobkami i kompleksem kolorowych krzyży, które wywoływały na mej twarzy uśmiech.
W pewnej chwili poczułam się trochę dziwnie, bo też wydało mi się nie na miejscu bieganie po cmentarzu, robienie zdjęć nagrobkom i jeszcze cieszenie się z tego, zwłaszcza, że nieopodal zakopywano nowe zwłoki. Poczułam się trochę jak, pewnie to głupio zabrzmi, ale jak jakaś nekromanka (nie mylić z nekrofilką).
Ale cóż mogłam
poradzić na to, że nigdy wcześniej nie widziałam piękniejszego cmentarza? Nie
mogłam przejść obok niego obojętnie.
Przepiękne, barwne, rzec by się chciało, że optymistycznie nastawiające do życia…a raczej może do śmierci. Oczywiście w przewodniku przeczytałam, że jest to bardzo częste miejsce napadów rabunkowych (jak większość miejsc w Gwatemali), więc znów trochę z duszą na ramieniu (oczywiście zupełnie niepotrzebnie) przemieszczałam się między różowymi, zielonymi i niebieskimi nagrobkami i kompleksem kolorowych krzyży, które wywoływały na mej twarzy uśmiech.
W pewnej chwili poczułam się trochę dziwnie, bo też wydało mi się nie na miejscu bieganie po cmentarzu, robienie zdjęć nagrobkom i jeszcze cieszenie się z tego, zwłaszcza, że nieopodal zakopywano nowe zwłoki. Poczułam się trochę jak, pewnie to głupio zabrzmi, ale jak jakaś nekromanka (nie mylić z nekrofilką).
"Las...krzyzy" :) |
Po godzinnej sesji fotograficznej w końcu opuściłam
moje nietuzinkowe atelier, bo czas upływał niestety bezlitośnie, a ja chciałam
jeszcze zajść na wzgórze Pascual Abaj, gdzie znajduje się sanktuarium boga
majów – Huyup Tak’ah, którego lokalna
ludność nadal czci, odprawiając na jego cześć ceremonie, i składając w ofierze
kadzidła, jedzenie, a nawet kurczaki. Szczerze powiedziawszy miejsce dla mnie
nie miało specjalnie magicznego klimatu.
Może gdyby akurat odbywał się tam
jakiś rytuał…ale nie mieliśmy tyle szczęścia. Poza tym klimat tajemniczości i
mistycyzmu pękł jak bańka mydlana, gdy po wdrapaniu się na szczyt, ujrzałam
stoisko z „klamotami” i zimnymi napojami, sprzedawanymi przez kobiecinę w
majańskim stroju. Rozumiem, że turystyka rządzi się swoimi prawami, ale jak dla
mnie co za dużo, to niezdrowo.
Krzyż na Pascual Abaj |
Po drodze
zauważyłam, że zgodnie z zaleceniami przewodników, praktycznie nikt nie
wędrował na wzgórze sam, lecz w towarzystwie lokalnych lub zamiejscowych
przewodników z agencji turystycznych (jakby chłopaczek wzrostu niespecjalnie
wysokiego miał obronić biednego turystę przed złodziejem). Tylko my z Mikiem
dziarsko kroczyliśmy przed siebie.
Pacual Abaj |
Miasteczko, muszę przyznać, że tu dopiero
dało się zauważyć to, o czym słyszałam już wcześniej, ale w co specjalnie nie
wierzyłam. W Gwatemali bardzo dużym problemem jest alkoholizm. Ponoć ma to wynikać
z pradawnych wierzeń Majów w oczyszczającą moc alkoholu, no ale jak ktoś chce
pić to zawsze pretekst się znajdzie. W Antigule tego nie widać, bo to
miejscowość bardzo turystyczna i służby porządkowe dbają, by pijani nie walali
się po ulicach. I słowo „walali się” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo w
Chichi na każdym kroku potykałam się o zalanych w sztok mężczyzn i z
przykrością muszę przyznać, że o kobiety również. Smutny to był widok, leżących
w poprzek chodnika lub ulicy, wciśniętych w kąt straganów nieprzytomnych ludzi
i ich współmieszkańców, przechodzących nad nimi tak, jakby zupełnie tych
pierwszych nie było. U nas zaraz przyjechałaby policja i zgarnęła takiego
delikwenta do „wytrzeźwiałki”, ktoś by się zainteresował, podszedł i zapytał
czy wszystko w porządku. Zanim tu przyjechałam, myślałam, że to w Polsce panuje
ogólna znieczulica.
A co do alkoholu, to muszę wspomnieć, że chyba w
Gwatemali mają dość drogi prąd. Zastanawiacie się, co ma alkohol wspólnego z
prądem? Chodzi mi konkretnie o piwo. Zaszliśmy do małego baru, na którym
wisiała reklama z wielkim napisem, że piwo u nich tylko 5 quezali. Ale na
miejscu okazało się, że płacimy sześć. Dlaczego? Bo chcieliśmy zimne piwo, z
lodówki, a ono jest droższe. Fajnie byłoby, żeby i u nas, w małych,
dzielnicowych sklepikach coś takiego wprowadzili, tyle że w dół. Płaci się
mniej za piwo z lodówki, która i tak jest zwykle wyłączona, bo właściciel
oszczędza na prądzie.