niedziela, 6 stycznia 2013

Chichicastenango
Chichicastenango



Chichicastenango that is to say a well-known supermercado

I have read a lot about Chichi as it called tenderly by local people. It is famous for its amazing market. Every Thursday and Sunday, it is visited by locals from surrounding towns and villages who arrived at this place to sell and buy goods. However, the crowds of tourists come here to see this place as well.
The town itself is not so big but it is picturesquely situated. It is surrounded by the mountains and green valleys. Along the narrow streets, between tiny colourful houses, there are squeezed small stalls where you can buy fruit, sweets and freshly squeezed orange juice. I have chosen the Sunday for the day of my visit there since I wanted to observe and take photos of  local people who are focused on shopping and selling various goods. To my surprise, there weren’t many tourists on that day. At last, they weren’t noticeable as they had melted in the crowd of people wandering between stalls. The range of products sold here is impressive. You can get here almost everything from stones sold by weight, Mexican skulls called sugar-skulls to homespun Mayan fabrics.   
St Thomas Church is the central point of this town. The stairs leading to its entrance were also encumbered with stalls selling flowers. At first, I took photos secretly as I read blogs written by people travelling around Middle America  that local people don’t like  being taken  photos of and they often demand money. I didn’t intend to pay for anything. However, when  I noticed that nobody was paying attention to me I grew cheeky and started taking photos frantically. There were some people who covered their faces but at any time I wasn’t asked for money. I have an impression that tourists or explores themselves teach locals to demand money and then they complain about such behaviour.  
The aim of my visit to Chichi was not to purchase as most people coming here do  but to see the town and to visit two places which  I found extremely interesting. The town is quite small and it would take a half an hour to walk around it. But coming back to shopping, if I had a bigger backpack, I would buy a lot of things in Guatemala. Unfortunately, my backpack is bursting at the seams so it is impossible to put there anything. 
So we were wandering between the stalls….. well I wasn’t there alone. I went there together with my friend Mike who saw with me the Mayan end of the world. So, we looked around and then headed for the graveyard. Yes, I imagine choosing the cemetery as a sightseeing destination might be a little weird but this one wasn’t just a cluster of graves as it is in Poland but a great masterpiece seen in the museums. The graves look beautiful and one may say they make the vision of the death more optimistic. As usual my wonderful guide book claimed that this place is dangerous (as most places in Guatemala) so again, with the heart in my mouth I was moving around pink, green and blue graves (of course I needn’t have) and the forest of colourful crosses which made me smile. 
I felt a little bit strange because I realised it might be inappropriate to take photos of graves and be happy about it while, at the same time, the new corpse was being buried nearby. Whatever weird it sounds, I felt like a kind of necromancer (don’t mistake with a necrophiliac). But I couldn’t help myself  from taking photos and enjoying myself because I had never seen such a beautiful graveyard before. You can’t be indifferent when you see such a place. 
After one hour photo shoot, I left my extraordinary atelier. Time was passing quickly so I had to hurry because I wanted to see Pascual Abaj – the hill where there is Huyup Tak’ah shrine. It is a Mayan god that is worshipped by local people. They perform ceremonies, offer incenses, food and even chickens as a sacrifice. 
Honestly, this place wasn’t magical for me. Perhaps it would have been if there had been a ceremony taking place..... but we weren’t so lucky. The magical and mystical atmosphere was spoiled by the presence of the stall with cold drinks and other weird things sold by a woman dressed in Mayan clothes. I am fully aware that tourism has its rules but for me it as far too much this time.  
On my way to the top of the hill, I noticed that everybody was going to the shrine in the company of local guides ( I really doubt that a feeble boy would be able to protect a poor tourist against a thief). Only me and Mike were strutting valiantly on our own. 
Pascual Abaj
Being in this town, I became aware of the phenomenon which I had heard before but I couldn’t believe in it. It is said that alcoholism is a big social problem in Guatemala. According to Mayan beliefs, alcohol is claimed to have a purifying power. You know... when you want to drink, every reason is good! In Antigua, I didn’t see drunk people in the streets as it is a tourist resort and police officers patrol the town and call drunkards being scattered on the pavements to order. ‘Being scattered on the pavements’ is a proper expression to be used to describe a situation in Chichi. 
Pascual Abaj
In this place, I tripped over blind drunk men and women. They looked pathetic lying unconsciously between stalls on the streets or pavements. It made me sad when I saw other people walking indifferently between them. In Poland, the police would come and take such a person to the detox ward. I guess pedestrians would show more interest in helping an unconscious person lying on the street. Before I came here, I had thought that there was callousness in Poland but now I have changed my opinion. 
When it comes to alcohol in Guatemala, I suppose they have to pay a lot for current here. What is the relation between the price of energy and drinking alcohol? Here is an answer. We went to the local pub which offered beer for 5Q (as it was advertised on the billboard). However, when we asked for chilled beer, we were charged 6Q. Why? You pay more if you want a beverage from a refrigerator. It would be nice if in small, local shops in Poland, this rule was applied conversely that is ‘pay less for the beer from the fridge which is usually switched off because the owner saves on current’.



Chichicastenango, czyli znane supermercado



O Chichi jak w skrócie i pieszczotliwie nazywają go miejscowi, czytałam już dawno. Słynie ono z niezwykłego rynku, na który w czwartki i w niedziele zjeżdżają nie tylko tłumy turystów, ale przede wszystkim miejscowi z okolicznych miast i wiosek.

Miasteczko nie jest zbyt duże, za to pięknie usytuowane. Otaczają go ze wszystkich stron góry i zielone doliny. W miasteczku, wzdłuż wąskich uliczek, między niewielkich rozmiarów kolorowymi domkami, powciskane w liczne kąty, wystają małe stoiska z owocami, słodyczami, i wyciskanym na miejscu sokiem z soczystych pomarańczy. 
Oczywiście na odwiedziny wybrałam niedzielę, by przyjrzeć się miejscowej ludności, która zaabsorbowana zakupami lub sprzedażą licznych dóbr, nie będzie miała nic przeciwko turystce, fotografującej ich z zacięciem. Innych, mi podobnych, wbrew pozorom nie było aż tak wielu jak się tego początkowo spodziewałam. A przynajmniej nie rzucali się aż tak bardzo w oczy, ginąc gdzieś między licznymi straganami, na których można było dostać niemal wszystko: od kamieni sprzedawanych na wagę, przez meksykańskie czaszki, tzw. sugar-skulls po ręcznie tkane majańskie tkaniny. 

Centralnym miejscem w miasteczku jest kościół świętego Tomasa, do którego schody, również okupowane były przez liczne stoiska, głównie z kwiatami. Początkowo nieśmiało próbowałam zrobić zdjęcie, ukrywając się z tym nieco. Czytałam niejednokrotnie na innych blogach ludzi, podróżujących po Ameryce Środkowej, że miejscowi nie lubią gdy się ich fotografuje i często żądają pieniędzy za uwiecznienie ich facjaty. Nie miałam zamiaru nikomu za nic płacić. Gdy zauważyłam jednak, że mało kto zwraca na mnie uwagę, rozzuchwaliłam się i zaczęłam wymachiwać aparatem na wszystkie strony. 
Wprawdzie czasem ktoś się zasłonił, ale ogólnie nikt o żadne pieniądze się nie dopominał. Mam wrażenie, że to turyści czy podróżnicy sami często przyzwyczajają lokalesów do dawania pieniędzy, a potem narzekają, gdy ci domagają się tego, do czego zostali przyzwyczajeni.

W Chichi nie zamierzałam wprawdzie niczego kupować, a po to głównie przyjeżdżają tu ludzie, lecz zobaczyć miasteczko, które za wielkie wprawdzie nie jest i jego obejście pewnie z pół godziny by zajęło, ale są w nim dwa ciekawe, według mnie miejsca, które pragnęłam zobaczyć. 
Ale wracając do zakupów, to nie to, żebym nie chciała ich robić, bo gdybym mogła to wór wszystkiego w Gwatemali bym kupiła, ale niestety już z tym, co przywiozłam z Polski ledwo się mieszczę w moim plecaku.

Połaziliśmy więc po straganach…aha no tak, napisałam połaziliśmy, bo nie pojechałam sama, ale w towarzystwie mojego kolegi Mike’a, który towarzyszył mi już wcześniej w majańskim „końcu świata”. Więc połaziliśmy po straganach, a potem skierowaliśmy się na cmentarz. Tak, tak, wiem, że może wydać się dziwnym wybieranie się na cmentarz, zamiast do muzeum, ale to cmentarzysko nie było zwykłym skupiskiem nagrobków jak to bywa w Polsce, ale dziełem sztuki niemal, jakie się spotyka właśnie w muzeach.
 Przepiękne, barwne, rzec by się chciało, że optymistycznie nastawiające do życia…a raczej może do śmierci. Oczywiście w przewodniku przeczytałam, że jest to bardzo częste miejsce napadów rabunkowych (jak większość miejsc w Gwatemali), więc znów trochę z duszą na ramieniu (oczywiście zupełnie niepotrzebnie) przemieszczałam się między różowymi, zielonymi i niebieskimi nagrobkami i kompleksem kolorowych krzyży, które wywoływały na mej twarzy uśmiech. 
W pewnej chwili poczułam się trochę dziwnie, bo też wydało mi się nie na miejscu bieganie po cmentarzu, robienie zdjęć nagrobkom i jeszcze cieszenie się z tego, zwłaszcza, że nieopodal zakopywano nowe zwłoki. Poczułam się trochę jak, pewnie to głupio zabrzmi, ale jak jakaś nekromanka (nie mylić z nekrofilką). 
"Las...krzyzy" :)
Ale cóż mogłam poradzić na to, że nigdy wcześniej nie widziałam piękniejszego cmentarza? Nie mogłam przejść obok niego obojętnie.

Po godzinnej sesji fotograficznej w końcu opuściłam moje nietuzinkowe atelier, bo czas upływał niestety bezlitośnie, a ja chciałam jeszcze zajść na wzgórze Pascual Abaj, gdzie znajduje się sanktuarium boga majów –  Huyup Tak’ah, którego lokalna ludność nadal czci, odprawiając na jego cześć ceremonie, i składając w ofierze kadzidła, jedzenie, a nawet kurczaki. Szczerze powiedziawszy miejsce dla mnie nie miało specjalnie magicznego klimatu. 
Krzyż na Pascual Abaj
Może gdyby akurat odbywał się tam jakiś rytuał…ale nie mieliśmy tyle szczęścia. Poza tym klimat tajemniczości i mistycyzmu pękł jak bańka mydlana, gdy po wdrapaniu się na szczyt, ujrzałam stoisko z „klamotami” i zimnymi napojami, sprzedawanymi przez kobiecinę w majańskim stroju. Rozumiem, że turystyka rządzi się swoimi prawami, ale jak dla mnie co za dużo, to niezdrowo.

 Po drodze zauważyłam, że zgodnie z zaleceniami przewodników, praktycznie nikt nie wędrował na wzgórze sam, lecz w towarzystwie lokalnych lub zamiejscowych przewodników z agencji turystycznych (jakby chłopaczek wzrostu niespecjalnie wysokiego miał obronić biednego turystę przed złodziejem). Tylko my z Mikiem dziarsko kroczyliśmy przed siebie. 
Pacual Abaj

Miasteczko,  muszę przyznać, że tu dopiero dało się zauważyć to, o czym słyszałam już wcześniej, ale w co specjalnie nie wierzyłam. W Gwatemali bardzo dużym problemem jest alkoholizm. Ponoć ma to wynikać z pradawnych wierzeń Majów w oczyszczającą moc alkoholu, no ale jak ktoś chce pić to zawsze pretekst się znajdzie. W Antigule tego nie widać, bo to miejscowość bardzo turystyczna i służby porządkowe dbają, by pijani nie walali się po ulicach. I słowo „walali się” jest tu jak najbardziej na miejscu, bo w Chichi na każdym kroku potykałam się o zalanych w sztok mężczyzn i z przykrością muszę przyznać, że o kobiety również. Smutny to był widok, leżących w poprzek chodnika lub ulicy, wciśniętych w kąt straganów nieprzytomnych ludzi i ich współmieszkańców, przechodzących nad nimi tak, jakby zupełnie tych pierwszych nie było. U nas zaraz przyjechałaby policja i zgarnęła takiego delikwenta do „wytrzeźwiałki”, ktoś by się zainteresował, podszedł i zapytał czy wszystko w porządku. Zanim tu przyjechałam, myślałam, że to w Polsce panuje ogólna znieczulica.

A co do alkoholu, to muszę wspomnieć, że chyba w Gwatemali mają dość drogi prąd. Zastanawiacie się, co ma alkohol wspólnego z prądem? Chodzi mi konkretnie o piwo. Zaszliśmy do małego baru, na którym wisiała reklama z wielkim napisem, że piwo u nich tylko 5 quezali. Ale na miejscu okazało się, że płacimy sześć. Dlaczego? Bo chcieliśmy zimne piwo, z lodówki, a ono jest droższe. Fajnie byłoby, żeby i u nas, w małych, dzielnicowych sklepikach coś takiego wprowadzili, tyle że w dół. Płaci się mniej za piwo z lodówki, która i tak jest zwykle wyłączona, bo właściciel oszczędza na prądzie.