Translation in progress
Najtrudniejszym momentem w
podróży autostopem, zwłaszcza gdy jedzie się do dużych miast, jest wydostanie
się z nich. To nas czekało podczas próby wydostania się z Budapesztu.
Korzystając z podpowiedzi hitchwiki (Wikipedia dla autostopowiczów) ruszyłyśmy
o ósmej rano metrem linii 3 do stacji Eceri. Stamtąd miałyśmy się kierować 800
metrów w dół, potem minąć jakąś stację schowaną za wielkim murem, by trafić na
parking, gdzieś koło KFC. Niby mur był, nawet dwa, ale ukrytej za nimi małej
stacji benzynowej już nie. A zamiast KFC widziałyśmy tylko McDonalda. Udało nam
się jednak zlokalizować drogę, prowadzącą w interesującym nas kierunku, czyli
do przejścia granicznego w Nadlac w Rumunii. Na stacji benzynowej koło „Maca”
chyba nas wyśmiali jak usłyszeli, że chcemy się dostać na autostradę i że
podróżujemy stopem. Nie wyśmiał nas jednak sympatyczny Węgier, który postanowił
nas podrzucić do dużego parkingu dla tirów. Nawet nie czekałyśmy pięciu minut,
gdy się zatrzymał. Kilkanaście kilometrów i już machałyśmy na tirowców na
parkingu. Niecałe dziesięć minut i już rumuński kierowca wpadł w nasze sieci.
- Angielski? – pytamy
- Nu. – zaprzecza nasz kierowca,
ale kiwa ręką żebyśmy wsiadały.
Wygląda poczciwie. W kabinie
dostrzegam zdjęcie jego z żoną i dziećmi. I od razu czuję się bezpiecznie.
Pokazujemy mu mapę i okazuje się, że jedzie aż do Bukaresztu. Będzie też
przejeżdżał koło naszego celu, czyli miasta Sybin. Nasza radość nie ma końca.
Mamy jednego „stopa” do końca podróży.
- Ile godzin? – pytam, mieszając
wszystkie możliwe języki z migowym i obrazkowym na czele.
Pokazuje, że osiem z dwiema
pauzami. Potem się okazuje, że pauz nie ma w ogóle, a jedziemy dziewięć godzin.
Trochę wolny ten nasz kierowca, ale za to cały czas posuwamy się do przodu. Nie
marudzimy więc specjalnie.
Głowa mi jednak paruje, a mózg
się lasuje, gdy próbuję z nim rozmawiać. Okazuje się, że „un poco” (po
hiszpańsku „troszeczkę) mówi po hiszpańsku, i trochę po włosku, bo twierdzi, że
te języki są najbardziej zbliżone do rumuńskiego. Język polski, zwłaszcza naszą
gramatykę określa słowem „katastrofa”, które te słowo powtarza jeszcze
kilkakrotnie, również w odniesieniu do polskiej policji i
dziesięciokilometrowego korka, który cale szczęście stoi w przeciwnym kierunku.
W Hiszpanii jak się okazuje mieszka dwudziestoczteroletni
syn Wasilija. Pracuje w turystyce. Żona Wasilija przebywa za to we Włoszech. W
Rumunii trudno o pracę i dobry zarobek. Nasz kierowca nie narzeka, bo trasa
jego ciężarówki zwykle biegnie przez Polskę, Niemcy, Włochy i Hiszpanię i
często widuje rodzinę.
Wasilij faktycznie jednak tylko
„un poco” mówi i rozumie po hiszpańsku, a ja produkuję się, żeby jak
najprościej wyrażać myśli i zapytania. On jednak zwraca się do nas w głównej
mierze w mieszance hiszpańsko–rumuńskiej. Jakoś udaje mi się wysupłać sens
jego słów, choć nie zawsze. Jemu z moich wypowiedzi chyba ten sens już trudniej
wyłuskać. Mózg mi paruje. Czuję się jak podczas pierwszych dni pobytu w
Gwatemali – po kilku godzinach jestem wycieńczona rozmową. Przysypiam trochę na
łóżku, choć plecaki marnie sprawdzają się w roli poduszek.
Dziewięć godzin w jednym
samochodzie to sporo czasu. Zamiast o 18 naszego czasu (okazuje się, że w
Rumunii czas jest przesunięty o godzinę do przodu), jesteśmy w pobliżu Sybina o
19.30 (naszego czasu). Całe szczęście przed nami tylko 3 km na piechotę do
centrum miasta. Nie musimy walczyć z autostradą i próbami wydostania się z
niej. Ulga. Próbujemy jednak w drodze zatrzymać jakiś samochód. Udaje się. Całe
szczęście, bo już zmierzcha, a my nie mamy ani hosta, ani zarezerwowanego
hostelu. Mamy tylko spisany adres.
– Gdzie chcecie jechać? - pyta
sympatyczna babeczka.
– Hostel Sibiu Travelers na
Tailor Strada – mówię, ładując się na przednie siedzenie. Aga siedzi z tyłu
przywalona dwoma wielkimi plecakami.
Kobieta wyciąga telefon i dzwoni
do kogoś z pytaniem o ulicę, postanawia nas podrzucić pod sam hostel. Znów
nasza radość nie ma granic, bo odpada nam włóczenie się w nocy po mieście.
Okazuje się, że nasza zbawczyni niedawno wróciła z urlopu z Polski, gdzie
bardzo jej się podobało. Poleca nam jeszcze na koniec typowe dania kuchni
rumuńskiej, których powinnyśmy spróbować.
Hostel zaskakuje mnie zorganizowaniem
i porządkiem. Sympatyczny Holender, który jest właścicielem od razu daje nam
mapy i wszystko wyjaśnia. Agnieszka już nawet go ze zmęczenia nie słucha, tylko
w amoku szuka kubka i kawy, o której marzyłyśmy całą drogę.
Biegnę jeszcze do sklepiku na
rogu i produkuję się znów w mieszance dziwnych języków.
– Niemka? – pyta sprzedawca.
– Polka – odpowiadam.
– No przecież ja rozumiem po
polsku. – Na to sprzedawca mówi niemal płynną polszczyzną.
Wybucham śmiechem. Mężczyzna
twierdzi, że sporo ludzi w Rumunii rozumie polski i że łatwiej nam się będzie
tu dogadać w naszym języku niż jakimkolwiek innym. Chociaż znów pada słowo
„katastrofa” w odniesieniu do naszej gramatyki.
– Kończę o 21. Zapraszam was tu
do baru na rumuńskie piwo? Wódeczkę?
O, rany i jak tu odmówić? Okazuje
się, że łatwe to nie jest. Na cholerę był mi ten pomidor do kolacji!
Udaje się całe szczęście jakoś
wykręcić zmęczeniem. Bo zmęczone faktycznie jesteśmy. Szczerze to padamy ze
zmęczenia…znowu, ale zamiast położyć się spać, planujemy dalszą podróż. Wiemy,
że Rumunia nas zachwyci, choć podczas kilkugodzinnej jazdy widziałyśmy tylko
rozpadające się domki, syf na poboczu i ruiny. Jesteśmy jednak pewne, że to nie
wszystko, co nas tu czeka.