Translation in progress
Ja dziś jeżdżę tylko wypasionymi furami,
powiedziałam do Agi, gdy stanęłyśmy przed wjazdem na autostradę, wiodącą z
Bukaresztu do Drobety – miasta w pobliżu granicy serbskiej. Już raz, gdy tak
oznajmiłam, jeszcze podczas zeszłorocznego wyjazdu stopem do Dubrownika, tak
też było. Miałam nadzieję, że moje życzenie i tym razem zostanie spełnione.
Oj, żeby tak wszystkie moje życzenia się spełniały. Zatrzymał
się czarny lśniący sportowy Mercedes. Za kierownicą siedział młody bardzo sympatycznie
wyglądający mężczyzna. Wsiadłyśmy. W środku było jeszcze ładniej, czyściutko,
miękko i pachnącą.
– To gdzie jedziesz? – zapytałam.
– Do Brukseli. Przez Szeged – odpowiedział płynną
angielszczyzną.
Spojrzałyśmy z Agą na siebie. Początkowo taki był
nasz plan, by wrócić do Szeged na Węgrzech i tam łapać tira do Belgradu. Byłyśmy
zgodne, co do tego, że jeśli los podsuwa nam pod sam nos sympatycznego
Fredericka, to znaczy, że mamy z nim jechać do końca i realizować pierwotny
plan.
– A możemy z Tobą do Szeged w takim razie?
Kierowca nie widział problemu.
Rozłożyłyśmy się wygodnie. Czułam się bardzo bezpiecznie.
Frederick tak, jak wyglądał na sympatycznego, taki też był. Zaczęły się
standardowe pytania i odpowiedzi. My z Agą to już swoje wzajemnie znałyśmy na
pamięć tyle razy przychodziło nam na nie odpowiadać. Z przyjemnością zawsze
jednak słuchałam odpowiedzi nowo poznanych osób. Okazało się, że Frederick
pochodzi z Rumunii, ale w jego żyłach płynie również kenijska krew. Od lat
mieszka zaś w Belgii. I od razu już ustaliłyśmy, że go kiedyś odwiedzamy.
Bardzo mu się spodobało to jak żyjemy i podróżujemy, i zapewnił nas o samych
luksusach, które nas u niego będą czekały. Już zacieramy ręce.
Po drodze nasz kierowca musiał jeszcze zajechać po
nianię swojej córeczki. I ona wracała razem z nim, wykorzystawszy jego przyjazd
na odwiedziny własnej rodziny. Jako że Mercedes był bardziej sportowy, Fred musiał
upewnić się, co do ilości bagażu niani. Z naszymi bowiem dwoma wielkimi plecakami
i nami dwiema oraz nią i jej ekwipunkiem mogło się zrobić ciasno. Bagażnik też
był już w dużej mierze wypełniony walizami. Pech chciał, że niania oznajmiła,
iż ilość walizek i toreb, które zabiera, za nic nie zmieszczą się w
samochodzie, jeśli i my w nim również będziemy. No trudno. Nie miałyśmy wyjścia
jak wrócić do planu „B”, czyli jazdy do Drobety.
Już po chwili niemal z piskiem zatrzymał się busik.
Kierowca był jakoś dziwnie podekscytowany, że wiezie dwie turystki. Trudno się
z nim było dogadać. Całe szczęście nie siedziałam obok niego, ale i tak źle się
czułam w jego samochodzie. Najchętniej zmieniłabym kierowcę. Chłopak zaczął nam
tłumaczyć, że ma kolegę, który z miejscowości, do której nas dowozi, będzie
jechał właśnie do Drobety i że może nas zabrać. Dzwoni do niego i coś opowiada,
zaśmiewając się. Niby się umawiamy, że ok, ale nie mamy jakoś przekonania.
Wysiadamy czy zostajemy, pytam Agę. Może powiemy, że nasz przyjaciel, który
mieszka w Medias, jedzie teraz do Drobety i nas po drodze może zabrać, wymyślam
na poczekaniu, myśląc o Jorge. I w tym momencie dostajemy sms od Jorge z
pytaniem „czy wszystko w porządku”. Jako wielbicielki znaków, uznajemy, że to
właśnie jeden z nich. Oznajmiamy chłopakowi, że musimy wysiąść.
Widać, że chłopak jest rozczarowany, ale w końcu zatrzymuje
nas przy pensjonacie. Oddychamy z ulgą, choć jest późno i wizja noclegu na łące
średnio nam przypada do gustu.
Widzimy jednak, że w razie, czego jest szansa
rozbicia się na podwórku pensjonatu. Sympatyczny właściciel każe nam usiąść i
odpocząć. Pozwala korzystać z toalety, a gdy przez jakiś czas nie możemy nic
złapać, sam wychodzi na ulicę, zabiera nam blok i zaczyna łapać stopa. Najpierw
stoję zaszokowana, patrząc jak właściciele wymachuje naszą kartką przed
przejeżdżającymi samochodami, a potem wybucham śmiechem, gdy klnie na każdego,
kto przejeżdża obok nas obojętnie. W śmiechu wtóruje nam kilka osób, siedzących
przy stoliku restauracyjnym, w tym zdaje się, że zona właściciela. W końcu zabieramy
mu kartkę, dziękując za pomoc. Niby chce dobrze, ale kto nam się zatrzyma, gdy
zobaczy skaczącego przy drodze starszego mężczyznę z dwoma dziewczynami? Nikt
trójki nie weźmie.
Wreszcie udaje mu się zatrzymać starszego mężczyznę.
Nakazuje mu zawieźć nas do miasta na stację kolejową. Na nic się zdają
tłumaczenia, że my pociągiem nie jeździmy, tylko stopem. Zresztą nowy kierowca
i tak ani słowa nie zna po angielsku. My próbujemy z naszym „no train”, ale nic
z tego nie wychodzi, oprócz potakiwania kierowcy, że „tak, train”. Całe
szczęście stacja jest w centrum miasta i nigdzie nie musimy się cofać. Musimy
jedynie przejść przez miasto, by wyjść na wylotówkę. Miasto okazuje się niestety
dość długie. Zaczepiają nas po drodze różni ludzie, namawiając, byśmy wzięły taksówkę.
Zatrzymuję się taksówkarze, oferując swoje usługi. I wtem zatrzymuje się życzliwy
tatuś z małą córeczką na tylnym siedzeniu. Postanawia nam pomóc i wywieźć chociaż
w „dobre miejsce na łapanie stopa” jak powiedział.
Zaczęło się
ściemniać, a my znalazłyśmy się na totalnym wygwizdowie. Ciekawe czy tu w ogóle
jakiś hostel istnieje, zastanawiałyśmy się. Nie lubię łapać stopa w nocy.
Przezorny zawsze ubezpieczony. Całe szczęście już po chwili zatrzymuje się
bardzo sympatyczna para. Jadą dokładnie do Drobety. Niewiele rozmawialiśmy w
trakcie, bo oni nie byli specjalnie rozmowni, a i my byłyśmy już nieco
zmęczone. Chłopak czasami podpytywał nas o coś. W końcu zapytał czy mamy jakąś
polska muzykę. Dałam mu pendrive i przynajmniej mogłam posłuchać czegoś, co
lubię. Polecieli Pipes and Pints, Luxtorpeda, Lao Che i Kasia Nosowska. Od razu
zrobiło się milej.
– Ale nie ma moich Pink Floyd – narzekała Aga. – Jak
mogłam nie wziąć iPoda!
Ja też nie wiem, jakim cudem nie wzięłam nawet
słuchawek, by podłączyć je do komputera.
– Jak ja tęsknie za Floydami. – Niczym katarynka
powtarzała Aga.
Ten tekst słyszałam przynajmniej raz dziennie od początku podróży.
Do Drobety dojechaliśmy już pod osłoną nocy. Całe
szczęście miałyśmy pojęcie, gdzie planujemy spać. Trzeba było tylko znaleźć to
schronisko młodzieżowe. Parka była kochana. Krążyli po mieści, wypytywali, by
zawieźć nas pod sam hostel. Nie chcieli nas zostawić samym sobie. W końcu
dotarłyśmy na właściwą ulicę.
– Gdzieś tu będzie miejsce, którego szukacie –
oświadczyli.
Podziękowałyśmy i ruszyłyśmy na poszukiwania.
– Czy w czymś wam pomóc – usłyszałyśmy, gdy z
dezorientacją wymalowaną na twarzy próbowałyśmy ustalić numery budynków.
– Szukamy hostelu – oznajmiłam, pokazując chłopakowi
adres.
Wyraził szczere powątpiewanie w istnienie
jakiegokolwiek hostelu na danej ulicy, wywołując w nas chwilowy popłoch.
Zadzwonił jednak do żony, prosząc by znalazła w necie jakieś bardziej
szczegółowe dane. Znalazła. Chłopak podzwonił i za chwilę już prowadził nas pod
właściwy adres. Okazało się, że jest właścicielem hostelu w innej części
Rumunii. I jak widać często trafiał na zagubionych turystów.
– Dobra, to teraz tylko prysznic i idę spać.
Wystarczy mi wrażeń na jeden dzień – stwierdziłam. Aga była tego samego zdania.
Poszła jeszcze tylko zapalić przed budynek. Zeszłam
do niej.
– Po pierwsze – powiedziała, gdy mnie zobaczyła –
był tutaj jeszcze raz ten właściciel hostelu i powiedział, że jutro wraca do
siebie i może nas przerzucić na serbską granicę. Tylko on dopiero będzie o 11
jechał, więc jeśli się zdecydujemy skorzystać z jego pomocy, mamy poprosić
babkę w recepcji, by do niego zadzwoniła. Zostawił jej swoją wizytówkę.
No lepiej być nie mogło!
– A po drugie. Czy Ty słyszy, co leci? – Krzyknęła z
radością do mnie.
Nic innego jak Pink Floyd.
– Tam jest knajpa, może siądziemy tam na chwilę?
Jedno piwo nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
– Ale tylko na chwilę – wymogłam obietnicę na mej
towarzyszce.
Obie w końcu cały dzień marzyłyśmy o porządnym wyspaniu się.
Z tymi chwilami jednak tak jest, że lubią się
przedłużać. Tego dnia nie spodziewałyśmy się już niczego wyjątkowego. A życie
lubi najbardziej zaskakiwać w takich właśnie nieoczekiwanych chwilach. Knajpka
okazała się jedynie miejscem dla znajomych. Zostałyśmy jednak do ich grona zaproszone.
Poznałyśmy przesympatyczną i śliczną Larisę oraz jej
przyjaciela Armanda, których zafascynowało nasze podróżowanie stopem. Zamiast
więc pójść po jednym piwie do pokoju, rozgadaliśmy się do późnej nocy. Wciąż
dołączali do nas nowi znajomi. A przed nami pojawiały się wciąż nowe kufle
wypełnione bursztynowym napojem. Nikt nie chciał nawet słyszeć o jakimkolwiek
płaceniu. W tle leciała ulubiona muzyka Agi, która była w siódmym niebie. Z
trudem zmusiłyśmy się do zmiany pozycji z siedzącej na drewnianych stołach na
leżące w łóżku, w schroniskowym pokoju. Musiałyśmy przecież wstać rano, choć
nasi gospodarze namawiali nas do zostania w mieście jeszcze jeden dzień dłużej,
zapewniając, że w poniedziałek pomogą nam się przedostać do Serbii. I
towarzystwo, i obietnica pomocy były kuszące. Gdybyśmy nie miały oferty pomocy
od właściciela hostelu, pewnie na tę składaną przez Larisę i Armanda byśmy
przystały.
Zawzięłyśmy się
jednak w postanowieniu, że czas Rumunię opuścić. Proponowana godzina wyjazdu,
czyli jedenasta też nam idealnie po towarzysko spędzonej nocy pasowała. Ostatni
rumuński dzień był bardzo udany.
Kładłyśmy się spać z myślą, że życie jest
pełne niespodzianek i że właśnie te niespodzianki w podróży są najbardziej
pociągające. Każdy dzień to nowa przygoda. Czas więc na serbskie przygody.