Translation in progress
„Sybin to taka miniaturowa wersja Krakowa”, powiedziała
dziewczyna, która podrzucała nas pierwszego dnia do hostelu w mieście
Miała rację. Starówka okazała się nieduża. Dzięki
temu jednak była znacznie bardziej przytulna niż nasza krakowska. Wędrowałyśmy
jej uliczkami blisko dwie godziny, odwiedzając kolejne punkty na mapie.
Słońce tego dnia grzało z niewyobrażalną mocą.
Trochę żałowałyśmy, że to właśnie nie dziś, tylko poprzedniego dnie
zdecydowałyśmy się jechać trasą transfogaraską. Ale już ustaliłyśmy wcześniej,
że nie będziemy płakać „nad rozlanym mlekiem”.
Sybin |
Poranek spędziłyśmy na rozmowach z naszym hostem
Iriną. Dziewczyna na śniadanie poczęstowała nas specjalnym rumuńskim przysmakiem,
nazywanym tutaj „zakuska”. W smaku przypominało mi to mocno zblendowane leczo.
Z nazwy – nasze słowo „zakąska”. I w sumie nawet podobieństwo znaczeniowe, by
pasowało, bo zaoferowała nam również do spróbowania „Tuica”, czy tsujka –
bardzo mocny alkohol, który przepalił mi przełyk, mimo niewielkiej kropli,
którą wzięłam do ust. No cóż smakoszem takich trunków nie jestem i jak dla mnie
było to obrzydliwe, ale przynajmniej wypróbowałyśmy.
Rodzice Iriny okazali się niezwykle sympatyczni.
Tata nawet zaoferował nam wywiezienie z miasta i podwiezienie do najlepszego
punktu do łapania stopa tak, byśmy jak najszybciej mogły się znaleźć w
Sighisoara. I na drogę dostałyśmy jeszcze słoiczek „zakuski” domowej roboty,
byśmy z głodu gdzieś po drodze nie padły i jak najdłużej mogły się delektować
rumuńskimi smakami.
Kościół Ortodoksów |
Muszę przyznać, że trochę się rozbrykałyśmy w tej
Rumunii. Przyzwyczajone, że nie łapiemy „stopa” dłużej niż pięć minut, po
pięciu minutach stania przy drodze do Sighisoara, zaczęłyśmy się niepokoić.
Zwłaszcza, że niewiele po niej jeździło. Niby główna droga, ale była sobota.
Ludzie siedzieli pewnie nad jeziorami albo grillowali w ogródkach. Po piętnastu
minutach zaczęłam odczuwać niepokój. Ściągnęłam w końcu plecak. Nie chciało mi
się tego robić wcześniej, bo przecież byłam przekonana, że nawet pięciu minut
nie będziemy musiały z nim stać. Ledwo jednak to zrobiłam, zatrzymał się
samochód na francuskich blachach. No to jak na francuskich, to nawet o kasę nie
zapytałyśmy. Starałyśmy się zawsze na początku zaznaczać, że nie chcemy płacić
za podwózkę, bo słyszałyśmy i czytałyśmy, że w Rumunii takie panują zwyczaje.
Jak dotąd nikt jednak tego od nas nie oczekiwał.
Sighisoara |
Okazało się, że nasz kierowca pochodzi z Rumunii,
ale od dwudziestu pięciu lat mieszka we Francji.
- Jesteście we dwie, to mogłem wam zabrać – stwierdził,
gdy usadziłyśmy się już wygodnie na siedzeniach. – Samotnych kobiet nie
zabieram, bo nie pozwala mi na to religia.
Nie spytałam jednak, jakiego jest wyznania, bo czułam,
że nie wypada, ale ciekawiło mnie niezmiernie. Może wyznanie ortodoksyjne, zastanawiałam się. W końcu w Rumunii widziałyśmy już bardzo wiele kościołów Ortodoksów.
- Jadę do Medias i tam poszukamy wam nowego
transportu – oznajmił. – Trzeba sobie pomagać.
Mężczyzna okazał się bardzo sympatycznym, ciepłym i
życzliwym człowiekiem. Buzia się mu nie zamykała, choć jego angielski
pozostawiał wiele do życzenia. W sumie tak samo jak mój więc dawaliśmy sobie
radę.
Opowiadał nam i o Cyganach, którzy jak się okazało
przywędrowali do Europy z Indii. Była to dla mnie ciekawostka, bo jakoś nigdy
nie zastanawiałam się nad ich historią. Opowiadał o planach gospodarstwa
ekologicznego w Rumunii, o życiu we Francji, o tym, że powinniśmy być dobrzy
dla innych, pomagać innym i zmienić nasze myślenie. Dzielić się z bardziej
potrzebującymi, ale też, że największym problemem naszym i całego świata są
Arabowie. Wolałam na pewne tematy nie dyskutować, zwłaszcza religijne, choć
okazało się, że religią, która mu nie pozwala zabierać na stopa samotnych
kobiet jest katolicyzm.
Godzina jazdy minęła bardzo szybko. Nasz kierowca
postanowił nas wywieźć za miasto, by łatwiej łapało się nam kolejną okazję.
Zatrzymał się przy stacji benzynowej i zaczął rozpytywać, stojących tam
kierowców, czy ktoś nie zabrałby nas do Sighisoara. I ktoś postanowił nas zabrać. Dostałyśmy
jeszcze kolejny słoiczek „zakuski” na pożegnanie i wyściskane oraz
obdarzone błogosławieństwem na dalszą drogę przesiadłyśmy się do naszego nowego
kierowcy. I tu się zaczęła przygoda.
Na couchsurfingu moją prośbę o nocleg zaakceptował
niejaki Dany. Okazało się, że mieszka około 10km od Sighisoara. Z braku innych
ofert zdecydowałyśmy się jednak zostać u niego na jedną noc. Nasz kierowca
wysadził nas w miasteczku naszego hosta i ruszył w dalszą drogę. Dany już na
nas czekał i zaprowadził nas do swojego domu, w którym mieszka razem z ojcem.
Chłopak był bardzo sympatyczny, ale poczułam się tam trochę nieswojo i przez
chwilę pożałowałam, że nie zdecydowałyśmy się pojechać z naszym nowym kierowcą
do miasta. Ale rzekło się…
Na podwórku domu stał ojciec hosta i jeszcze dwóch
innych mężczyzn. Miałam wrażenie, że nie byli pierwszej trzeźwości, ale może
się myliłam. Nie miałam jednak przekonania do zostawania tam. W pokoju, do
którego zostałyśmy zaprowadzone stało kilka łóżek z zapadającymi się materacami
i brudną pościelą. Panowała ciemność. Stare meble, zakurzona komoda sprawiały
przygnębiające wrażenie. Stojąca w kącie bożonarodzeniowa choinka dodawała
pewnej makabryczności pomieszczeniu. Według mnie brakowało jeszcze tylko kilku
plastikowych lalek z wydłubanymi oczami, bez rąk i nóg, i miejsce akcji filmu
grozy – gotowe!
Zostawiłyśmy jednak plecaki i ruszyłyśmy łapać stopa
do Sighisoara. Chciałyśmy zwiedzić to ponoć piękne miasteczko, którego Starówka
w całości została wpisana na listę światowego Dziedzictwa UNESCO.
Samochód za samochodem i nikt nie chciał się
zatrzymać. Od miasteczka dzieliło nas zaledwie 10 km, więc w najgorszym wypadku
mogłyśmy po prostu się przejść. Po przespacerowaniu kilkuset metrów po
przeciwnej stronie zatrzymał się samochód. W środku siedział nie, kto inny
tylko nasz ostatni kierowca Portugalczyk Jorge.
– Co robicie?
– Łapiemy stopa do Sighisoara – ja na to.
- ?
- Chcemy zwiedzić miasteczko, więc zostawiłyśmy
tylko plecaki i lecimy. Ale w sumie dziwnie jest trochę u tego naszego hosta –
mówię.
W drodze opowiadałam Jorge, co to jest couchsurfing
i z czym się to je.
- Wsiadajcie. Zawiozę was – stwierdził. – Nie
spieszy mi się.
Nie wierzyłyśmy w nasze szczęście.
– A gdzie wybieracie się potem? Znaczy jutro?
– Do Brasov.
– Jeśli chcecie to możecie zostać u
mnie w domu na noc. Mam dużo pokoi. A w
niedzielę podrzucę was do Brasov. Mam tam też znajomego, który będzie was mógł
chyba przenocować.
Nie wierzyłyśmy swoim uszom. Zatkało nas obie. Niby
już raz coś takiego mnie spotkało, gdy przejeżdżałam przez Bośnię i Hercegowinę,
ale i tak byłam zaskoczona. Byłam też rzekonana, że chcę zmienić mieszkanie Danego na
mieszkanie Jorge. Wystarczył rzut oka na Agę i szybko zdecydowałyśmy: przeprowadzamy
się. Tak po prostu miało być. Trzeba było tylko to jakoś powiedzieć chłopakowi.
Było nam głupio. Zwłaszcza mi, bo to ja załatwiałam na couchsurfingu noclegi,
wysyłałam zapytania do ludzi itd. Ale instynkt podpowiadał mi, że nie mamy, co
się zastanawiać,.
Mam nadzieję, że chłopakowi nie sprawiłyśmy
przykrości. Sobie za to sprawiłyśmy przyjemność. Z podupadającego domu i
ciemnej sypialni pełnej starych łóżek i pościeli nie pierwszej świeżości trafiłyśmy
do ślicznego domu, w którym każda dostała swój pokój. Delektowałyśmy się
interesującą rozmową, półwytrawnym portugalskim winem i wyśmienitą kolacją
przygotowaną przez naszego gospodarza, który okazał się nie tylko człowiekiem o
wielkim sercu, ale i genialnym kucharzem.
W Sighisoara Jorge dał nam tyle czasu na zwiedzanie
miasta, ile tylko potrzebowałyśmy. Stwierdził, że na nas poczeka. Oboje, i on i
miasteczko podbiły nasze serca. Kolorowe domki, wąskie brukowane uliczki,
liczne wieże i dom, w którym urodził się Dracula zrobiły na nas duże wrażenie.
Oczywiście nie brakowało tłumów turystów, w tym wielu Polaków, licznych
sklepików z pamiątkami, krwawych koszulek z Draculą, głośnej muzyki ze sceny i
lejącego się piwa, ale wystarczyło oddalić się troszeczkę od głównego placu, by
trafić na spokój i ciszę. Tego nam właśnie było trzeba.
U Jorge postanowiłyśmy przedłużyć swój pobyt i
wybrać się z nim następnego dnia na zwiedzanie miejsc, do których same byśmy
nie dotarły. Alba Julia i najwyżej położona droga w Rumunii Transalpina
pozostałyby dla nas nieodkryte, podobnie jak niezapomniane smaki kuchni wegetariańskiej
i portugalskiego wina. Dobrze, że zaufałyśmy naszemu instynktowi. To najlepszy
doradca.