Translation in progress
Ashram, szamańskie wizje, szukanie i znajdowanie
sensu życia – ostatnie nasze rozmowy z nowo poznanymi ludźmi, wstąpiły na
wyższy poziom. Dawno nie jeździłyśmy z kierowcami ciężarówek, z którymi
dyskusje raczej ograniczają się do bardziej przyziemnych tematów. Na to
przyjdzie czas w drodze powrotnej.
Błotne wulkany |
Pierwszą noc w Bukareszcie spędziłyśmy z naszą nową
gospodynią Elisabetą – znajomą Jorge. Zmęczenie moje nie znało granic i jedyne,
o czym marzyłam, to położyć się spać. Rozmowa jednak z Elisabetą tak mnie
wciągnęła jak chyba jeszcze nigdy żadna inna rozmowa w życiu. O pierwszej
zmusiłyśmy się do rozłożenia łóżka w pokoju gościnnym i zakopania się w
śpiwory. Elisabety i tego wieczoru, tej ważnej rozmowy nie zapomnę chyba do
końca życia.
O szóstej rano znów wstałam półprzytomna. Takie
podróżowanie to nie wakacje. Człowiek wiecznie chodzi zmęczony i niedospany,
ale w sumie gdyby chodziło mi o odpoczynek, to wybrałabym się na wakacje do
Egiptu, a nie stopem po Bałkanach. Może i wówczas byłabym wypoczęta, ale nie
zebrałabym tylu wrażeń i nie spotkała tylu fantastycznych ludzi.
W związku z tym, że aby zobaczyć Babele i Sfinksa
musiałyśmy dwukrotnie jechać w to samo miejsce, czas na zwiedzanie stolicy
drastycznie nam się skurczył. Piątek przeznaczyłyśmy na dojazd do błotnych
wulkanów, leżących kawałek drogi od Bukaresztu. Wydostanie się ze stolicy nawet
nie było takie trudne, a tego obawiałyśmy się najbardziej. Chociaż według tego,
co przepowiadali nam miejscowi, powinnyśmy były obawiać się bardziej dotarcia stopem
do Buzau, a raczej z miejscowości Buzau do samych już wulkanów. Tam miało
według nich nic nie jeździć. No i w sumie mieli rację, bo wiele pojazdów po
tych drogach się nie poruszało.
Zatrzymał się pierwszy samochód. Siedząca za kierownicą
rozwalającego się gruchota, wypełnionego po brzegi śmieciami, potężna kobieta,
zażerała się czymś podobnym do obwarzanków i gadała jednocześnie przez telefon,
kiwając na nas głową byśmy wsiadały. Aga jeszcze tylko wskazała jej na kartce
napis, znajdujący się tuż pod nazwą miasta: „no money”, by nie było później
wątpliwości. Kobieta potaknęła głową, nie przerywając dyskusji przez telefon.
Usiadłam z tyłu. Samochód był w opłakanym stanie. Wszystko pordzewiałe, niedomykające
się okna i drzwi. Tony papierków i opakowań po słodyczach, pustych butelek.
Gdzie my trafiłyśmy?! Zaczęłam się zastanawiać, kim jest nasz kierowca.
Parlament |
Skończyła rozmowę i zapytała tylko skąd jesteśmy,
oczywiście na tyle, ile umiała zapytać w kompilacji słów rumuńsko-angielskiej.
Potem niewiele już rozmawiałyśmy. Zresztą ona nawet nie miała specjalnie na to
czasu. Niemal przez całą drogę, blisko dwie godziny nawijała przez telefon.
Współczułam Adze, które siedziała koło niej. Kobieta, bowiem dość często wchodziła
na bardzo wysokie tony, wydzierając się na swego rozmówcę. Drąc się do
słuchawki, jedną ręką manewrowała kierownicą, wyprzedzała, trąbiła. Czasem sprawdzała,
kto dzwoni do niej na drugi telefon. Zamknęłam oczy i starałam się nie patrzeć
na to, co wyprawia. Niestety tak jeżdżą wszyscy w Rumunii.
– Jaki jest pani zawód? – spytałam, gdy skończyła
kolejną rozmowę, polegającą na wrzaskach.
– Adwokatem – odpowiedziała.
No i wszystko jasne. Tylko ten samochód mnie
zastanawiał.
Do Buzau dowiózł nas sympatycznym starszy pan, który
wziął od nas blok i napisał nam dokładnie gdzie mamy dalej jechać. Do wulkanów
pozostało nam około 14km. Droga w miasteczku trochę pustawa. Zatrzymały się
jednak dwa, zdaje się, że zaprzyjaźnione, samochody. W obu mężczyźni, którzy coś
zaczęli do nas gadać. Nic nie rozumiałam. Po co się zatrzymują jak nawet nie
jadą tam, gdzie my, powiedziałam do Agi.
Budynek banku |
W tym momencie podeszła do nas starsza
kobieta i tylko kiwnęła głową, że mamy nawet z nimi nie gadać, tylko iść za
nią. Powiedziała kilka słów do mężczyzn i machnęła na nas. No, dobra, skoro
każe iść, to idziemy. Chyba wie lepiej. Nie miałyśmy pojęcia gdzie nas
prowadzi. Liczyłyśmy, że może w rodzinie ma kogoś, kto nas podrzuci do
wulkanów. Babinka była bardzo sympatyczna, cały czas się do nas uśmiechała i
coś tam gadała w swoim języku, a my też tylko się uśmiechałyśmy i
potakiwałyśmy, nic nie rozumiejąc. Miejscem, do którego nas prowadziła okazała
się informacja turystyczna. Tam sympatyczna dziewczyna wyjaśniła jak jechać i
gdzie, oczywiście autobusem, bo przecież absolutnie nie autostopem. Autobus
miał jechać za pół godziny. Poszłyśmy na przystanek, ale i tak miałyśmy zamiar
próbować dalej łapać stopa, a nuż mógł się ktoś zatrzymać. Na przystanku
czekała konkurencja. Co nadjeżdżał samochód, to dziadek zrywał się. Widać było,
że nie jest zadowolony z tego, że trzymałyśmy kartkę z napisem „wulkany”.
Próbował nas za każdym razem uprzedzić w wyciąganiu kciuka do góry i mamrotał
coś pod nosem. Pewnie przeklinał nas, zdając sobie sprawę, że prędzej nas ktoś
zabierze niż jego. W końcu zatrzymał się samochód z dwoma mężczyznami. Dziadek,
ile miał jeszcze pary w kruchym ciele rzucił się do drzwi i wyraźnie został
odprawiony z kwitkiem. Cofnął się do swojej ławeczki, rzucając pod nosem pomsty
do nieba za nasze towarzystwo. Mężczyźni mogli nas jedynie podwieźć połowę
drogi, czyli siedem kilometrów. Stwierdziłyśmy, że najwyżej kolejne siedem
przejdziemy na piechotę. Wysadzili nas na skrzyżowaniu dróg, a my zrobiłyśmy
sobie przerwę na „szabrowanie” przepysznych śliwek z pobliskiego drzewa.
Teatr |
Zatrzymał się starszy mężczyzna. To znaczy mi
wyglądał na starszego, takiego dobrze po sześćdziesiątce. Okazało się, że
jednak bliżej mu mojego wieku niż mojego dziadka. W połowie bezzębnym
uśmiechem, rumuńskimi gadkami zapewniał, że nas dowiezie na miejsce. Nie
rozumiał słów „no money”, więc Aga wygrzebała z czeluści swojego plecaka zeszyt
z notatkami i pokazała mu rumuńskie zdanie, że jeździmy autostopem, ale nie
mamy pieniędzy. Kazał wsiadać. Ruszyliśmy wąską dróżką miedzy zielonymi
wzgórzami, które wyglądały niczym pokryte aksamitem. Miało się ochotę dotykać
tych wzgórz i sprawdzić czy faktycznie są tak delikatne i miękkie. Od czasu do
czasu mijaliśmy jakąś chałupkę, stada pasących się krów. Mężczyzna włączył na cały
regulator bałkańską muzykę i z uśmiechem od ucha do ucha wyśpiewywał kolejne
zwrotki, śmiejąc się przy tym do nas. My też zaczęłyśmy się śmiać. Czułam się
jak na planie filmu Kusturicy.
Mężczyzna zawiózł nas pod samą kasę do wulkanicznego
parku. Teren błotnych wulkanów wyglądał nieco jak z filmów
postapokaliptycznych, ale w pięknym znaczeniu tego słowa. A może bardziej jak
krajobraz księżycowy, tyle że otoczony aksamitno-zielonymi pagórkami.
Stop z powrotem był marny. Nie przejmowałyśmy się
tym jednak w ogóle. Godzina była wczesna, więc spacerowałyśmy sobie do
miasteczka. Czternaście kilometrów to dla nas nic, a potem wiedziałyśmy, że już
na pewno coś uda nam się złapać.
Maszerujemy wśród pól, łąk i pagórków, błyszczących
w słońcu i rozmawiamy. Jest pięknie, spokojnie i cicho. Z daleka dostrzegam
nadjeżdżający z na przeciwka samochód. Zatrzymuje się, a z niego wysiada dwóch mężczyzn
postawnej postury. Wokół pustka. Agnieszka dalej mówi, ale kątem oka widzi jak sięgam
do plecaka po gaz pieprzowy. Tak na wszelki wypadek.
Ulice w centrum |
Powoli się zbliżamy i nagle słyszę polskie:
– Cześć!
– To wy z Polski jesteście?! – Zadaję głupie
pytanie, zaskoczona ich obecnością. – Zabierzecie nas ze sobą – dodaję szybko,
nie pytając nawet gdzie jadą.
Piotrek i Tomek jadą oglądać wulkany, więc wracamy z
nimi, a potem po drodze zajeżdżamy jeszcze obejrzeć jeden z ciekawszych w
okolicy monastyrów. Jak się okazało mieszkają po sąsiedzku, tzn. po sąsiedzku w
Polsce, bo jeden z nich jest z Człuchowa, a drugi z Kwidzyna. Tu zostali
wysłani przez firmę w delegację na kilka miesięcy, by sadzić w Rumunii lasy.
Podrzucają już nas bezpośrednio na autostradę prowadzącą do miejscowości
Plotesti, w której odebrać ma nas nasz przyjaciel Jorge, jadący również na
weekend do Bukaresztu.
Bukareszt wieczorem jest piękny. Potężne budynki,
oświetlone licznymi lampami, nabierają majestatyczności. Uliczki w centrum
miasta wypełnione są restauracjami i pubami, które tętnią życiem. Im późniejsza
godzin, tym więcej osób wylega na ulice, by korzystać z ciepłych weekendowych
wieczorów. Mijamy teatry uliczne, upchnięte w kąciki ulic, zaczepiamy o koncert
reagge, odbywający się na małym rynku w centrum miasta, przysiadamy na kolację
w jednej z dziesiątek restauracji.
Bukareszt nocą przypadł mi do gustu. Ma coś w sobie.
Chcę więc tylko jeszcze zobaczyć go za dnia i mogę ruszać dalej. Miasta to nie
jest coś, co uwielbiam najbardziej. Zresztą ciągnie nas dalej, do nowych
przygód, nowych miejsc, nowych ludzi.
Za dnia stolicy wcale nie wygląda gorzej. Nie wiem,
dlaczego tak wiele osób odradza odwiedzanie tego miasta. Wszyscy, których
spotkałam, przekonywali, że nie warto, bo jest brzydko. A mi naprawdę tu się podobało.
To miasto coś w sobie ma. Duszę najprawdopodobniej.
Długo się łamałyśmy czy nie zostać jeszcze jeden
dzień dłużej w stolicy. W końcu jednak stwierdziłyśmy, że i tak już za długo w
Rumunii siedzimy. W leniwe sobotnie popołudnie Jorge wysadził nas na drodze,
prowadzącej do miasta o skomplikowanej i długiej nazwie Drobeta Turnu Severin,
znajdującego się bardzo blisko przejścia granicznego z Serbią.
Wymyśliłyśmy, że
tam spędzimy noc i w niedzielę ruszymy do Belgradu. Z Drobety do granicy
miałyśmy mieć tylko czternaście kilometrów, a od granicy do stolicy Serbii
zaledwie dwieście osiemdziesiąt. Przecież to dla nas chwila moment. Już
widziałyśmy oczami wyobraźni jak po
trzech, czterech godzinach jazdy, zwiedzamy ponoć jedną z
najpiękniejszych bałkańskich stolic. Niedoczekanie nasze!