czwartek, 16 maja 2013

It’s time to sum up
Podsumowań nadszedł czas




Podróż się w końcu skończyła, a raczej niestety skończyła. Tęsknota za nią jednak pozostała. Bo tak naprawdę to choć odwiedza się fantastyczne miejsca i wdycha się cudowny ich klimat, spotyka się niesamowitych ludzi, to w podróży najfajniejsze jest nie docieranie do celu, ale bycie w trakcie. Przynajmniej dla mnie. Choć życzyłabym sobie, żeby to bycie w trakcie podróży, nie przypominało raczej tego z autobusu z San Cristobal do Oaxaca ;) Brakuje mi codziennego zwijania swoich rzeczy, pakowania i przemieszczania się do kolejnego miejsca. Brakuje napotkanych przypadkowo ludzi, przypadkowych rozmów. Tęsknie okrutnie za rozmowami w języku hiszpańskim. W ogóle za mówieniem po hiszpańsku, bo tu nie mam, z kim prowadzić rozmów w moim ulubionym języku. Już mam wrażenie, że nie pamiętam z tego, co się nauczyłam, kompletnie niczego. Może i słońce tutaj jest, ale i tak tęsknie za tym słońcem tam. Tęsknię za ludzką życzliwością, częstym bezinteresownym uśmiechem, chęcią pomocy, za troską, jaką mnie otaczali obcy.
Po powrocie do Polski zauważyłam z przykrością, jacy my Polacy jesteśmy zgryźliwi i jak swoje frustracje uwielbiamy wylewać na innych. Jak bardzo cieszy nas dokopanie komuś i jak często wyżywamy się najchętniej na obcych na ulicy. Za każdym razem, gdy wsiadam na rower i wyjeżdżam na ulicę, spotyka mnie nieprzyjemna sytuacja. A to jakiś dziadek wyzywa mnie. Bo w jednym miejscu, ze względu na remont, ścieżka rowerowa zamienia się w drogę dzieloną z pieszymi, a jemu nie podoba się, że tym zaledwie dwumetrowy odcinkiem, przejeżdżam na rowerze. Musi agresywnie zareagować, użyć wulgaryzmów. I po co to komu? Zwłaszcza, że mam pełne prawo tamtędy przejechać. Następnego dnia w drodze do Sopotu, ścieżka na długości czterech metrów urywa się, a potem płynnie przechodzi znów w ścieżkę rowerową, ale już na tych czterech metrach, jakiś życzliwy sfrustrowany musi na mnie wyżyć swoje złości, bo przecież w tym miejscu ścieżki nie ma. Ludzie kochani! Sytuacji takich i podobnych od mojego powrotu zliczyć byłoby trudno. Tak zwyczajnie, po ludzku jest to przykre. Więc nic dziwnego, że tęsknię za „moją” Ameryką, bo choć zaczepki na ulicy są tam na porządku dziennym, to nie są one podyktowane złością, a jedynie ludzką ciekawością. 
Chciałam dokonać pewnych podsumowań. Odpowiedzieć sobie na pytania, co udało mi się zrealizować z moich planów, co osiągnęłam, a z czym poległam, czego się dowiedziałam i czy sprawdziłam, że to jest właśnie ta droga, którą chcę podążać. Plan początkowo obejmował oprócz Gwatemali, Salwadoru, Hondurasu i Meksyku, jeszcze Nikaraguę, do której już niestety nie dotarłam, zostawiając ją sobie na kolejną wizytę. Zresztą na Meksyk przeznaczałam w swoich pierwotnych planach około sześciu tygodni. Z tych planów też nic nie wyszło, bo spędziłam tam tylko dwa. Dłużej niż planowałam zostałam za to w Hondurasie i Salwadorze, ale było warto. W podróży nie należy się spieszyć. To nie są wyścigi. Wyszłam z założenia, że lepiej zobaczyć mniej krajów, ale za to poznać je dokładniej, zagłębić się bardziej w klimat, bardziej chłonąć atmosferę niż odhaczać kolejne punkty z listy. 

Co mnie tam pchało? 

 1. Chciałam nauczyć się hiszpańskiego. I nauczyłam się. Może nie jest on perfekcyjny, ale mogę bez problemu porozumieć się i porozmawiać na wiele ciekawych tematów. A więc cel numer jeden został osiągnięty. 
2. Chciałam poznać nową kulturę, zwyczaj, tradycję. I poznałam. Uczestniczyłam w ceremoniach majańskich, lepiłam tortille, przyglądałam się obrzędom bożonarodzeniowym i wielkanocnym, uczyłam się przygotowywać tradycyjne dania. Zobaczyłam jak żyją ludzie w innym świecie, czasami w tym gorszym świecie. Odwiedziłam dom dziecka w Hondurasie, w którym żyją dzieci z ulicy. Brałam udział w spotkaniach Garifunów, którym zdewastowano całe mienie. Miałam bliską styczność i z tematami i z ludźmi, z którymi zwykły turysta, na co dzień nie ma szans się zetknąć. 
3. Spędziłam w Tikal, jednym z najważniejszych miast Majów, „koniec świata”. Planowany reportaż napisałam, choć niestety nie udało mi się go sprzedać. Najważniejsze jednak, że mogłam tam być dnia 21 grudnia 2012 roku. Następna taka szansa za 5200 lat. 
4. Niezależnie od tego czy powyższe założenia udałoby mi się zrealizować czy nie, to tak czy inaczej udało mi się na pewno jedno. Spełniłam swoje marzenie o podróży i przekonałam się, że droga, którą zaczęłam podążać jest tą właściwą. Wreszcie po 30 latach weszłam na właściwe tory! Mam nadzieję, że nic nie stanie mi na przeszkodzie, by wciąż nią podążać. 

Czasem było ciężko, niekiedy bardzo ciężko. Gdy wylądowałam w Gwatemali, pierwszą myślą było: „Dziewczyno, to był najgłupszy pomysł, jaki ci przyszedł w życiu do głowy”. Początkowo chyba nie zdawałam sobie sprawy, na co się porywam. Sama, bez języka, na tak daleko i tak długo ruszyłam w nieznany dla mnie świat. Byłam przerażona. Teraz wiem, że to była najlepsza decyzja w moim życiu. 

Co mi to dał wyjazd? 

Oprócz znajomości językowej, kilka fajnych kontaktów. Dowiedziałam się też paru ważnych rzeczy. Że nie zawsze należy wierzyć słowom większości oraz przewodnikowi Lonely Planet ;) oraz raczej podążać mniej uczęszczanymi szlakami. I że „nie taki diabeł straszny jak go malują”. Oprócz tego przytrafiły mi się też rzeczy zupełnie niespodziewane jak choćby wyróżnienie specjalne dla mojego bloga w konkursie Blog Roku 2012. Pisałam zaledwie dwa miesiące, a mimo wszystko zostałam wyróżniona, o czym powiadomiona mnie w urodziny. Nie mogłam otrzymać lepszego prezentu. Był to dla mnie taki sygnał, że to, co robię jest naprawdę ważne i jak się okazuje nie tylko dla mnie. 
W trakcie tej podróży bardzo wiele zyskałam. Przede wszystkim ogromną wiarę w siebie i w swoje możliwości. Podczas wcześniejszych krótszych wyjazdów, sprawy organizacyjne spoczywały zwykle na moim mężu, ja tylko musiałam rozwiązać problem, z których butów zrezygnować, by bagaż nie przekraczał wagi, wymaganej przez linie lotnicze. Zawsze tkwiło we mnie przekonanie, że sama to ja sobie nigdy nie poradzę. Teraz wszystkie sprawy organizacyjne spoczęły na mnie i po prostu MUSIAŁAM sobie poradzić, bo nikt tego nie zrobiłby za mnie. Nieraz byłam zmuszona wykłócać się i dochodzić swoich praw, ale dzięki temu teraz wiem, że niemożliwe dla mnie nie istnieje i że nic nie jest w stanie przed niczym mnie już powstrzymać. I choć często w podróży się gubiłam, to zawsze udało mi się odnaleźć. I wiem, że właśnie tam, w podróży jest moje miejsce. Taki samotny wyjazd, to najlepsza szkoła życia i najlepszy sposób na poznanie siebie. Choć może nie każdy do samotnego podróżowania nadaje się, to ja uważam, że każdy choć raz powinien tego spróbować. 

I w tym miejscu dziękuję mojemu mężowi za to, że mnie wspierał przez całą podróż, służył radą i pomocą. Dziękuję za to, że pomógł mi spełnić moje marzenie.