I’ve survived. Barely, barely but I am still alive. Luckily, the heat in my
non air-conditioned room with a window overlooking the corridor didn’t kill me.
But it wasn’t the nicest night in my life. As I couldn’t sleep (good for me as
I had more time for sightseeing), I set off early in the morning. It was worth
not sleeping whole night to see the empty streets. In the middle of the day I would have problems
with moving because of the crowds of people wandering in the streets.
I went to a part of the city called Chapultepec, following the instructions
given me by a lady from a tourist information. Bosque Chapultepec is a forest
but I would call it a well-organised huge park where thousands of people relax
at the weekends. At about 9 am, the park was empty. The Mexicans like having a
lie-in. It is not surprising as the life here starts late in the evening. I
decided to see the Zoo first in the morning so that not to get a sunstroke and
then to have a stroll in the forest hiding in the shadows of the trees and pay
a visit to the National Museum of Anthropology. I hoped to get a free admission
as it was Sunday. Well, I made my Sunday the Day of Museums after finding out
that Sunday is a admission free day.
Unfortunately, it turned out that only the Mexicans are allowed to enter
museums for free. So my Day of Museums appeared to be the worst day for
visiting museums as I had to pay for tickets and there were plenty of people
everywhere. But I couldn’t change my plan as I was running of time and it was
the only day I could see museums – the next opportunity would be during my next
visit to that country. Honestly, my visit to Grasshopper Hill (that is the name
of the forest when you translated it) on Sunday was a bad idea. I knew I could
meet a lot of people but I didn’t know there would be THOUSANDS of them. Apart
from inhabitants of the city walking and enjoying their Sunday, there were
also hundreds of street stalls
everywhere.
All the paths in the park (which isn’t small – I has an area of 4 km2) were
padded with booths and stalls with food, balloons, T-shirts, sunglasses and all
kind equipment one may find useful during a weekend walk. Not only is there a
zoo in the park but also a few museums, a lake, a castle, a botanical garden,
special picnic spots and many other attractions.
Having in mind my experience from the visit to the zoo in Guatemala, I was
a little afraid of going to the zoo in Mexico City. But I hoped that the
Mexicans would treat animals in more humanitarian and humane way as it is a
more developed and civilized country. I was approaching the gates leading to
the zoo slowly. In the distance, I saw a several security guards searching the
backpacks. What’s going on? I thought. What are they looking for? I asked
myself. I stepped closer and asked them where I could buy a ticket. To my
surprise, the entrance was free of charge.
It was the first time I hadn’t paid for the entrance to the zoo and that
fact wasn’t encouraging. If you don’t have to pay, the living conditions for
animals must be awful. Fortunately, I was wrong. Well, the Mexican zoos is no
patch on the zoo in Gdansk, but its area is really well-maintained, clean and
animals have big cages.
Let me explain the issue of backpacks and bags. People from Europe consider
such countries as Mexico, Salvador, Honduras as backward countries. Surprise,
surprise! In our zoo, people are continually feeding the animals although they
can read on the special sign “Do not feed animals’. Can’t they read?.
So every
time I am in the zoo I must tell the people not to do it. In Mexico, they found
the solution to that issue. You are not allowed to bring food to the zoo. You
can have only one bottle of water with you. There is a special area with food
stalls and the zoo workers catch people who want to take food away from that
zone. So the problem with feeding animals does not exist. When it comes to
animals in the zoo, most of them I have seen before. However, there were a few
I hadn’t seen. The Mexican zoo is one of the zoo in the world which have a
population of giant pandas. I also found a Mexican hairless dog
(Xoloitzcuintle) interesting. It is also called an Aztec dog. It is the only
living breed of pre Spanish breeds which has its origins in Aztec times. I must
say that dog is really uglyJ (I wasn’t able to take a photo of it) but I’m sure its ugliness must have
its fans, though.
There are many legends related to
that breed. One of them is that the Aztecs believed that those dogs accompany
the souls of the dead people on their way to Mictlan that is the Aztec hell.
They also claimed that the skin of the dogs could treat their rheumatism and
relieve the stomach ache. All those beliefs did not deter them from eating the
dogs’ meat as it was considered to be a delicacy.
When I left the zoo, it started swarming with people. I had an impression
that the half of Mexico City population came to that place. Barely had I
managed to get to the building of the museum.
Finding the museum wasn’t an easy task as its entrance was on the other
side of the forest.
The Mexican Museum of Anthropology is claimed to be one of the most
important in the world. I would also add it is one of the biggest as one would
need a few days to see and read about all exhibits (and with my knowledge of Spanish – two
weeks). The construction of the museum, its building and its square where there
is a big umbrella-shaped fountain are really impressive. The building is
divided into a number of rooms.
In each of the room one can learn about the artefacts, traditions and
history of each Mexican cultures that is the Zapotec, Maya, Aztec and Mixtec
cultures and many others. The museum has a lot of treasures such as the jade-
turquoise Teotihuacan death mask, the replicas of which are sold at every
corner in whole Mexico. Visiting the museum was quite exhausting for me as I
had to force my brain to understand Spanish inscriptions. What’s more, I had
been walking for four hours all the time before coming to the museum. So after
a four-hours visit to that place me and my legs felt really tired. I sat on the
bench on the main square and admired the water floating from the 11-meters
‘umbrella’.
Quetzalcoat - The god of water |
I wanted the time to stop but it was running fast. There were only two days
left in Mexico and although there were much more attractions in Bosque
Chapultepec, I couldn’t enjoy them, at least not this time. ‘Next time’ I kept
telling myself when I got on the crowded underground train. I must come back
here, mustn’t I?
Przeżyłam. Ledwo, bo ledwo, ale jednak żyję. Mimo obaw, upał w moim nieklimatyzowanym pokoju, z oknem, wychodzącym na korytarz budynku, nie zabił mi. Noc jednak nie należała do najprzyjemniejszych. Jako że spać się specjalnie nie dało (co w sumie było mi na rękę, bo czasu na zwiedzanie nie miałam wiele) z samego rana zabrałam się za realizację planu. Warto było nie przespać nocy, by zobaczyć, świecące pustkami ulice. W ciągu dnia trzeba się przedzierać w centrum i na placu głównym przez dzikie tłumy.
Niedzielnym porankiem wędrowałam spokojnie.
Poinstruowana dzień wcześniej przez panią z informacji turystycznej, wybrałam się do części miasta, zwanej Chapultepec, a konkretnie do Bosque Chapultepec, czyli lasu, choć bardziej jest to świetnie zorganizowany i ogromny park, który służy setkom, a raczej nawet tysiącom osób do weekendowego odpoczynku.
Przed dziewiątą rano w parku panowały, podobnie jak i na ulicach, pustki. Widać, że Meksykanie lubią pospać. W sumie nic dziwnego, skoro też zaczynają tak naprawdę żyć dopiero wieczorami. Wykalkulowałam, że do południa najlepiej będzie pozwiedzać ZOO, by nie narażać się na udar słoneczny, a potem pospacerować po lesie, ukrywając się trochę w cieniu drzew i udać się z wizytą do słynnego Muzeum Antropologii. Miałam nadzieję na niedzielną darmową wejściówkę do niego. W ogóle przed przyjazdem do stolicy, po wyczytaniu informacji o gratisowym niedzielnym wstępie do niemal wszystkich muzeów, niedzielę uczyniłam momentalnie Dniem Muzeów.
Wstęp okazał się jednak wolny jedynie dla mieszkańców Meksyku, tych oczywiście z zameldowaniem. I tak dzień muzeów okazał się fatalnym dniem na odwiedziny, bo nie dość, że musiałam i tak zapłacić za bilet, to byłam zmuszona zwiedzać w towarzystwie niewyobrażalnego tłumu. Plan jednak miałam już ściśle wytyczony i jeśli nie w niedzielę bym odwiedzała muzeum, to chyba dopiero podczas następnego pobytu w Meksyku. W ogóle wypad na Wzgórze Koników Polnych (tak w tłumaczeniu nazywa się ów las) w niedzielę był słabym pomysłem. Wiedziałam, że mogę się tam spodziewać sporo ludzi, ale jakoś w przewodniku nie doczytałam, że w sobotnie i niedzielne popołudnia park „zapełnia się TYSIĄCAMI mieszkańców”. Oprócz mieszkańców spacerujących i korzystających z rozrywek, park zapełniał się również setkami straganów.
Wszystkie ścieżki parku, który do małych nie należy (cztery kilometry kwadratowe) były wręcz wyścielone budkami i stoiskami z jedzeniem, balonikami, koszulkami, okularami i każdym sprzętem, który może okazać się niezbędny podczas weekendowego spaceru. W parku oprócz ZOO, znajduje się kilka muzeów, jezioro, ogród botaniczny, zamek, masa miejsc piknikowych, z których Meksykanie bardzo chętnie korzystają i wiele innych atrakcji.
Nauczona niezbyt przyjemnym doświadczeniem z gwatemalskiego ogrodu zoologicznego, trochę obawiałam się wizyty w meksykańskim parku zwierząt. Miałam jednak nadzieję, że Meksyk, jako bardziej rozwinięty i trochę bardziej cywilizowany, ma również bardziej humanitarne podejście do naszych mniejszych przyjaciół. Kroczyłam więc nieśmiało w stronę zoologicznych bram. Już z daleka zobaczyłam kilkunastu ochroniarzy, którzy przyglądali się zawartości plecaków, wchodzących osób. Co jest?, pomyślałam. Czego oni szukają? Podeszłam do jednego z panów i grzecznie spytałam, gdzie mam kupić bilet. Jakież było moje zaskoczenie, gdy wstęp okazał się bezpłatny.
Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim i powiem szczerze, że nie napawało mnie do optymizmem. Skoro wejście jest niepłatne, to i warunki, w jakich żyją zwierzęta na 100% są fatalne. Myliłam się jednak. Wprawdzie naszemu gdańskiemu Zoo to meksykańskie do pięt nie dorasta, ale teren fantastycznie zagospodarowany, czysty, w większości ze sporymi klatkami dla zwierząt – okazał się przepiękny.
Nie wyjaśniłam, po co było to sprawdzanie plecaków i toreb. Europejczykom wydaje się, że takie kraje jak Meksyk, Salwador, Honduras to kraje zacofane. A tu niespodzianka. W porównaniu z Meksykiem, Polska wypada blado. W naszym trójmiejskim Zoo wciąż muszę się denerwować na głupich ludzi (a może analfabetów?) którzy nie rozumieją napisów „Prosimy nie karmić zwierząt”.
Standardowo za każdym razem, gdy odwiedzam nasze ZOO, przy klatce z małpami, muszę kogoś napominać, by tego nie robił. W Meksyku postanowili sprawę z ewentualnym karmieniem rozwiązać inaczej. Do Zoo nie wolno wnosić jedzenia, jedynie butelkę wody. Owszem, na terenie znajdują się restauracje, ale strefa gastronomiczna ma osobno wydzielony teren i wszędzie kręcą się pracownicy, którzy pilnują by z tego terenu żadne jedzenie nie zostało wyniesione. I tak problemu z dokarmianiem zwierząt nie ma. Meksykanie mocno zapunktowali u mnie po tej wizycie. Jeśli chodzi o zwierzęta, to większość z nich widziałam już w innych ogrodach zoologicznych, ale i tu natknęłam się na kilka nowości. Okazuje się, że to zoo jest jednym z niewielu, którym jeszcze udało się utrzymać populacje pand wielkich. Ciekawostką był też dla mnie pies meksykański (Xoloitzcuintle), zwany też nagim czy meksykańskim lub psem azteckim. Jest to jedna z wciąż jeszcze żyjących ras prehiszpańskich, której czasy sięgają wstecz, co najmniej trzech tysięcy lat, pamiętając jeszcze rządy Azteków. Muszę przyznać, że jest strasznie brzydki :)(nie udało mi się go jednak sfotografować), ale dzięki tej brzydocie jestem pewna, że znalazłby wielu wielbicieli.
Po dziś dzień krąży mnóstwo legend, związanych z tą rasą, m.in. Aztekowie wierzyli, że psy te towarzyszą duszom zmarłych w drodze do Mictlan, czyli azteckiego piekła. Uważali również, że skóra psów pomaga pozbyć się reumatyzmu i daje ulgę w przypadku bólu brzucha. Wszystkie te wierzenia nie przeszkadzały im w konsumowaniu ich mięsa, które było niezwykle cenionym przysmakiem.
Gdy opuszczałam ogród, zaczęło się w nim właśnie roić. Wejście w parkowe alejki przyprawiło mnie o palpitacje serca. W ciągu zaledwie dwóch godzin zgromadziła się na nich chyba połowa Mexico City. Ledwo przecisnęłam się w stronę muzeum. Najpierw jednak musiałam je znaleźć, co nie było taką łatwą sprawą, zwłaszcza, że wyjście z Zoo było z innej strony niż wejście i stało się to przyczyną mojego lekkiego zagubienia, co oczywiście nie jest niczym dziwnym.
Meksykańskie Muzeum Antropologii jest ponoć jednym z najważniejszych na świecie. Z całą pewnością jest również jednym z największych, bo żeby obejść je dokładnie z uważnym wczytaniem się we wszystkie informacje, potrzebne byłoby kilka dni, a z moją znajomością hiszpańskiego ze dwa tygodnie. Muzeum już samą konstrukcją i budynkiem robi wrażenie, a także placem głównym, na którym stoi coś na wzór wielkiego parasola=fontanny. Budynek podzielony został na kilkanaście sal.
W każdej z nich można zapoznać się z pamiątkami, tradycjami, historią poszczególnych kultur meksykańskich: Zapoteków, Majów, Azteków, Misteków i wielu innych. Muzeum zawiera mnóstwo skarbów, m. in. słynną jadeitowo-turkusową pośmiertną maskę z Teotihuacan, której imitację sprzedaje się niemal na każdym rogu w całym Meksyku. Muszę przyznać, że oglądanie zgromadzonych zbiorów było bardzo wyczerpujące. Mózg pracował na najwyższych obrotach, by zrozumieć hiszpańskojęzyczne podpisy, nie wspominając o nogach, które po ponad czterogodzinnym chodzeniu jeszcze przed dojściem do muzeum, już były zmęczone. Kolejne cztery godziny muzealne wykończyły mnie całkowicie. Usiadłam więc na ławeczce na placu głównym i z zachwytem wpatrywałam się w kurtynę wody, ściekającą z jedenastometrowego „parasola”.
Chciałam by czas się zatrzymał, a tymczasem skurczył mi się on w tempie ekspresowym. Zostały mi tylko dwa dni w Meksyku i choć Bosque Chapultepec miał jeszcze wiele atrakcji do zaoferowania, ja niestety miałam już, tym razem przynajmniej, z nich nie skorzystać. Następnym razem, powtarzałam sobie, wsiadając do zatłoczonego metra. Bo przecież muszę tu wrócić, prawda?!
Ulica Isabel la Catolica z rana |
Pomnik Niepodległości |
Wszystkie ścieżki parku, który do małych nie należy (cztery kilometry kwadratowe) były wręcz wyścielone budkami i stoiskami z jedzeniem, balonikami, koszulkami, okularami i każdym sprzętem, który może okazać się niezbędny podczas weekendowego spaceru. W parku oprócz ZOO, znajduje się kilka muzeów, jezioro, ogród botaniczny, zamek, masa miejsc piknikowych, z których Meksykanie bardzo chętnie korzystają i wiele innych atrakcji.
Nauczona niezbyt przyjemnym doświadczeniem z gwatemalskiego ogrodu zoologicznego, trochę obawiałam się wizyty w meksykańskim parku zwierząt. Miałam jednak nadzieję, że Meksyk, jako bardziej rozwinięty i trochę bardziej cywilizowany, ma również bardziej humanitarne podejście do naszych mniejszych przyjaciół. Kroczyłam więc nieśmiało w stronę zoologicznych bram. Już z daleka zobaczyłam kilkunastu ochroniarzy, którzy przyglądali się zawartości plecaków, wchodzących osób. Co jest?, pomyślałam. Czego oni szukają? Podeszłam do jednego z panów i grzecznie spytałam, gdzie mam kupić bilet. Jakież było moje zaskoczenie, gdy wstęp okazał się bezpłatny.
Pierwszy raz spotkałam się z czymś takim i powiem szczerze, że nie napawało mnie do optymizmem. Skoro wejście jest niepłatne, to i warunki, w jakich żyją zwierzęta na 100% są fatalne. Myliłam się jednak. Wprawdzie naszemu gdańskiemu Zoo to meksykańskie do pięt nie dorasta, ale teren fantastycznie zagospodarowany, czysty, w większości ze sporymi klatkami dla zwierząt – okazał się przepiękny.
Nie wyjaśniłam, po co było to sprawdzanie plecaków i toreb. Europejczykom wydaje się, że takie kraje jak Meksyk, Salwador, Honduras to kraje zacofane. A tu niespodzianka. W porównaniu z Meksykiem, Polska wypada blado. W naszym trójmiejskim Zoo wciąż muszę się denerwować na głupich ludzi (a może analfabetów?) którzy nie rozumieją napisów „Prosimy nie karmić zwierząt”.
Standardowo za każdym razem, gdy odwiedzam nasze ZOO, przy klatce z małpami, muszę kogoś napominać, by tego nie robił. W Meksyku postanowili sprawę z ewentualnym karmieniem rozwiązać inaczej. Do Zoo nie wolno wnosić jedzenia, jedynie butelkę wody. Owszem, na terenie znajdują się restauracje, ale strefa gastronomiczna ma osobno wydzielony teren i wszędzie kręcą się pracownicy, którzy pilnują by z tego terenu żadne jedzenie nie zostało wyniesione. I tak problemu z dokarmianiem zwierząt nie ma. Meksykanie mocno zapunktowali u mnie po tej wizycie. Jeśli chodzi o zwierzęta, to większość z nich widziałam już w innych ogrodach zoologicznych, ale i tu natknęłam się na kilka nowości. Okazuje się, że to zoo jest jednym z niewielu, którym jeszcze udało się utrzymać populacje pand wielkich. Ciekawostką był też dla mnie pies meksykański (Xoloitzcuintle), zwany też nagim czy meksykańskim lub psem azteckim. Jest to jedna z wciąż jeszcze żyjących ras prehiszpańskich, której czasy sięgają wstecz, co najmniej trzech tysięcy lat, pamiętając jeszcze rządy Azteków. Muszę przyznać, że jest strasznie brzydki :)(nie udało mi się go jednak sfotografować), ale dzięki tej brzydocie jestem pewna, że znalazłby wielu wielbicieli.
Fontanna na placu muzeum |
Gdy opuszczałam ogród, zaczęło się w nim właśnie roić. Wejście w parkowe alejki przyprawiło mnie o palpitacje serca. W ciągu zaledwie dwóch godzin zgromadziła się na nich chyba połowa Mexico City. Ledwo przecisnęłam się w stronę muzeum. Najpierw jednak musiałam je znaleźć, co nie było taką łatwą sprawą, zwłaszcza, że wyjście z Zoo było z innej strony niż wejście i stało się to przyczyną mojego lekkiego zagubienia, co oczywiście nie jest niczym dziwnym.
Meksykańskie Muzeum Antropologii jest ponoć jednym z najważniejszych na świecie. Z całą pewnością jest również jednym z największych, bo żeby obejść je dokładnie z uważnym wczytaniem się we wszystkie informacje, potrzebne byłoby kilka dni, a z moją znajomością hiszpańskiego ze dwa tygodnie. Muzeum już samą konstrukcją i budynkiem robi wrażenie, a także placem głównym, na którym stoi coś na wzór wielkiego parasola=fontanny. Budynek podzielony został na kilkanaście sal.
W każdej z nich można zapoznać się z pamiątkami, tradycjami, historią poszczególnych kultur meksykańskich: Zapoteków, Majów, Azteków, Misteków i wielu innych. Muzeum zawiera mnóstwo skarbów, m. in. słynną jadeitowo-turkusową pośmiertną maskę z Teotihuacan, której imitację sprzedaje się niemal na każdym rogu w całym Meksyku. Muszę przyznać, że oglądanie zgromadzonych zbiorów było bardzo wyczerpujące. Mózg pracował na najwyższych obrotach, by zrozumieć hiszpańskojęzyczne podpisy, nie wspominając o nogach, które po ponad czterogodzinnym chodzeniu jeszcze przed dojściem do muzeum, już były zmęczone. Kolejne cztery godziny muzealne wykończyły mnie całkowicie. Usiadłam więc na ławeczce na placu głównym i z zachwytem wpatrywałam się w kurtynę wody, ściekającą z jedenastometrowego „parasola”.
Quetzalcoatl, czyli Bóg Wody |