niedziela, 1 września 2013

H like hitchhiking
A jak autostop

Translation in progress



Najtrudniejszym momentem w podróży autostopem, zwłaszcza gdy jedzie się do dużych miast, jest wydostanie się z nich. To nas czekało podczas próby wydostania się z Budapesztu. Korzystając z podpowiedzi hitchwiki (Wikipedia dla autostopowiczów) ruszyłyśmy o ósmej rano metrem linii 3 do stacji Eceri. Stamtąd miałyśmy się kierować 800 metrów w dół, potem minąć jakąś stację schowaną za wielkim murem, by trafić na parking, gdzieś koło KFC. Niby mur był, nawet dwa, ale ukrytej za nimi małej stacji benzynowej już nie. A zamiast KFC widziałyśmy tylko McDonalda. Udało nam się jednak zlokalizować drogę, prowadzącą w interesującym nas kierunku, czyli do przejścia granicznego w Nadlac w Rumunii. Na stacji benzynowej koło „Maca” chyba nas wyśmiali jak usłyszeli, że chcemy się dostać na autostradę i że podróżujemy stopem. Nie wyśmiał nas jednak sympatyczny Węgier, który postanowił nas podrzucić do dużego parkingu dla tirów. Nawet nie czekałyśmy pięciu minut, gdy się zatrzymał. Kilkanaście kilometrów i już machałyśmy na tirowców na parkingu. Niecałe dziesięć minut i już rumuński kierowca wpadł w nasze sieci.

- Angielski? – pytamy
 - Nu. – zaprzecza nasz kierowca, ale kiwa ręką żebyśmy wsiadały.
 
Wygląda poczciwie. W kabinie dostrzegam zdjęcie jego z żoną i dziećmi. I od razu czuję się bezpiecznie. Pokazujemy mu mapę i okazuje się, że jedzie aż do Bukaresztu. Będzie też przejeżdżał koło naszego celu, czyli miasta Sybin. Nasza radość nie ma końca. Mamy jednego „stopa” do końca podróży. 

- Ile godzin? – pytam, mieszając wszystkie możliwe języki z migowym i obrazkowym na czele. 

Pokazuje, że osiem z dwiema pauzami. Potem się okazuje, że pauz nie ma w ogóle, a jedziemy dziewięć godzin. Trochę wolny ten nasz kierowca, ale za to cały czas posuwamy się do przodu. Nie marudzimy więc specjalnie.
Głowa mi jednak paruje, a mózg się lasuje, gdy próbuję z nim rozmawiać. Okazuje się, że „un poco” (po hiszpańsku „troszeczkę) mówi po hiszpańsku, i trochę po włosku, bo twierdzi, że te języki są najbardziej zbliżone do rumuńskiego. Język polski, zwłaszcza naszą gramatykę określa słowem „katastrofa”, które te słowo powtarza jeszcze kilkakrotnie, również w odniesieniu do polskiej policji i dziesięciokilometrowego korka, który cale szczęście stoi w przeciwnym kierunku.

W Hiszpanii jak się okazuje mieszka dwudziestoczteroletni syn Wasilija. Pracuje w turystyce. Żona Wasilija przebywa za to we Włoszech. W Rumunii trudno o pracę i dobry zarobek. Nasz kierowca nie narzeka, bo trasa jego ciężarówki zwykle biegnie przez Polskę, Niemcy, Włochy i Hiszpanię i często widuje rodzinę.

Wasilij faktycznie jednak tylko „un poco” mówi i rozumie po hiszpańsku, a ja produkuję się, żeby jak najprościej wyrażać myśli i zapytania. On jednak zwraca się do nas w głównej mierze w mieszance hiszpańsko–rumuńskiej. Jakoś udaje mi się wysupłać sens jego słów, choć nie zawsze. Jemu z moich wypowiedzi chyba ten sens już trudniej wyłuskać. Mózg mi paruje. Czuję się jak podczas pierwszych dni pobytu w Gwatemali – po kilku godzinach jestem wycieńczona rozmową. Przysypiam trochę na łóżku, choć plecaki marnie sprawdzają się w roli poduszek. 

Dziewięć godzin w jednym samochodzie to sporo czasu. Zamiast o 18 naszego czasu (okazuje się, że w Rumunii czas jest przesunięty o godzinę do przodu), jesteśmy w pobliżu Sybina o 19.30 (naszego czasu). Całe szczęście przed nami tylko 3 km na piechotę do centrum miasta. Nie musimy walczyć z autostradą i próbami wydostania się z niej. Ulga. Próbujemy jednak w drodze zatrzymać jakiś samochód. Udaje się. Całe szczęście, bo już zmierzcha, a my nie mamy ani hosta, ani zarezerwowanego hostelu. Mamy tylko spisany adres. 

– Gdzie chcecie jechać? - pyta sympatyczna babeczka.
– Hostel Sibiu Travelers na Tailor Strada – mówię, ładując się na przednie siedzenie. Aga siedzi z tyłu przywalona dwoma wielkimi plecakami.

Kobieta wyciąga telefon i dzwoni do kogoś z pytaniem o ulicę, postanawia nas podrzucić pod sam hostel. Znów nasza radość nie ma granic, bo odpada nam włóczenie się w nocy po mieście. Okazuje się, że nasza zbawczyni niedawno wróciła z urlopu z Polski, gdzie bardzo jej się podobało. Poleca nam jeszcze na koniec typowe dania kuchni rumuńskiej, których powinnyśmy spróbować.
Hostel zaskakuje mnie zorganizowaniem i porządkiem. Sympatyczny Holender, który jest właścicielem od razu daje nam mapy i wszystko wyjaśnia. Agnieszka już nawet go ze zmęczenia nie słucha, tylko w amoku szuka kubka i kawy, o której marzyłyśmy całą drogę.
Biegnę jeszcze do sklepiku na rogu i produkuję się znów w mieszance dziwnych języków.  

– Niemka? – pyta sprzedawca.
– Polka – odpowiadam.
– No przecież ja rozumiem po polsku. – Na to sprzedawca mówi niemal płynną polszczyzną.

Wybucham śmiechem. Mężczyzna twierdzi, że sporo ludzi w Rumunii rozumie polski i że łatwiej nam się będzie tu dogadać w naszym języku niż jakimkolwiek innym. Chociaż znów pada słowo „katastrofa” w odniesieniu do naszej gramatyki. 

– Kończę o 21. Zapraszam was tu do baru na rumuńskie piwo? Wódeczkę?

O, rany i jak tu odmówić? Okazuje się, że łatwe to nie jest. Na cholerę był mi ten pomidor do kolacji!
Udaje się całe szczęście jakoś wykręcić zmęczeniem. Bo zmęczone faktycznie jesteśmy. Szczerze to padamy ze zmęczenia…znowu, ale zamiast położyć się spać, planujemy dalszą podróż. Wiemy, że Rumunia nas zachwyci, choć podczas kilkugodzinnej jazdy widziałyśmy tylko rozpadające się domki, syf na poboczu i ruiny. Jesteśmy jednak pewne, że to nie wszystko, co nas tu czeka.