poniedziałek, 9 września 2013

The Gypsys
Z wizytą u Cyganów

Translation in progress
Życie bywa dziwne. Czasem spotykamy na swojej drodze osoby i już od razu wiemy, że to jest ten właściwy człowiek. Któremu możesz zaufać, i którego wydaje się, że znasz od stu lat, a nie zaledwie od kilku dni czy godzin.
Poniedziałek drugiego dnia września skąpany był w smutku. Od rana byłyśmy przygnębione. Siedziałyśmy na balkonie w ogródku, popijając kawę i przyglądałyśmy się ze smutkiem jabłoniom i nabrzmiałym od soku winogronom. W ciszy żegnałyśmy się z domem, który choć był naszym tylko przez chwilę, stał się nam bardzo bliski.
Jorge-nasz gospodarz był w pracy. Obiecał jednak po nas przyjechać jak tylko będziemy gotowe i podrzucić nas kilkadziesiąt kilometrów na właściwą trasę, na której znacznie łatwiej miało nam się łapać stopa do Valeni – wioski cygańskiej, w której miałyśmy spędzić dzień i noc, zapoznając się z codziennym życiem Cyganów*
Trochę tej wizyty się obawiałyśmy, trochę byłyśmy podekscytowane tym, co nas tam spotka i trochę smutne, że opuszczamy naszego przyjaciela, zostawiając go na pastwę losu. Jedyne, co nas pocieszało to, że dzięki nam Jorge zarejestrował się na couchsurfingu i będzie częściej gościł u siebie innych. Liczyłyśmy na to, że dzięki temu odległość, jaka dzieli go od dzieci będzie łatwiejsza do zniesienia. Jorge zaproponował nam pomoc w znalezieniu noclegów w innych miastach, w których ma znajomych. A na przyszły rok już jesteśmy umówieni na spotkanie w Serbii na festiwalu Gucza, na który już od wielu lat pragnę się wybrać.
Po pożegnaniu (naszym trochę łzawym, choć Jorge tego nie widział, bo odjechał) w niecałe piętnaście minut miałyśmy już „stopa” bezpośrednio do wioski. Tego nie spodziewałyśmy się zupełnie. Mężczyzna jechał wprawdzie inną drogą do miasta Cluj Napoca, ale postanowił nam pomóc. Gdy w końcu przebiliśmy się przez miasto i dotarliśmy do wylotówki nasz kierowca zatrzymał się by włączyć nawigację i okazało się, że… Valeni zostawiliśmy kilkadziesiąt kilometrów za nami.
Dom Chuck'a i Carmen, czyli rzekomy hostel

– Przecież powiedziałyście, że chcecie jechać do Targu Mures, a potem w stronę Reghin. – Miałam wrażenie, że słyszę w jego głosie pretensję. W sumie to pewnie nie było tylko wrażenie, a fakt, bo przez nas miał kłopot. Chciał pomóc, a teraz było mu głupio nas po prostu tak gdziekolwiek wysadzić i zostawić.
Zapadłam się głębiej na tylnym siedzeniu. Było mi głupio i nie chciałam się z nim dodatkowo wykłócać, że przecież sam powiedział, iż wie gdzie jest miejscowość, do której zmierzamy. Później okazało się, że miejscowości o nazwie Valeni są aż trzy w Rumunii.
Kierowca zawrócił.

– Może nas pan tu wysadzić. My sobie poradzimy. Nie chciałyśmy być problemem.
– Wszystko w porządku. Nie jesteście. Mam czas.

Skoro ma czas, to już więcej nie protestowałyśmy.
Musieliśmy się cofnąć o ponad dwadzieścia kilometrów, a on potem znów musiał przebijać się drugi raz przez miasto. Ale w końcu dotarłyśmy do wioski.
Valeni jak się okazało to nie cygańska wioska, a węgierska. Zamieszkuje ją jednak kilkadziesiąt osób z plemienia Gabor. Chętnie goszczą obcokrajowców, chcąc im pokazać jak żyją, jedzą i bawią się prawdziwi Cyganie. Chcą przełamywać stereotypy i udowodnić innym, że nie każdy Cygan kradnie i jest zły.
U Cyganó z trzeciej kasty

Szukając sklepu, który miałyśmy według wskazówek otrzymanych od Chuck’a, mieszkańca wioski i pomysłodawcy organizacji, natknęłyśmy się na młodą ładną cygankę, która okazała się żoną Chuck’a. Nie wiem czy czekała już na nas od dłuższego czasu, czy przypadkiem się na nią natknęłyśmy, ale od razu zabrała nas ze sobą. Znała zaledwie kilkanaście słów po angielsku, więc trudno było nam się trochę porozumieć. Jedyną osobą w wiosce, znającą angielski był Chuck.
Najpierw zajrzałyśmy do domu najbogatszych Cyganów z plemienia, z tzw. drugiej kasty. Zostałyśmy poczęstowane bardzo słodką kawą w maleńkich filiżaneczkach. Siedziałyśmy trochę zmieszane, próbując to trochę na migi, to trochę po angielsku, trochę po rumuńsku wydedukować, o co drugiej stronie chodzi. I wreszcie Carmen zaprowadziła nas do domu swojego i Chuck’a.
Kuchnia

Wciąż nie mogłyśmy pozbyć się jednak z głowy krążących stereotypów (choć równocześnie ganiłam się za tkwienie ich we mnie). Czy na pewno mam wszystkie rzeczy w plecaku, czy nie zniknął mi z palca pierścionek, czy mam pieniądze w portfelu. Nie raz oszukała mnie Cyganka, twierdząc, że wywróży mi przyszłość, a jedynie, co wywróżyła to pustkę w portfelu. Tu niczego mi nie brakowało, ale niepewność i doza nieufności pozostawała.
Szłyśmy za Carmen i zastanawiałyśmy się, gdzie nas prowadzi. W końcu naszym oczom ukazał się maleńki domek, którego w życiu nie określiłabym mianem hostelu, a według tego, co pisał Chuck, Cyganie dysponowali hostelem i restauracją dla przyjezdnych (potem okazało się, że to „pieśń przyszłości”). Póki co był domek. Nie otaczało go żadne ogrodzenie. Na zewnątrz zamontowana była umywalka ze zbiornikiem na wodę. Bieżącej wody brak. Brak też prysznica, a toaleta jedynie w postaci wychodka. Carmen wskazała nam wejście po lewej stronie domu: dwa pomieszczenia wyłożone różnej maści dywanami. W każdym z pomieszczeń dwa materace, a wokół kilkanaście martwych karaluchów. Kilka jeszcze się ruszało i żwawo przemieszczało się po pokoju, prawdopodobnie w obawie przed naszymi morderczymi zamiarami.
Nasz pokój

– Burżujki – powiedziała Agnieszka z przekąsem, patrząc z obrzydzeniem na robactwo, nie mając oczywiście na myśli karaluchów, mieszkających w luksusach, ale na, które się do luksusów w drodze przyzwyczaiły.
Zostawiłyśmy plecaki, które pozamykałyśmy szczelnie, by żaden karaluch nie postanowił przypadkiem się do nich wprowadzić. Wyjrzałyśmy na zewnątrz. Gospodyni zniknęła z tyłu domu. Ruszyłyśmy za nią. Jak się okazała znajdowała się tam kuchnia, a dokładniej palenisko. Carmen umieściła na nim wielki czarny gar, do którego zaczęła wrzucać różne artykuły spożywcze. Dwójka jej dzieci, umorusana od stóp do głów biegała po przydomowej łączce. Na podwórko zaczęli zaglądać sąsiedzi ciekawi nowo przybyłych turystek. Próbowali zagadywać. Trudno było jednak nam się porozumieć, choć im nie przeszkadzało to w zwracaniu się do nas w ich języku, mimo wyraźnych oznak, że kompletnie nic z tego nie rozumiemy. Do powrotu Chucka, który miał wrócić dopiero za dwie do trzech godzin, byłyśmy skazane na własną wyobraźnię i umiejętność domyślania się.
Kozmin - syn Chuck'a i Carmen

Na obiad Carmen podała dziwną zupę z fasolki szparagowej z chlebem, po której zostałyśmy ponownie poczęstowaną słodką kawą w filiżaneczkach wielkości niemal naparstka (dla mnie dziwne doświadczenie, bo ja zwykle kawę pijam w półlitrowym kubku).
Na deser przyglądałyśmy się zabawie dzieci i Carmen krzątającej się wokół domu, a także warunkom, w jakich mieszkają. W pokoju, który był przeznaczony dla rodziny, znajdowały się dwa łóżka, szafa i dwa stoły. Takiego bałaganu, jaki tam panował, dawno nie widziałam. Im to jednak jak widać zupełnie nie przeszkadzało. Nie żebym sama była perfekcyjną panią domu, ale jednak „jako taki” ład lubię utrzymywać. To jak wyglądało mieszkanie trudno opisać jakimikolwiek słowami.
Przygotowywanie papierosów

W końcu pojawił się Chuck. Od razu zabrał nas do Cyganów z trzeciej kasty, czyli tych najbiedniejszych, by pokazać nam jak żyją. Wziął pod pachę wielką butlę piwa, a my podążyłyśmy za nim. Na miejscu zastałyśmy kilkudziesięcioletniego mężczyznę i w podobnym wieku kobietę, której twarz wykazywała wyraźne ślady młodzieńczej urody. Skręcali papierosy z suszonych na piecu liści. Oprócz nich kilka innych osób i dzieci w kolorowych strojach. Wokół rozpadające się chałupy – ich domy. Zobaczywszy je stwierdziłam, że jednak te pokoje, który my dostałyśmy, nawet z karaluchami, to luksus, jaki im nigdy się nawet nie śnił.
Córka gospodarzy

Wszyscy nas wyściskali i zaczęli częstować, czym tylko mieli. Wciąż pytali czy nam wygodnie czy czegoś nie potrzebujemy i nie chcieli niczego w zamian, o nic nie prosili. Po chwili rozbrzmiała muzyka, na tacach wjechały kieliszki wypełnione przezroczystym płynem. Nie tknęłam ich jednak. Nie zostało to całe szczęście źle odebrane. Zaczęły się tańce, rozbrzmiewał śmiech. A ja dostawszy pozwolenie na fotografowanie, tym się też zajęłam.
Atmosfera była pełna życzliwości. I wszystko byłoby dobrze, gdybyśmy nie przyuważyły grupy kilkunastu mężczyzn, stojących przy drodze, nieopodal cygańskich chałup, którzy z niezdrowym wręcz zaciekawieniem przyglądali się naszej zabawie. Gdy zaczęli wyraźnie wskazywać na nas, obie z Agnieszką poczułyśmy strach. Ci mężczyźni, to nie byli Cyganie, zwykli pracownicy leśni. Było ich jednak wielu, zbyt wielu jak na kilka kobiet, młodego chłopaka, starca i pijanego Chuck’a. No właśnie, pomysłodawca całej społeczności nie popisał się. Upił się i niewiele umiał nam w tym stanie przekazać odnośnie kultury Cyganów i ich życia. Nawet umiejętności translatorskie też mu wysiadły.
Piękna Rezeda, wychowująca się sama

Po raz pierwszy poczułam strach. Z jednej strony pijani cyganie, z drugiej grupa kilkunastu mężczyzn, nad wyraz zainteresowana jasnowłosymi turystkami (i po co nam było się farbować na blond?!). Próbujemy namówić Chuck’a na opuszczenie miejsca. W końcu to się udaje i wracamy do domu. Wieczorem czeka nas kolacja w przydomowej „kuchni”. Na palenisku w kotle szykuje się cygański gulasz. Siedzimy wokół w ciemnościach, które rozjaśnia jedynie ognisko. Pozostali Cyganie z plemienia też przybyli i zasiedli na pieńkach wokół. Wszyscy wpatrują się w tańczące pod garnkiem płomienie. Zaczynają nucić i podśpiewywać. Gdy kolacja jest już gotowa, Carmen nakrywa do stołu w pokojo-jadalni. Na jednym łóżku śpi już czteroletni Kozmin, który najpierw zasnął już na siedząco przy ognisku. Umorusany, w tym samym ubraniu, w którym biegał cały dzień leży pod czymś, co ma imitować kołdrę. Koło niego kładzie się starsza o trzy lata siostra. Tu nikt nie przejmuje się czystością i bakteriami. Dzieci tak jak cały dzień biegały, tak położyły się do łóżka, by następnego dnia zaraz po otwarciu oczu, być gotowymi do zabaw w nowym dniu.
Nasza gospodyni z trzeciej kasty

 Zjadamy kolację i od razu nasz żołądek dziwnie reaguje. Smak może i dobry, ale żołądek mocno zostaje obciążony. Reszta plemienia przychodzi się pożegnać. Ściskają nas na pożegnanie, życzą wszystkiego dobrego i spieszą do swoich chatek. My idziemy do pokoju i zastanawiamy się jak spędzić noc.

– Słyszałaś to? – pyta Aga.
Coś słyszałam. Jakby ktoś krążyła pod naszymi oknami. Boimy się wyjrzeć. Za chwilę słychać jakieś stukanie w okna. Aga biegnie do sąsiednich drzwi i woła Chuck’a. Ten gna za dom, sprawdzić, co się dzieje. Słyszymy tylko tupot nóg pod oknami i szeleszczenie trawy – oznaki ucieczki. Przez podwórko przebiega młody chłopak. Carmen krzyczy coś za nim.
– To tylko żarty – tłumaczy za chwilę. – Rzadko mają okazję widzieć tu obcokrajowców.

Dziwne, bo Chuck, zapytany przeze mnie, jak wielu turystów ich odwiedza, stwierdził, że trudno zliczyć tak wielu ich tu było.
Mamy już się podobno nie bać. Nikt już ma nas nie niepokoić. Nikt, oprócz karaluchów.

– A może tak będziemy spały w namiocie? – pyta Aga.

O tym nie pomyślałam, ale w sumie dobry pomysł. Miejsca na rozstawienie nie brakuje, a przynajmniej odgrodzimy się od robactwa i to naprawdę takiego przez duże „ER”..
Zasypiam dość szybko, choć gaz pieprzowy mam na wierzchu. Aga obok kładzie nóż. Tak na wszelki wypadek, choć ja nie przewiduję problemów.
C Margaret, córką najbogatszych Cyganów we wsi

Rano Chuck wstaje trzeźwiutki. Jest nam w stanie w końcu wyjaśnić kilka spraw związanych z Cyganami. Nie zostajemy tu jednak dłużej, tylko pakujemy się i pożegnawszy z Cyganami z drugiej kasty, jedziemy do naszego następnego celu, do Braszowa.
Muszę przyznać, że doświadczenie było ciekawe. Było trochę dziwnie i trochę strasznie, ale też sympatycznie i interesująco. Sporo dowiedziałyśmy się o Cyganach (nie Romach) i o tym, że nie każdy Cygan zawsze musi kraść i prosić o pieniądze, ale że mimo trudnego życia z dnia na dzień, umie się nim cieszyć i być przyjaznym i życzliwym do innych. Wielu z nich ma bardzo ciężkie życie i trudno im to zmienić. 
Typowy splot cygańskich warkoczy

Jeśli należysz do trzeciej kasty, to już nigdy się z niej nie wygrzebiesz. Spać z pierwszej kasty do drugiej jest bardzo łatwo, bo to spotkało Margaret z rodu Gabor, matkę Gizi i babkę młodej Margaret, które to panie odwiedziłyśmy na początku naszego pobytu. Margaret, gdy wyszła za mąż za mężczyznę z drugiej kasty, momentalnie również do niej spadła. Szans na powrót, mimo dużych pieniędzy już nie miała. Jeśli należysz do trzeciej kategorii, zostajesz w niej niemal na zawsze, chyba że postanowisz się odciąć od Cyganów, co niektórzy robią, idąc na studia i zmieniając swoje życie. 

Aby nie było niedomówień i kolejnych zarzutów pod moim adresem, że jako osoba podróżująca i pisząca o podróżach, nie powinnam używać tego słowa, od razu wyjaśniam na początku, że sami właściciele tej nazwy tak o sobie mówią, twierdząc, że nie są żadnymi Romami, a Cyganami właśnie i że nazwa Cygan wcale nie ma pejoratywnego znaczenia.