sobota, 14 września 2013

Another second attempt
Do dwóch razy sztuka

Translation in progress
Kawa, prysznic, wygodne łóżko – potrzebowałyśmy trochę luksusu po cygańskich wojażach. W Braszowie nie mogłyśmy znaleźć nikogo, kto by nas przenocowała. Znalazłyśmy za to niedrogi, ale całkiem przyzwoity hostel. Niedrogi, bo znajdował się dość daleko od centrum. Dla nas to nie była jakaś zatrważająca odległość, zwłaszcza że obie dobrałyśmy się dobrze pod względem naszego zamiłowania do chodzenia.
Brasov

W Braszowie nie zwiedzałyśmy wiele. Pospacerowałyśmy uliczkami miasta, głównym deptakiem, obeszłyśmy wokół najbardziej popularną atrakcję w mieście, czyli Czarny Kościół. Braszów miał stanowić naszą bazę wypadową do zamku Draculi w Bran, do zamku w Rasznowie, gdzie również znajduje się ciekawy kompleks zamkowy oraz do Busteni. Z tego ostatniego miejsca chciałyśmy dostać się kolejką linową do Sfinksa i tzw. Babele, czyli „Starej Damy”. Po Braszowie miał przyjść czas na Bukareszt.
Czarny Kościół

Pół wieczoru spędziłyśmy na planowaniu kolejnych dni, szukaniu hostów w stolicy. Pół żywe ze zmęczenia położyłyśmy się w końcu spać, by wstać znów o świecie. W planach miałyśmy jednak tak dużo do zobaczenia, że nie mogłyśmy marnować czasu na zbędny sen. Wyśpimy się po powrocie, stwierdziłyśmy zgodnie.
Wyszłam na taras hostelu. Szczyty gór ukrywały się za ciemniejącymi coraz bardziej chmurami. Nie wyglądało to zbyt optymistycznie. Obawiałam się, że nawet, jeśli dostaniemy się na szczyt, to i tak niczego nie zobaczymy. Starałyśmy się być jednak dobrej myśli. Ruszyłyśmy szukać „wylotówki” do Sinai i Busteni. Z informacji, które zdobyłyśmy, wynikało, że są dwie kolejki, po jednej z każdego miasta. 
Sinaia

Wybrałyśmy Busteni, bo było bliżej, zaledwie czterdzieści kilometrów od Braszowa. Okazało się, że na dotarcie do drogi wylotowej potrzebujemy trochę czasu, sił i jakiejkolwiek orientacji w terenie, a zwłaszcza z tym ostatnim, to różnie u nas bywa. Nie bardzo się orientowałyśmy, w którym w ogóle kierunku powinnyśmy podążać.
Na ulicy, przy automacie z kawą jakiś mężczyzna próbował zdobyć jeden kubeczek energetyzującego napoju. Widać było, że dopiero co wstał i ledwo widzi na oczy. Najpierw padło nieśmiertelne pytanie czy mówi po angielsku albo hiszpańsku.
Bucegi w oddali

– A little – usłyszałyśmy.
Pokazałyśmy na mapie miejsce do którego musimy się dostać z prośba o wskazanie właściwego kierunku, tłumacząc, że chcemy jechać autostopem.
- Chodźcie ze mną – powiedział. – Zawiozę was.
Nie zastanawiałyśmy się ani chwili.
– Dziesięć lat mieszkałem w Moskwę. Wiem jak to jest być obcokrajowcem.
Zawiózł nas w miejsce, w którym bez problemu mogłyśmy łapać dalej. Po pięciu minutach już jechałyśmy. Nasz kolejny kierowca oczywiście też nie mówił po angielsku, ale zrozumiał Busteni i „no money”, czyli najważniejsze rzeczy mieliśmy uzgodnione. A przynajmniej tak nam się zdawało, bo w końcu wysadził nas w Sinai, z niewiadomych dla nas powodów, z czego zdałyśmy sobie sprawę po dobrych kilkunastu minutach marszu.

Co teraz, zastanawiałyśmy się.
– Najwidoczniej tak miało być – stwierdziłam. – Idziemy zatem na kolejkę tutaj.
Zaczęłyśmy podążać za różowymi znakami z napisem „telegondola”. Byłyśmy przekonane, że to właściwa droga. Wspinałyśmy się coraz wyżej i wyżej. Słońce znów przypiekało, mimo że było jeszcze przed południem. W górę podążałyśmy blisko półtorej godziny. W końcu szczęśliwe dotarłyśmy na miejsce, modląc się by kolejka działała. Działała, ale…
Szczyt Bucegów

No właśnie. Po rozmowach z jedyną osobą, która najlepiej z pracujących tam, znała angielski dowiedziałyśmy się, że tą kolejka nie dojedziemy tam, gdzie chcemy. Musimy zmienić kolejkę, a następnie w górę wędrować trzy godziny, by dotrzeć do Sfinksa, a następnie niecałe trzy godziny, by zejść, a potem jeszcze czekanie na kolejki, schodzenie do miasta i znów łapanie stopa. Obawiałyśmy się, że dnia nam nie starczy. I co teraz? Pani stwierdziła, że szybciej dostaniemy się z Busteni, bo tam po wjechaniu na górę, potrzebujemy zaledwie godziny, by dostać się do Bebele i Sfinksa. Po dokonaniu niezwykle skomplikowanych obliczeń matematycznych wyszło nam, że faktycznie szybciej będzie, jeśli zejdziemy i ruszymy do Busteni, i stamtąd wjedziemy kolejką na górę. Wiedziałyśmy jednak, że do zamków już raczej tego dnia dojechać nam się nie uda.
Babele czyli Old Lady

Najszybciej jak mogłyśmy pognałyśmy w dół, choć po półtoragodzinnej wspinaczce byłyśmy już trochę zmęczone. Trafiłyśmy na przystanek busików, z których wszystkie jechały do Busteni, zamiast łapać więc stopa, postanowiłyśmy te dziesięć kilometrów pokonać buikiem. Stwierdziłyśmy, że będzie szybciej niż gdybyśmy miały wyjść za miasto i próbować kogoś złapać.
I tu znów okazało się, że w jakichkolwiek działaniach matematycznych jesteśmy bardzo słabe. Pan pokiwał głową, że jedzie do Busteni, kazał wskakiwać do środka, po czym ruszył, ale zamiast w stronę naszego celu, w odwrotnym kierunku. Okazało się, że musi jeszcze znów przejechać całe miasteczko, bo może ktoś będzie chciał wsiąść. Jakby nie mógł nam tego powiedzieć. Nie wsiadłybyśmy wówczas, tylko ruszyłybyśmy przed siebie. Czas zaczął się kurczyć w ekspresowym tempie. 
"Sfinks"

Wiedziałam, że denerwowanie się na kierowcę, który zawrócił i robi przerwy na pogawędki przez telefon, nic nie da, ale nie mogłam się powstrzymać. Nie chciałyśmy zmarnować całego dnia i nie zobaczyć niczego, a to powoli zaczynało nam grozić.
W końcu dotarłyśmy do Busteni. Sympatyczny miejscowy wskazał drogę do „telekabiny”. Zbliżała się trzynasta. Po drodze mijałyśmy dziesiątki taksówkarzy, którzy zaczepiali, oferując swoje usługi, jako przewodnicy. Nie zwracałyśmy na nich uwagi, choć zaczęły mnie niepokoić ich słowa, że kolejka dziś jest nieczynna. Jasne, jasne, myślałam sobie, będąc przekonaną, że gadają tak tylko po to, by wyciągnąć z turystów kasę.
Okazało się jednak, że wcale nie mówili tego tylko dlatego, że chcieli zarobić. Niestety kolejka była nieczynna.

Na usta cisnęły mi się wszystkie najgorsze słowa, jakie w życiu dane mi było usłyszeć. Byłam wściekła.
– Nieczynna przez wiatr – usłyszałam od mężczyzny, kręcącego się w budynku, w miejscu, z którego wyruszały wagoniki.
– Może jutro? – krzyknęłam z nadzieją.
– Może – odpowiedział.
Nie pozostawało nam nic innego jak złapać szybko stopa w innym kierunku i pojechać do zamków. Wiedziałyśmy jednak, że Starej Damy i Sfinksa odpuścić nie możemy. Ustaliłyśmy, że jeśli następnego dnia wciąż będzie nieczynne, to przyjedziemy tu raz jeszcze, już po wizycie w Bukareszcie. Widziałyśmy zdjęcia i wiedziałyśmy, że to miejsce musimy zobaczyć, choćby nie wiem co.
Ruszyłyśmy do Bran, do zamku Draculi. Szybki stop i zwiedzanie.
Stwierdzam, że preferuję jednak oglądanie zamków z zewnątrz niż zwiedzanie ich od środka. Zamek jak zamek. Po Neuschwanstein, czyli disnejowskim pierwowzorze niewiele zamków robi już na mnie wrażenie, choć zamek w Bran jest naprawdę ciekawy. Stwierdziłyśmy jednak, że ten w Rasznov wystarczy nam zobaczyć z daleka. 

Dlatego, gdy złapałyśmy sympatycznego gościa, który jechał do Braszowa i postanowił nam pójść na rękę, zatrzymując się w Rasznowie, nie narzekałyśmy. Potem chłopak zawiózł nas do miejscowej restauracji, w której serwują tradycyjne dania kuchni rumuńskiej, gdzie w końcu udało mi się skosztować, polecane przez miejscowych sarmale. Okazało się jednak, że danie nie jest specjalnie wyszukane, zwłaszcza dla nas Polaków, którzy świetnie znają smak gołąbków. Sarmale to właśnie takie nasze gołąbki, podane z ichnia mamaligą i ostrą papryczką. Dzień, mimo słabych przeżyć, nie okazał się zmarnowany. Zgodnie ustaliłyśmy, ze najwidoczniej po prostu tak miało być i już.
Bran od środka

Rankiem następnego dnia pani z hostelu zadzwoniła dowiedzieć się czy kolejka działa. Działała. Zamiast wiec wprost jechać do Bukaresztu, znów pognałyśmy na wylotówkę do Busteni. Tym razem wiedziałyśmy, gdzie mamy wysiąść. Zresztą pan, który nas podwoził postanowił nas zawieźć pod same drzwi budynku. Tam czekała na nas niespodzianka pod postacią niemal półtoragodzinnego oczekiwania. I znów nerwy, bo zaraz po Busteni musiałyśmy wrócić po plecaki do miasta i jak się okazało znów tą samą drogą ruszyć do stolicy. Znów zawiodły nas nasze umiejętności organizacyjne.
Z czekaniem nie było tak źle. Jakoś dotrwałyśmy i muszę przyznać, że było warto. Szczyt w postaci czegoś na kształt łąki wraz z kamiennymi posągami robił ogromne wrażenie. Wędrowałyśmy wydeptanymi ścieżynkami i nie mogłyśmy nacieszyć oczu widokami.

– Olewamy już miasta i miasteczka – powiedziałam do Agi. – Wszystkie mniej więcej wyglądają tak samo. To, co jednak oferuje natura zawsze potrafi zaskoczyć.

Agnieszka przytaknęła.
Babele i Sfinks oraz otaczające je tereny oczarowały nas. Jedno z piękniejszych miejsc, jakie widziałam. Najchętniej zostałybyśmy tam na dłużej. To jest jednak minus autostopowania, że nigdy nie masz pewności jak ci pójdzie. Niby w Rumunii zawsze jest super, ale zawsze mógł się nam zdarzyć ten pierwszy raz, gdy poszłoby nam gorzej, a już byłyśmy umówione na wieczór z naszym hostem – Elisabetą, która miała nas odebrać z jednej ze stacji metra w stolicy. Z żalem zjeżdżałyśmy w dół z kolejką. Jednocześnie miałam pewność (i mam ją nadal), że w przyszłym roku muszę tu wrócić – w góry, w Karpaty, w Bucegi. Tylko po to.
Zamek w Bran

Wymęczone zrobiłyśmy szybki obrót do hostelu i z powrotem na trasę do Bukaresztu. Cieszyłyśmy się, że wiemy chociaż, gdzie śpimy. A miałyśmy spać nie u hosta z couchsurfingu, bo niestety nikogo chętnego do przenocowania nas nie znalazłyśmy, ale u przyjaciółki naszego wybawiciela Jorge.
Pierwszy złapany przez nas samochód to mężczyzna w wieku po czterdziestce. Po dziesięciu minutach w wozie pada pytanie: „Masz chłopaka?”. Niby nic złego, ale zaczynam odczuwać pewien dyskomfort. Zwłaszcza, że mężczyzna zaczyna mówić, jakie to ładne jasne włosy mamy. Aga, która próbowała przysnąć, od razu się ocknęła.
– Wszystko w porządku – spytała.
– Nie jestem pewna. Może jednak wysiądziemy – powiedziałam pewnym głosem, nie chcąc wzbudzić podejrzeń szeptami.
– To, co robimy?
W kłamstwie trochę się ostatnio wyrobiłyśmy, więc w miarę łatwo nam przyszło wymyślenie historyjki, w której dzwoni znajomy z Polski z informacją, że dotarli właśnie do miejscowości w pobliżu, której akurat my byliśmy. Grzecznie wytłumaczyłyśmy, o co chodzi i że chciałybyśmy tu zostać, bo znajomi na nas czekają. Problemu nie było. Wysiadłyśmy w Sinai. Godzina nie była najlepsza na łapanie stopa, bo zbliżała się osiemnasta, ale wyjścia nie było.
Kompleks zamkowy w Rasnov

– Ja ci mówię, że musiałyśmy wysiąść. To był znak. Niekoniecznie coś złego by się stało, ale  może miałyśmy wysiąść, by trafić na kogoś innego? – Przekonywałam Agę, choć bardziej chyba się usprawiedliwiałam, obawiając się, by nie była na mnie zła, że wysiadłyśmy. Całe szczęście Aga też wierzy w „znaki” i przeznaczenie.
Po około dwudziestu minutach moje wyrzuty sumienia odpłynęły. Zatrzymał się „wypasiony” samochód. O markę nie pytajcie, pamiętam tylko, że był lśniąco czarny, a w środku wyłożony skórzaną tapicerką. Wyskoczył z niego młody, ale elegancki chłopka i zapakował nasze plecaki do bagażnika. Aga chciała pospać, więc tym razem ja zajęłam przednie siedzenie i poczułam się bezpiecznie jak w domu. Od razu wiedziałam, że to był dobry wybór, by jednak zmienić kierowcę. Na początku padały standardowe pytania i odpowiedzi o to, co robimy, dlaczego tak podróżujemy i czy się nie boimy. Od codziennych zapytań, przeszliśmy do bardziej życiowych rozważań na temat życia i bardziej filozoficznych, dotyczących jego sensu oraz kwestii szczęścia. John mógł się nam wygadać, poradzić i usłyszeć, że żyć można też inaczej, że pieniądze nie są najważniejsze i że nie zawsze trzeba podążać utartymi szlakami.
– Pierwszy raz zabrałem kogoś na stopa – wyznał. – I szczerze powiem, że sam siebie zaskoczyłem tym, że się zatrzymałem. Nie wiem, ale coś mnie tknęło i poczułem, że muszę was podwieźć.
– Przeznaczenie – powiedziałyśmy wspólnie.  Jeszcze nie wiedziałyśmy, o co w tym chodzi i do czego nasza zmiana samochodu ma się przydać nam albo Johnowi, ale wiedziałyśmy, że ta sytuacja nie była bez znaczenia.
Czasami mała rzecz, może totalnie zmienić całe życie. Taki „efekt motyla”.
– Dlaczego ludzie to robią? – zapytał chłopak, gdy opowiedziałyśmy mu o Jorge i jego pomocy, o tym jak inni kierowcy nam pomagają, nadrabiają czasami kilkadziesiąt kilometrów, by podwieźć, zapraszają na obiad itd. – I tak naprawdę robią to, nie oczekując niczego w zamian?! – Nie mógł wyjść ze zdziwienia. – I to tu? W Rumunii?
Przytaknęłyśmy.
– Nic z tego nie rozumiem. Pojąć tego nie mogę. – Przeżywał John.
– No, bo my fajne po prostu jesteśmy – stwierdziłam nieskromnie ze śmiechem. – A tak na poważnie, to ludzie po prostu z natury są dobrzy i już.
Dotarliśmy do stolicy.
– To gdzie jedziecie?
– Możesz nas wysadzić gdziekolwiek przy stacji metra, bo my musimy do jednej takiej dojechać.
– Ale to podajcie adres, zawiozę was tam – przekonywał.
Zaśmiałam się.
– Pytałeś, dlaczego ludzie to robią? Dlaczego nam pomagają. – zagadnęłam. – A czy ty właśnie w tym momencie nie robisz tego samego? Chyba teraz możesz odpowiedzieć sobie sam na zadane pytanie.
– Nie chcę przerwać łańcucha dobroci – odpowiedział po chwili zastanowienia i sam się zaśmiał. A już za chwilę proponował, że skoro następnego dnia jedziemy do miejscowości Buzaua, to on może zadzwonić do kolegi, który tam mieszka i zapytać czy nas przypadkiem nie przenocuje.
Wysiadałyśmy z samochodu z uśmiechami od ucha do ucha.
– Byłyście dla mnie naprawdę wielką niespodzianką. Dziękuję wam – powiedział uściskawszy nas na koniec. – Na pewno was nie zapomnę. Pokazałyście mi, że żyć można też inaczej.
– Może dzięki nam będzie częściej zabierał autostopowiczów i pomagał innym – powiedziała Aga. – A może dzięki nam zmieni trochę swoje życie i ustawi inaczej priorytety – zastanawiałam się ja. – Może rzuci wszystko w cholerę i ruszy w świat? Może wreszcie uda mu się znaleźć swoje szczęście?

Wiedziałam, że powinnyśmy zmienić ten samochód. Dobrze zrobiłyśmy.