piątek, 30 sierpnia 2013

B like a Budapest
B jak Budapeszt

Translation in progress

Ranek w Budapeszcie przywitał nas deszczem. Do autostopu mamy nawet szczęście, ale do pogody już nie, pomyślałam, wyglądając przez okno mieszkania Aleksandry. Wychodziło ono na wewnętrzne betonowe podwórko starej, odrapanej kamienicy. Bardzo klimatycznie. Czułam się jak na warszawskiej Pradze lat siedemdziesiątych. Chociaż co ja tam wiem, skoro na Pradze nigdy chyba nie byłam.
Praskie kamienice

Deszcz nam jednak nie straszny. Mamy w końcu zaplanowany w stolicy Węgier tylko jeden dzień. Wyposażone w kurtki przeciwdeszczowe i płaszcze ruszamy na zwiedzanie. W sumie to tylko lekki deszczyk, stwierdziłyśmy, wychodząc z domu. Nasza gospodyni chciała nam dać klucze do mieszkania, gdybyśmy chciały wrócić wcześniej, ale wiedziałyśmy, że przed nią na pewno nie będziemy. W końcu tyle mamy do zobaczenia.
Deszczyk, powoli zaczął zamieniać się jednak w deszcz, aby po dłuższej chwili, gdy odeszłyśmy już kilkaset metrów od mieszkania, zamienić się w ulewę. Blisko godzinę spędziłyśmy, chowając się pod drewnianą instalacją przy głównej ulicy. 
Wejście na Łańcuchowy Most

Przypatrywałyśmy się przebiegającym przechodniom, którzy spieszyli do domów, by w swoich bezpiecznych czterech ścianach ukryć się przed nieciekawą aurą i tym, którzy schronienie znaleźli w przytulnym wnętrzu kawiarni przy ciepłej herbacie. My skupiłyśmy się na przeglądaniu przewodnika i próbach zlokalizowania naszego położenie na miniaturowej mapie, którą miałam załadowaną na czytniku wraz z mało dokładnym przewodnikiem. Swoją drogą czytnik to fajna sprawa w podróży. Zamiast dziesiątek książek i kilkunastu lub kilku kilogramów, zaledwie kilkaset gram. Wszystkie kraje „upakowane” w cieniutkiej ramce. Dokładniejsze zbadanie mapy jednak na tym sprzęcie to trudne zadanie.
Łańcuchowy Most

Aleksandra zapewniała nas, że wzdłuż ulicy Andrassy, niemal na każdym kroku rozdają turystom mapki. Ze względu na deszcz nie było jednak nikogo. A bez planu miasta trudno nam było gdziekolwiek dotrzeć. Aby zacząć zwiedzać, musiałyśmy go zdobyć. Nie mając go, nie mogłyśmy jednak odszukać informacji turystycznej, w której byśmy nim zostały obdarowane – zamknięte koło. Przypadkiem jednak, błądząc po ulicach, trafiłyśmy na pierwszy punkt na trasie zwiedzania, czyli budynek Parlamentu. Niesamowity. Początkowo myślałam, że to katedra, choć krzyża żadnego dostrzec nie mogłam. Zaczepieni przez nas turyści wyprowadzili nas z błędu. Niestety budynek był w remoncie i cały teren wokół był rozkopany i otoczony siatką, uniemożliwiającą, bliższe podejście i przyjrzenie się mu. (Generalnie Budapeszt wygląda jak Polska przed Euro – wszystko w budowie. Zamek Budy i kilka miejsc na jego wzgórzu również.)
Baszta Rybaka

No, dobra. Widziałyśmy Parlament i co dalej? Potrzebujemy mapy, bo inaczej nigdzie nie dotrzemy. Kierowani przez wciąż to nowych przechodniów w końcu dotarłyśmy do Łańcuchowego Mostu (Chain Bridge), który miał nas doprowadzić wprost do Wzgórza Budy.
Nie chcę Was zanudzać opisami budynków, bo większość albo była w Budapeszcie albo będzie, ale muszę przyznać, że most zrobił na mnie wrażenie. Wejścia na niego strzegą dwa wielkie lwy. Most jest przepiękny i czułam się na nim podobnie jak na Moście Karola w Pradze. W ogóle Budapeszt przypomina mi Pragę. Jest tak samo niesamowity i klimatyczny. Takie same ulice, uliczki, strzeliste budynki, odrapane kamienice, rzeka oddzielająca jedną część miasta od drugiej i kilka mostów łączące je na powrót ze sobą. W Budapeszcie, tak jak w Pradze można zakochać się od pierwszego wejrzenia. I już w pierwszej godzinie (mimo deszczu) żałowałam, że spędzę tu tylko jeden dzień i wiedziałam, że na pewno tu wrócę. I to pewnie jeszcze nie raz.
Mathias Church

Czasu w mieście nie marnowałyśmy. Tak naprawdę to pierwszą dłuższą przerwę zarządziłyśmy dopiero po sześciu godzinach chodzenia. Obejrzałyśmy dokładnie Basztę Rybaka (Halászbástya), Wzgórze Budy, przepięknemu kościołowi św. Macieja rzuciłyśmy okiem na Zamek Królewski, piękne budynki muzeów na wzgórzu i powędrowałyśmy dalej ku Wzgórzu Gellert, Cytadeli i pomnikowi Wolności. Na szczyt wspinałyśmy się po kilkudziesięciu schodach wśród zielonych drzew, które chroniły nas przed parzącym słońcem (tak, tak słońce w końcu wyjrzało zza chmur). Nasze nogi odczuwały już te kilka godzin wędrówek, a organizm niedoładowywany na bieżąco węglowodanami tracił na sile. Widok na Budapeszt ze szczytu, na którym wznosiła się Cytadela wynagrodził nam jednak trudy. Przy siłach utrzymywała nas jeszcze myśl o Drum Internet Cafe (Dob utca 2), czyli knajpce, którą ktoś polecał na forum o Budapeszcie. Serwowano tam piwa smakowe: truskawkowe i o smaku czarnego bzu. 
Widok z Gellert Hill

Dość szybko udało nam się ją odnaleźć. Znajdowała się bowiem niedaleko jednej chyba z najsłynniejszych ulic w Budapeszcie, czyli Váci utc. Piwo o smaku czarnego bzu powaliło nas na kolana, w sensie oczywiście smakowym, a nie swoją mocą. Cena jak na centrum stolicy też rewelacyjna – 0,5 litra 5,5 zł. Początkowo miało być tylko piwo. Przypomniałyśmy sobie jednak, że w końcu wypadałoby coś zjeść i chciałyśmy spróbować czegoś miejscowego. Zainteresował nas langosz – typowy węgierski chleb z mąki, utłuczonych ziemniaków z różnymi dodatkami, smażony na głębokim tłuszczu. My wybrałyśmy z cebulą, czosnkiem i serem – taka trochę tłusta węgierska pizza :) Opinie co do jego smaku były podzielone. Jak dla mnie nic specjalnego, ale węgierska ciepła zupa gulaszowa (ciepła – słowo klucz) dobrze zrobiła mojemu żołądkowi, pozbawionemu od trzech dni ciepłych posiłków.
Pomnik Wolności

Blisko dwie godziny odpoczywałyśmy, delektując się piwem brzozowym, i przyglądając się zgiełkowi ulicy. Naszym nogom w tym czas wróciły siły i mogłyśmy wrócić do wędrowania tym razem po prostu, bez celu, uliczkami miast. Wróciłyśmy na Váci utc, by przejść się deptakiem, wypełnionym miejscowymi i turystami. Na tej ulicy mieści wiele knajpek, restauracji, eleganckich i sieciowych sklepów, księgarni, małych sklepików z pamiątkami, lodziarni i kawiarni. Panuje tu typowy turystyczny gwar, znany ze wszystkich popularnych deptaków miast.
Nie wiem skąd znalazłyśmy na to siły, ale do domu Aleksandry wróciłyśmy dopiero po dwunastu godzinach. Nie udało mi się dotrzeć tym razem do Zoo, które bardzo chciałam zobaczyć, ale będzie jeszcze okazja. Wieczór zakończyłyśmy na pogaduszkach z naszą gospodynią, która opowiadała o swoich pasjach i powodach, dla których postanowiła nas przyjąć do siebie. Okazało się, że byłyśmy jej pierwszymi couchsurferkami.