piątek, 20 września 2013

From the land of Romania to Serbia
Z ziemi rumuńskiej do serbskiej

Translation in progress
Ja dziś jeżdżę tylko wypasionymi furami, powiedziałam do Agi, gdy stanęłyśmy przed wjazdem na autostradę, wiodącą z Bukaresztu do Drobety – miasta w pobliżu granicy serbskiej. Już raz, gdy tak oznajmiłam, jeszcze podczas zeszłorocznego wyjazdu stopem do Dubrownika, tak też było. Miałam nadzieję, że moje życzenie i tym razem zostanie spełnione.
Oj, żeby tak wszystkie moje życzenia się spełniały. Zatrzymał się czarny lśniący sportowy Mercedes. Za kierownicą siedział młody bardzo sympatycznie wyglądający mężczyzna. Wsiadłyśmy. W środku było jeszcze ładniej, czyściutko, miękko i pachnącą.

– To gdzie jedziesz? – zapytałam.
– Do Brukseli. Przez Szeged – odpowiedział płynną angielszczyzną.

Spojrzałyśmy z Agą na siebie. Początkowo taki był nasz plan, by wrócić do Szeged na Węgrzech i tam łapać tira do Belgradu. Byłyśmy zgodne, co do tego, że jeśli los podsuwa nam pod sam nos sympatycznego Fredericka, to znaczy, że mamy z nim jechać do końca i realizować pierwotny plan.

– A możemy z Tobą do Szeged w takim razie?

Kierowca nie widział problemu.
Rozłożyłyśmy się wygodnie. Czułam się bardzo bezpiecznie. Frederick tak, jak wyglądał na sympatycznego, taki też był. Zaczęły się standardowe pytania i odpowiedzi. My z Agą to już swoje wzajemnie znałyśmy na pamięć tyle razy przychodziło nam na nie odpowiadać. Z przyjemnością zawsze jednak słuchałam odpowiedzi nowo poznanych osób. Okazało się, że Frederick pochodzi z Rumunii, ale w jego żyłach płynie również kenijska krew. Od lat mieszka zaś w Belgii. I od razu już ustaliłyśmy, że go kiedyś odwiedzamy. Bardzo mu się spodobało to jak żyjemy i podróżujemy, i zapewnił nas o samych luksusach, które nas u niego będą czekały. Już zacieramy ręce.
Po drodze nasz kierowca musiał jeszcze zajechać po nianię swojej córeczki. I ona wracała razem z nim, wykorzystawszy jego przyjazd na odwiedziny własnej rodziny. Jako że Mercedes był bardziej sportowy, Fred musiał upewnić się, co do ilości bagażu niani. Z naszymi bowiem dwoma wielkimi plecakami i nami dwiema oraz nią i jej ekwipunkiem mogło się zrobić ciasno. Bagażnik też był już w dużej mierze wypełniony walizami. Pech chciał, że niania oznajmiła, iż ilość walizek i toreb, które zabiera, za nic nie zmieszczą się w samochodzie, jeśli i my w nim również będziemy. No trudno. Nie miałyśmy wyjścia jak wrócić do planu „B”, czyli jazdy do Drobety.
Już po chwili niemal z piskiem zatrzymał się busik. Kierowca był jakoś dziwnie podekscytowany, że wiezie dwie turystki. Trudno się z nim było dogadać. Całe szczęście nie siedziałam obok niego, ale i tak źle się czułam w jego samochodzie. Najchętniej zmieniłabym kierowcę. Chłopak zaczął nam tłumaczyć, że ma kolegę, który z miejscowości, do której nas dowozi, będzie jechał właśnie do Drobety i że może nas zabrać. Dzwoni do niego i coś opowiada, zaśmiewając się. Niby się umawiamy, że ok, ale nie mamy jakoś przekonania. Wysiadamy czy zostajemy, pytam Agę. Może powiemy, że nasz przyjaciel, który mieszka w Medias, jedzie teraz do Drobety i nas po drodze może zabrać, wymyślam na poczekaniu, myśląc o Jorge. I w tym momencie dostajemy sms od Jorge z pytaniem „czy wszystko w porządku”. Jako wielbicielki znaków, uznajemy, że to właśnie jeden z nich. Oznajmiamy chłopakowi, że musimy wysiąść.
Widać, że chłopak jest rozczarowany, ale w końcu zatrzymuje nas przy pensjonacie. Oddychamy z ulgą, choć jest późno i wizja noclegu na łące średnio nam przypada do gustu.
Widzimy jednak, że w razie, czego jest szansa rozbicia się na podwórku pensjonatu. Sympatyczny właściciel każe nam usiąść i odpocząć. Pozwala korzystać z toalety, a gdy przez jakiś czas nie możemy nic złapać, sam wychodzi na ulicę, zabiera nam blok i zaczyna łapać stopa. Najpierw stoję zaszokowana, patrząc jak właściciele wymachuje naszą kartką przed przejeżdżającymi samochodami, a potem wybucham śmiechem, gdy klnie na każdego, kto przejeżdża obok nas obojętnie. W śmiechu wtóruje nam kilka osób, siedzących przy stoliku restauracyjnym, w tym zdaje się, że zona właściciela. W końcu zabieramy mu kartkę, dziękując za pomoc. Niby chce dobrze, ale kto nam się zatrzyma, gdy zobaczy skaczącego przy drodze starszego mężczyznę z dwoma dziewczynami? Nikt trójki nie weźmie.
Wreszcie udaje mu się zatrzymać starszego mężczyznę. Nakazuje mu zawieźć nas do miasta na stację kolejową. Na nic się zdają tłumaczenia, że my pociągiem nie jeździmy, tylko stopem. Zresztą nowy kierowca i tak ani słowa nie zna po angielsku. My próbujemy z naszym „no train”, ale nic z tego nie wychodzi, oprócz potakiwania kierowcy, że „tak, train”. Całe szczęście stacja jest w centrum miasta i nigdzie nie musimy się cofać. Musimy jedynie przejść przez miasto, by wyjść na wylotówkę. Miasto okazuje się niestety dość długie. Zaczepiają nas po drodze różni ludzie, namawiając, byśmy wzięły taksówkę. Zatrzymuję się taksówkarze, oferując swoje usługi. I wtem zatrzymuje się życzliwy tatuś z małą córeczką na tylnym siedzeniu. Postanawia nam pomóc i wywieźć chociaż w „dobre miejsce na łapanie stopa” jak powiedział.
Zaczęło się ściemniać, a my znalazłyśmy się na totalnym wygwizdowie. Ciekawe czy tu w ogóle jakiś hostel istnieje, zastanawiałyśmy się. Nie lubię łapać stopa w nocy. Przezorny zawsze ubezpieczony. Całe szczęście już po chwili zatrzymuje się bardzo sympatyczna para. Jadą dokładnie do Drobety. Niewiele rozmawialiśmy w trakcie, bo oni nie byli specjalnie rozmowni, a i my byłyśmy już nieco zmęczone. Chłopak czasami podpytywał nas o coś. W końcu zapytał czy mamy jakąś polska muzykę. Dałam mu pendrive i przynajmniej mogłam posłuchać czegoś, co lubię. Polecieli Pipes and Pints, Luxtorpeda, Lao Che i Kasia Nosowska. Od razu zrobiło się milej.

– Ale nie ma moich Pink Floyd – narzekała Aga. – Jak mogłam nie wziąć iPoda!
Ja też nie wiem, jakim cudem nie wzięłam nawet słuchawek, by podłączyć je do komputera.

– Jak ja tęsknie za Floydami. – Niczym katarynka powtarzała Aga. 
Ten tekst słyszałam przynajmniej raz dziennie od początku podróży.
Do Drobety dojechaliśmy już pod osłoną nocy. Całe szczęście miałyśmy pojęcie, gdzie planujemy spać. Trzeba było tylko znaleźć to schronisko młodzieżowe. Parka była kochana. Krążyli po mieści, wypytywali, by zawieźć nas pod sam hostel. Nie chcieli nas zostawić samym sobie. W końcu dotarłyśmy na właściwą ulicę.

– Gdzieś tu będzie miejsce, którego szukacie – oświadczyli.
Podziękowałyśmy i ruszyłyśmy na poszukiwania.
– Czy w czymś wam pomóc – usłyszałyśmy, gdy z dezorientacją wymalowaną na twarzy próbowałyśmy ustalić numery budynków.
– Szukamy hostelu – oznajmiłam, pokazując chłopakowi adres.

Wyraził szczere powątpiewanie w istnienie jakiegokolwiek hostelu na danej ulicy, wywołując w nas chwilowy popłoch. Zadzwonił jednak do żony, prosząc by znalazła w necie jakieś bardziej szczegółowe dane. Znalazła. Chłopak podzwonił i za chwilę już prowadził nas pod właściwy adres. Okazało się, że jest właścicielem hostelu w innej części Rumunii. I jak widać często trafiał na zagubionych turystów.

– Dobra, to teraz tylko prysznic i idę spać. Wystarczy mi wrażeń na jeden dzień – stwierdziłam. Aga była tego samego zdania.
Poszła jeszcze tylko zapalić przed budynek. Zeszłam do niej.
– Po pierwsze – powiedziała, gdy mnie zobaczyła – był tutaj jeszcze raz ten właściciel hostelu i powiedział, że jutro wraca do siebie i może nas przerzucić na serbską granicę. Tylko on dopiero będzie o 11 jechał, więc jeśli się zdecydujemy skorzystać z jego pomocy, mamy poprosić babkę w recepcji, by do niego zadzwoniła. Zostawił jej swoją wizytówkę.
No lepiej być nie mogło!
– A po drugie. Czy Ty słyszy, co leci? – Krzyknęła z radością do mnie.
Nic innego jak Pink Floyd.
– Tam jest knajpa, może siądziemy tam na chwilę?
Jedno piwo nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
– Ale tylko na chwilę – wymogłam obietnicę na mej towarzyszce. 

Obie w końcu cały dzień marzyłyśmy o porządnym wyspaniu się.
Z tymi chwilami jednak tak jest, że lubią się przedłużać. Tego dnia nie spodziewałyśmy się już niczego wyjątkowego. A życie lubi najbardziej zaskakiwać w takich właśnie nieoczekiwanych chwilach. Knajpka okazała się jedynie miejscem dla znajomych. Zostałyśmy jednak do ich grona zaproszone.
Poznałyśmy przesympatyczną i śliczną Larisę oraz jej przyjaciela Armanda, których zafascynowało nasze podróżowanie stopem. Zamiast więc pójść po jednym piwie do pokoju, rozgadaliśmy się do późnej nocy. Wciąż dołączali do nas nowi znajomi. A przed nami pojawiały się wciąż nowe kufle wypełnione bursztynowym napojem. Nikt nie chciał nawet słyszeć o jakimkolwiek płaceniu. W tle leciała ulubiona muzyka Agi, która była w siódmym niebie. Z trudem zmusiłyśmy się do zmiany pozycji z siedzącej na drewnianych stołach na leżące w łóżku, w schroniskowym pokoju. Musiałyśmy przecież wstać rano, choć nasi gospodarze namawiali nas do zostania w mieście jeszcze jeden dzień dłużej, zapewniając, że w poniedziałek pomogą nam się przedostać do Serbii. I towarzystwo, i obietnica pomocy były kuszące. Gdybyśmy nie miały oferty pomocy od właściciela hostelu, pewnie na tę składaną przez Larisę i Armanda byśmy przystały.

Zawzięłyśmy się jednak w postanowieniu, że czas Rumunię opuścić. Proponowana godzina wyjazdu, czyli jedenasta też nam idealnie po towarzysko spędzonej nocy pasowała. Ostatni rumuński dzień był bardzo udany. 
Kładłyśmy się spać z myślą, że życie jest pełne niespodzianek i że właśnie te niespodzianki w podróży są najbardziej pociągające. Każdy dzień to nowa przygoda. Czas więc na serbskie przygody.