sobota, 28 września 2013


Ciągnie wilka do lasu

Translation in progress

Zagłębialiśmy się coraz bardziej w ciemny las – teren Parku Narodowego Tara. Mężczyzna, który nas wiózł był podchmielony. Boże, przecież tu nic nie ma, panikowałam w myślach. Już dawno nie byłam tak przerażona. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam tak przerażona. Może wtedy, gdy spotkałam trzech rybaków na plaży w Salwadorze. Próbowałam jednak nie dać po sobie niczego poznać. Agnieszka siedziała na przednim siedzeniu i nie wyglądała na spanikowaną. Ja nagle stałam się bardzo wierząca i zaczęłam wznosić modły do Najwyższego. W pierwszej chwili, nim pomyślałam, zaczęłam się nawet zaklinać, że jeśli wyjdziemy z tego cało, to już nigdy nie pojadę nigdzie autostopem. Szybko jednak się zreflektowałam, bo nie lubię rzucać słów na wiatr i wiedziałam, że jeśli przeżyję, to i tak stopem na pewno jeszcze gdzieś pojadę. „No, to nie wiem, co mogę obiecać…” – w panice szukałam jakiś bardziej wiarygodnych zobowiązań, których wykonanie byłoby możliwe. Szybko z tego zrezygnowałam. No przecież nie obiecam, że nie będę podróżować albo nagle zacznę chodzić co niedzielę do kościoła. „Pas. Nic nie wymyślę. Błagam tylko, żeby nic nam się nie stało” – pomyślałam, powstrzymując, by nie uronić łzy, które zaczynały zbierać mi się w kącikach oczu.
Waljewo

Zapadała coraz większa ciemność. Dostrzegalne dotąd pojedyncze drzewa zlały się w jedną ciemną masę. Asfaltowa droga biegnąca pośrodku lasu, pnąca się w górę była pusta. Tylko my i nasz kierowca.

– Moim kolegom na drugim końcu lasu zepsuł się samochód – powiedział nasz kierowca. – Muszę podjechać i pomóc im. Nie macie nic przeciwko?

Co?! Jak to? Dziwnym zbiegiem okoliczności na terenach, na których nie ma żywej duszy, nagle przypadkiem jego kolegom, którzy nie wiadomo skąd się wzięli, zepsuł się samochód? Dziwny zbieg okoliczności. Przecież to niemożliwe, panikuję po cichu. Aga spogląda na mnie z pytaniem w oczach: „Co robimy?”. Ale ja nie wiem co robimy, bo nie mamy zbyt wiele możliwości wyboru. Jesteśmy w lesie. Jest noc. I w dodatku nie mamy zupełnie pojęcia gdzie jesteśmy, a do miasta, z którego wyjechałyśmy jest jakieś 10km.
Ja tego nie przeżyję, ja tego nie przeżyję, ja tego… powtarzam w panice. Co ja najlepszego zrobiłam?!!! Błagam jeszcze raz, wyszeptałam w głowie, niech to się dobrze skończy, a już nigdy nie skorzystam z ofert przypadkowego noclegu podczas autostopowania!
Nasz samochód znika zupełnie w ciemnej gęstwinie.

A zaczęło się całkiem niewinnie.
– Ja się chyba poddaje. Przecież jak my będziemy w takim tempie łapać stopa, to my nic nie zobaczymy nie tylko w innych krajach, ale nawet w samej Serbii. – Ton mojego głosu wyraźnie zdradza desperacje i lekkie załamanie.
Do Waljewa w miarę szybko udało nam się dotrzeć. I dobrze, bo łapanie w deszczu nie należy do najprzyjemniejszych. Z Waljewa zostałyśmy pokierowane w stronę miejscowości Bajina Basta i naszego pięknego domku, który tak bardzo chciałyśmy zobaczyć.
Minęło pół godziny. Godzina. Dwie.

– Jeśli do 3.30 nic nie złapiemy pędzimy na autobus – zarządziłam. 
Domek na Drinie

Obie nie byłyśmy z tego zadowolone, ale jak nie ma innego wyjścia, to musimy ratować się komunikacja miejską. Po trzech godzinach, jakieś piętnaście minut przed naszym planowanym udaniem się na dworzec autobusowy, zatrzymuje się samochód. Za kierownicę młody, około trzydziestoletni chłopak. Siadam z tyłu i uderzam „w kimę”. Nawet nie chce mi się specjalnie z nim gadać. Widać, że młody cwaniaczek z ojcowską kasą. Poza tym nie cierpię ludzi, którzy rozmawiają z mną w okularach przeciwsłonecznych na nosie, nawet jeśli jest deszczowa pogoda. Moim zdaniem lekceważą w ten sposób swojego rozmówcę, niezależnie od tego czy jest to gwiazda światowego formatu czy zwykły Kowalski.
Marco, bo tak ma na imię nasz kierowca, zagaduje co chwilę o moje tatuaże. Pokazuje swój: anielskie skrzydła. I tu mnie ma, bo skrzydła uwielbiam. Zawsze chciałam mieć wytatuowane jedno anielskie, drugie diabelskie. Zaczynamy się dogadywać. Okazuje się, że chłopak wcale nie jest taki beznadziejny. Sporo podróżował po świecie wciąż szukając swojej drogi. Szukał swojego miejsca na ziemi. Znajome? Dla mnie bardzo. Zaczynam myśleć, że jest w porządku, mimo że sam nas przekonuje, że są w nim dwie natury: diabelska i anielska. Jak w każdym, myślę. We mnie przecież też. Dziś obiecuje być aniołem. W Bajina Basta zatrzymuje się i zamiast po prostu nas wysadzić przy domku, zaprasza na obiad. Siedzimy nad samą rzeką Driną z widokiem na maleńki domek na skale: Domek na Drinie. Jest przepiękny, magiczny. Chcę zobaczyć go w świetle zachodzącego słońca.
Kanion w Parku Tara


– I co wy tu chcecie robić jak tu nic nie ma – pyta Marco.
– Chciałyśmy tylko domek zobaczyć, a jutro jechać do Drvengradu 
i przejechać się to słynną kolejką „8”.
– No to domek zobaczyłyście. Mam przyczepę kempingową, z której czasem korzystam. Zwykle jednak śpię w hotelu, ale przyczepa stoi wolna, jeśli macie ochotę, możecie w niej zostać, a jutro podrzucę was do Mokrej Góry na kolejkę i do drewnianego miasta.

Marco wzbudził moje zaufanie, ale nie była to sytuacja jak z Jorge, że od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że mogę mu powierzyć w pełni swoje życie.
– I co robimy Aga? – pytam po polsku.
– Możemy chyba jechać – odpowiada trochę niepewnie.
Jedziemy. Wspinamy się coraz wyżej serpentynami. Marco zatrzymuje się na szczycie góry w miejscu, z którego fantastycznie widać niesamowity kanion Parku Tara. Zmierzch nagle zaczyna zapadać coraz szybciej, a my zagłębiamy się coraz bardziej w las. I właśnie wówczas zaczynają dopadać mnie wątpliwości. Kierowca po dwóch i pół piwie? Budzi wątpliwość. Jestem trochę zła, przede wszystkim dlatego, że wsiadłam do samochodu z kierowcą pod wpływem alkoholu. Normalnie tego nie robię. Zauważyłam, że tu w Serbii, w Rumunii, również w Bośni picie i prowadzenie samochodu jest na porządku dziennym. Nikt z tego nie robi problemów. Pędzenie już jednak serpentynami z prędkością powyżej 100 km/h już jest dla mnie nie do zniesienia. Staram się nie patrzeć na licznik, by nie potęgować swojego przerażenia. Gdy dochodzi do momentu, w którym Marco informuje nas, że kolegom zepsuł się samochód w środku lasu, zaczynam panikować.
Jezioro przy naszej przyczepie

Muszę jeszcze wyjaśnić, że Marco buduje pensjonat w pobliżu parku, przynajmniej tak twierdził. Jechał właśnie sprawdzić jak pracują jego ludzie. Kilkudziesięciu pracowników, zostawionych w środku lasu na jakiś czas, może w kobiecie budzić niepokój, zwłaszcza jeśli ma się spędzić noc w ich pobliżu. Nie żeby mieli się rzucać od razu na płeć piękną (nawet jeśli płeć piękna nie do końca jest piękna.) Na wszelki wypadek jeszcze się upewniam czy owa przyczepa kempingowa na pewno nie jest na terenie, w którym mieszkają jego budowlańcy. Nie jest. Niby kamień trochę z serca, ale tak nie do końca, bo z sercem w gardle, ściśniętym żołądkiem jedziemy na pomoc zepsutemu samochodowi. Gdy dostrzegam pierwsze drobne budyneczki na skraju lasu, porozsiewane w dużej odległości od siebie, trochę nadziei wlewa się w moje zajęcze serce. W razie czego będzie gdzie uciekać i prosić o pomoc, pocieszam się w myślach. Na skraju lasu stoi również biały samochód. Obok dwóch rosłych łysych mężczyzn. Gdy zatrzymujemy się obok, jeden z nich zagląda przez otwartą szybę do środka i zaczyna zagadywać coś po serbsku. Nie chcę nawet z nim gadać, widząc jego śliniący się wzrok. Za bardzo jestem cały czas przestraszona. Agnieszka próbuje wytłumaczyć, że nie rozumiemy o co mu chodzi. Mężczyźni zaczynają między sobą rozmawiać i śmiać się. Niby oglądają samochód, Marco wyciąga linę do holowania i wygląda, że zepsuty samochód to nie bajka na potrzeby naiwnych turystek, ale fakt i to w dodatku „autentyczny” :) Niepokoi mnie jednak wciąż zaglądający do samochodu i podejrzanie się uśmiechający mężczyzna. Ja wiem, że w takich sytuacjach cały czas wszystko się wyolbrzymia, ale to nie zmienia sytuacji, która była dziwna. I mężczyzn, którzy byli lekko nachalni.


– Ale oni z nami nie jadą, prawda – pytam Marco, któremu jednak, mimo wszystko trochę wierzę.
– Śpią w hotelu, gdzie i ja – odpowiada.

W końcu rezygnują z holowania samochodu. Jest ciemno i holowanie serpentynami wymaga umiejętności i ostrożności. Panowie decydują się odholować pojazd następnego dnia. Wciąż z „gulą” w gardle, wciskam się w tylne siedzenie. Odjeżdżamy, zostawiając drugi samochód z podejrzanymi mężczyznami w tyle. Czy jest mi lepiej? Nie do końca, bo wciąż nie wiem gdzie śpimy i co tam na nas czeka. Czy tych dwóch przypadkiem tam nie dojedzie? Zerkam z niepokojem raz za razem w tylną szybę.
– Wszystko ok? – pyta Aga.
Kiwam głowę, że tak, ale nic nie jest ok i cały czas obiecuję sobie, że to ostatni raz jak korzystam z propozycji noclegu przypadkowej osoby. „Oddychaj głęboko”, powtarzam sobie, próbując się uspokoić. Ufaj, że ludzie są dobrzy, tak jak do tej pory to robiłaś. Nic nam się nie stanie. Podczas całej jazdy z Marko te oto zdania stały się moją mantrą.
– Już się zbliżamy – mówi kierowca.
Zaczynamy zjeżdżać w dół. Zero latarni. Zero jakichkolwiek świateł, tylko ciemny las. Zatrzymujemy się. Jedynie co dostrzegam to kontury niedokończonych zabudowań, rozkopana ziemia, sterta gruzu i desek, i las. Bardzo ciemny las.
– Ale…, ale tu nic nie ma – szepczę z więznącym w gardle głosem. Właśnie uświadomiłam sobie, że zostałam wyprowadzona totalnie w ciemny las, z którego nie mam pojęcia jak się wydostać. Oczami wyobraźni już widziałam ten wylewający się z ukrycia tłum dzikich mężczyzn, który rzuca się na nas. Marko wysiada, Aga za nim, a ja siedzę sparaliżowana w samochodzie, decydując, że w razie czego przeskakuję na przednie siedzenie i zgarniając w trakcie Agę z kopyta ruszamy gdziekolwiek, w końcu kluczyki zostały na miejscu.
Nagle czuję liźnięcie w dłoń.
– Poznajcie moje psy – mówi Marko. – To o nich wam opowiadałem.
No tak. O, ja głupia. Marko wspominał przecież, a ja się zachwycałam, że ma dwa psy rasy cane corso, którą uwielbiam. Mówił, że tu są jego psy. Dochodzę do wniosku, że tak rodzą się wątpliwości, z nieumiejętności i dobrej nieznajomości obcego języka.
– Chciałem ci je pokazać, skoro tak uwielbiasz tę rasę – powiedział uśmiechając się przyjaźnie. – A teraz jedziemy do waszego miejsca noclegu.
Wsiedliśmy ponownie do auta. Czy ja już mogę naprawdę odetchnąć z ulga, zapytałam siebie w myślach.
Wjechaliśmy do małej wioseczki: pięć sześć domów na krzyż. Na samej górze stoi przyczepa. – To tutaj – mówi Marko i zaczyna ganiać wokół, próbując doprowadzić tam światło.
W domu tuż poniżej, sympatyczne małżeństwo mach do naszego gospodarza, pożyczają mu jakieś przedłużacze. Marko wszystko podłącza, przynosi drewno na ognisko. Woła sąsiada, który na przywitanie przynosi butelkę wina.
– Tam jest jezioro, o którym wam opowiadałem. Teraz dobrze nie widać bo ciemno, ale rano… zobaczycie same.
Faktycznie niewiele widać, ale udaje mi się dostrzec kontury brzegów jeziora. W wodach odbija się księżyc. Nad nami gwieździste nieba jakiego dawno nie widziałam. Jest pięknie! Naprawdę odetchnęłam wreszcie z ulgą. Ach ta moja wybujała wyobraźnia. W cholerę z nią! Na co było tak panikować? Przecież ludzie są z natury dobrzy, a Marko dziś obiecał być aniołem. Dziś, a co będzie jutro? To się jeszcze okaże. Postanawiam wreszcie się uspokoić. Rozbłyska żar ogniska. Płomień buch w górę. Jest ciepło i sympatycznie i niebo gwiaździste piętrzy się nade mną…