piątek, 30 sierpnia 2013

B like a Budapest
B jak Budapeszt

Translation in progress

Ranek w Budapeszcie przywitał nas deszczem. Do autostopu mamy nawet szczęście, ale do pogody już nie, pomyślałam, wyglądając przez okno mieszkania Aleksandry. Wychodziło ono na wewnętrzne betonowe podwórko starej, odrapanej kamienicy. Bardzo klimatycznie. Czułam się jak na warszawskiej Pradze lat siedemdziesiątych. Chociaż co ja tam wiem, skoro na Pradze nigdy chyba nie byłam.
Praskie kamienice

Deszcz nam jednak nie straszny. Mamy w końcu zaplanowany w stolicy Węgier tylko jeden dzień. Wyposażone w kurtki przeciwdeszczowe i płaszcze ruszamy na zwiedzanie. W sumie to tylko lekki deszczyk, stwierdziłyśmy, wychodząc z domu. Nasza gospodyni chciała nam dać klucze do mieszkania, gdybyśmy chciały wrócić wcześniej, ale wiedziałyśmy, że przed nią na pewno nie będziemy. W końcu tyle mamy do zobaczenia.
Deszczyk, powoli zaczął zamieniać się jednak w deszcz, aby po dłuższej chwili, gdy odeszłyśmy już kilkaset metrów od mieszkania, zamienić się w ulewę. Blisko godzinę spędziłyśmy, chowając się pod drewnianą instalacją przy głównej ulicy. 
Wejście na Łańcuchowy Most

Przypatrywałyśmy się przebiegającym przechodniom, którzy spieszyli do domów, by w swoich bezpiecznych czterech ścianach ukryć się przed nieciekawą aurą i tym, którzy schronienie znaleźli w przytulnym wnętrzu kawiarni przy ciepłej herbacie. My skupiłyśmy się na przeglądaniu przewodnika i próbach zlokalizowania naszego położenie na miniaturowej mapie, którą miałam załadowaną na czytniku wraz z mało dokładnym przewodnikiem. Swoją drogą czytnik to fajna sprawa w podróży. Zamiast dziesiątek książek i kilkunastu lub kilku kilogramów, zaledwie kilkaset gram. Wszystkie kraje „upakowane” w cieniutkiej ramce. Dokładniejsze zbadanie mapy jednak na tym sprzęcie to trudne zadanie.
Łańcuchowy Most

Aleksandra zapewniała nas, że wzdłuż ulicy Andrassy, niemal na każdym kroku rozdają turystom mapki. Ze względu na deszcz nie było jednak nikogo. A bez planu miasta trudno nam było gdziekolwiek dotrzeć. Aby zacząć zwiedzać, musiałyśmy go zdobyć. Nie mając go, nie mogłyśmy jednak odszukać informacji turystycznej, w której byśmy nim zostały obdarowane – zamknięte koło. Przypadkiem jednak, błądząc po ulicach, trafiłyśmy na pierwszy punkt na trasie zwiedzania, czyli budynek Parlamentu. Niesamowity. Początkowo myślałam, że to katedra, choć krzyża żadnego dostrzec nie mogłam. Zaczepieni przez nas turyści wyprowadzili nas z błędu. Niestety budynek był w remoncie i cały teren wokół był rozkopany i otoczony siatką, uniemożliwiającą, bliższe podejście i przyjrzenie się mu. (Generalnie Budapeszt wygląda jak Polska przed Euro – wszystko w budowie. Zamek Budy i kilka miejsc na jego wzgórzu również.)
Baszta Rybaka

No, dobra. Widziałyśmy Parlament i co dalej? Potrzebujemy mapy, bo inaczej nigdzie nie dotrzemy. Kierowani przez wciąż to nowych przechodniów w końcu dotarłyśmy do Łańcuchowego Mostu (Chain Bridge), który miał nas doprowadzić wprost do Wzgórza Budy.
Nie chcę Was zanudzać opisami budynków, bo większość albo była w Budapeszcie albo będzie, ale muszę przyznać, że most zrobił na mnie wrażenie. Wejścia na niego strzegą dwa wielkie lwy. Most jest przepiękny i czułam się na nim podobnie jak na Moście Karola w Pradze. W ogóle Budapeszt przypomina mi Pragę. Jest tak samo niesamowity i klimatyczny. Takie same ulice, uliczki, strzeliste budynki, odrapane kamienice, rzeka oddzielająca jedną część miasta od drugiej i kilka mostów łączące je na powrót ze sobą. W Budapeszcie, tak jak w Pradze można zakochać się od pierwszego wejrzenia. I już w pierwszej godzinie (mimo deszczu) żałowałam, że spędzę tu tylko jeden dzień i wiedziałam, że na pewno tu wrócę. I to pewnie jeszcze nie raz.
Mathias Church

Czasu w mieście nie marnowałyśmy. Tak naprawdę to pierwszą dłuższą przerwę zarządziłyśmy dopiero po sześciu godzinach chodzenia. Obejrzałyśmy dokładnie Basztę Rybaka (Halászbástya), Wzgórze Budy, przepięknemu kościołowi św. Macieja rzuciłyśmy okiem na Zamek Królewski, piękne budynki muzeów na wzgórzu i powędrowałyśmy dalej ku Wzgórzu Gellert, Cytadeli i pomnikowi Wolności. Na szczyt wspinałyśmy się po kilkudziesięciu schodach wśród zielonych drzew, które chroniły nas przed parzącym słońcem (tak, tak słońce w końcu wyjrzało zza chmur). Nasze nogi odczuwały już te kilka godzin wędrówek, a organizm niedoładowywany na bieżąco węglowodanami tracił na sile. Widok na Budapeszt ze szczytu, na którym wznosiła się Cytadela wynagrodził nam jednak trudy. Przy siłach utrzymywała nas jeszcze myśl o Drum Internet Cafe (Dob utca 2), czyli knajpce, którą ktoś polecał na forum o Budapeszcie. Serwowano tam piwa smakowe: truskawkowe i o smaku czarnego bzu. 
Widok z Gellert Hill

Dość szybko udało nam się ją odnaleźć. Znajdowała się bowiem niedaleko jednej chyba z najsłynniejszych ulic w Budapeszcie, czyli Váci utc. Piwo o smaku czarnego bzu powaliło nas na kolana, w sensie oczywiście smakowym, a nie swoją mocą. Cena jak na centrum stolicy też rewelacyjna – 0,5 litra 5,5 zł. Początkowo miało być tylko piwo. Przypomniałyśmy sobie jednak, że w końcu wypadałoby coś zjeść i chciałyśmy spróbować czegoś miejscowego. Zainteresował nas langosz – typowy węgierski chleb z mąki, utłuczonych ziemniaków z różnymi dodatkami, smażony na głębokim tłuszczu. My wybrałyśmy z cebulą, czosnkiem i serem – taka trochę tłusta węgierska pizza :) Opinie co do jego smaku były podzielone. Jak dla mnie nic specjalnego, ale węgierska ciepła zupa gulaszowa (ciepła – słowo klucz) dobrze zrobiła mojemu żołądkowi, pozbawionemu od trzech dni ciepłych posiłków.
Pomnik Wolności

Blisko dwie godziny odpoczywałyśmy, delektując się piwem brzozowym, i przyglądając się zgiełkowi ulicy. Naszym nogom w tym czas wróciły siły i mogłyśmy wrócić do wędrowania tym razem po prostu, bez celu, uliczkami miast. Wróciłyśmy na Váci utc, by przejść się deptakiem, wypełnionym miejscowymi i turystami. Na tej ulicy mieści wiele knajpek, restauracji, eleganckich i sieciowych sklepów, księgarni, małych sklepików z pamiątkami, lodziarni i kawiarni. Panuje tu typowy turystyczny gwar, znany ze wszystkich popularnych deptaków miast.
Nie wiem skąd znalazłyśmy na to siły, ale do domu Aleksandry wróciłyśmy dopiero po dwunastu godzinach. Nie udało mi się dotrzeć tym razem do Zoo, które bardzo chciałam zobaczyć, ale będzie jeszcze okazja. Wieczór zakończyłyśmy na pogaduszkach z naszą gospodynią, która opowiadała o swoich pasjach i powodach, dla których postanowiła nas przyjąć do siebie. Okazało się, że byłyśmy jej pierwszymi couchsurferkami.


środa, 28 sierpnia 2013

B
Bałkany - czas zacząć

Translation in progress
Poniedziałek 6.30 start. Zaczyna się moja podróż po Bałkanach. Najprawdopodobniej po Bałkanach, bo w trakcie może się jeszcze wiele zmienić. Plany lubią się modyfikować i dezaktualizować. Zwłaszcza moje. Tym razem jednak podróż nie będzie samotna. Był taki plan, ale pozostanie mi on do zrealizowania w innym terminie. W tej podróży będzie mi towarzyszyła Agnieszka, koleżanka…z ogłoszenia. Anons wrzuciłam na portal autostopowy, będąc przekonaną, że raczej nikogo znaleźć mi się nie uda. Najbardziej chciałam, kogoś, kto posługuje się językiem rosyjskim, bo moim marzeniem była Gruzja. Aga wybiera się jednak na filologię angielską z językiem hindi, a rosyjski zna tak, jak ja, czyli w ogóle. Mimo wszystko dogadałyśmy się, co do wyjazdu i planów zwiedzania, ale Gruzja odpadła. Spotkanie ustalone w Krakowie, bo Aga jest ze Śląska, a w Krakowie znalazła nam nocleg i jeszcze podwózkę na drogę wyjazdową do Cieszyna. W Cieszynie jest przejście, przez który biegnie tranzyt. Tiry śmigają tam jak szalone, i tam też w pięć minut miałyśmy znaleźć transport prosto do Budapesztu. Bez zbędnych problemów. Hahaha, bez problemów. Akurat!
– Wiesz chciałabym, żeby nam fajnie szło w podróży, ale chciałabym, żebyśmy miały też trochę trudno, żeby nie wszystko szło jak z płatka – powiedziała Aga we wtorek rano, jeszcze przed startem.
Okazało się, że Aga ma moc sprawczą i jej marzenia się realizują. Niestety.

Nasz podwózka, to kolega Agnieszki, jadący z dziewczyną do Zakopanego na urlop. Przekonywał nas, że przed samym Zakopanem jest rozjazd na Cieszyn i tam nas podrzuci. A ja głupia na mapę nie spojrzałam. Minęliśmy, więc rozjazd na Rabkę (jakieś 40-50km przed Zakopanem). Wjechaliśmy do miasta, a tu rozjazdu na Cieszyn brak. Co teraz? Po debatach i masie zmarnowanego czasu, zostałyśmy podwiezione na trasę prowadzącą do Czarnego Dunajca, stamtąd musiałyśmy jechać do miasteczka Jabłonka, a z kolei z Jabłonki do przejścia w Chyżne. Z Chyżne to już miało iść jak z płatka. No tak, tylko dostań się do Dunajca jak nic tam nie jeździ! Stałyśmy i marzłyśmy. Zaczął siąpić deszcz, a samochodu, który by nas podwiózł „ani widu”.
– Chciałaś mieć trudno? – spytałam Agi z uśmieszkiem?
– Ale nie od razu na początku i to w Polsce jeszcze – odparła zrezygnowana Aga.
Stanęłam po drugiej stronie ulicy i łapałyśmy na dwa kierunki, licząc, że może znajdzie się ktoś, kto podrzuci nas na rozjazd w Rabce. Byłyśmy przekonane, że tego dnia do Budapesztu na pewno nie dojedziemy. Było już południe.
Sympatyczny mieszkaniec zasugerował, byśmy podjechały do Czarnego Dunajca busem i w końcu zrezygnowane tak zrobiłyśmy. Czterdzieści minut jazdy i jesteśmy na miejscu. Szybki rekonesans, gdzie uderzyć na stopa do Jabłonek i Chyżnego.
- A co Wy tu dziewczyny robicie? – Z samochodu, a raczej jego resztek wysiada starszy mężczyzna. – Do Jabłonek jadę to was podwiozę, tylko muszę uprzątnąć i zrobić miejsce.
Samochód zawalony jest słoikami. Okazuje się, że to na miód. Nasz osiemdziesięcioletni kierowca jest pustelnikiem, mieszka sam w lesie i żyje ze zbierania grzybów i suszenia ich, a także ze zbierania miodu. Opowiada ciekawe historie, ale to już temat na inny tekst. Zamiast do Jabłonek dowozi nas jednak do przejścia. Chce zobaczyć starą strażnicę, na której kiedyś pracował
– Ja się napodróżowałem w życiu – mówi – to teraz wasza kolej. Powodzenia. – mówi na odchodnym
Nie jest źle. Od Budapesztu dzieli nas jakieś 300km. Na wieczór powinnyśmy zajechać, choć trochę pustawo na tej trasie. Niby tiry jakieś stoją, czasem kilka osobówek przejedzie, ale szału to tutaj nie ma. Pociesza nas para autostopowiczów. Oni akurat wracają z Azerbejdżanu. Stoją od godziny, łapiąc stop do Krakowa, ale okazuje się, że gdy kilka tygodni wcześniej łapali w tę samą stronę, co my teraz, zmuszeni byli jeździć na raty, kilkoma samochodami.
Rozkładamy się przy domku z winietami. Stoimy chwilę i nic. Niedaleko nas stoi jednak czerwoniutki tir na polskich blachach.
– Cześć. Nie jedziesz może w stronę Budapesztu? – pytam młodego kierowcę.
– No…jadę.
– A nie wziąłbyś nas? – nie zniechęcam się jego niepewnością.
– Nie bardzo dwie mogę…
– Ja wiem, wiem, ale ja setki razy już tirem jechałam. Będę się chować za zasłonkami jakby coś się działo.
– Za siedem minut jedziemy – rzuca.
Pół drogi siedziałam za zasłonkami. A to straż, a to ważenie ciężarówki, a to przejście. Nie narzekałam jednak, bo mogłam się wyłożyć na łóżku i trochę pospać. O 19.30 dojechałyśmy na obwodnicę Budapesztu. Grzesiek wysadził nas przed swoim zjazdem. Miałyśmy do przejścia dwa kilometry wzdłuż autostrady, aby dostać się do centrum handlowego. Koniecznie musiałyśmy użyć Internetu, żeby skontaktować się z Aleksandrą, dziewczyną z couchsurfing, która zgodziła się nas przenocować u siebie. Wiedziałyśmy też, że tam na pewno znacznie łatwiej złapiemy kogoś, kto podrzuci nas do centrum miasta. W końcu ludzie będą wracać z zakupów, to zlitują się może nad nami. Złapać bowiem kogoś na autostradzie to cud. Idąc wystawiałyśmy oczywiście kartkę z napisem „City centre”, tak na wszelki wypadek.
– Zatrzymała, się, zatrzymał się! – wrzasnęłam i pognałyśmy do białego busa. Kierowca niespecjalnie mówił po angielsku, my po węgiersku tym bardziej. Zrozumiałyśmy tyle, że podwiezie nas do stacji metra i mamy wysiąść na piątym przystanku.
No tak, tylko nie mamy żadnych pieniędzy. Nawet na jeden bilet. Godzina taka, że kantory nieczynne już. Internetu też nie mamy. Adresu i numeru telefonu do naszego „hosta” (host to określenie osoby z couchsurfingu, która gości u siebie couchsurferów – to dla tych, co nie wiedzą). Co teraz?
Ale od czego jest mąż?
– Wejdź na moją stronę couchsurfingu – krzyczę do słuchawki i sprawdź czy Aleksandra nie napisała nam jakiegoś adresu czy numeru telefonu.
Okazuje się, ze w międzyczasie napisała. Dzwonimy. Dziewczyna nie mówi perfekcyjnie po angielsku i trochę trudno jest zrozumieć przez telefon. Dostajemy jednak wskazówki, w jaką linię metra wsiąść i gdzie wysiąść. Aleksandra kieruje nas do centrum handlowego i do MacDonalda (Niech żyje MC Donald!), który jest czynny do pierwszej w nocy, i w którym jest wifi. Po 21.30 Aleksandra ma nas odebrać.
Jesteśmy trochę wykończone. Niby to tylko jazda samochodem przez cały dzień, ale to adrenalina daje nam się we znaki. Teraz wreszcie zaczyna powoli schodzić. A my z Aleksandrą wędrujemy do jej mieszkania. W samym centrum. Idealnie do zwiedzania.

środa, 21 sierpnia 2013

Japanease festival
Festiwal po japońsku

Translation in progress


Wyciągnięte w górę ręce, trzymające aparaty fotograficzne, siedzące „na barana” dorosłe osoby albo dzieci, które i tak nic nie rozumieją, za to wszystko zasłaniają, wrzeszczący ci nad uchem gość, któremu słoń nadepnął na ucho, tony śmieci walające się po ziemi, panienka trzymająca w dłoni papierosa w odległości zaledwie kilka milimetrów od twojej najlepszej bluzki, grupka nieprzestrzegająca zakazu palenia w pomieszczeniach i dmuchająca ci niemal prosto w nos. Nie wiem czy ciebie też to denerwuje, gdy wybierasz się na festiwal lub koncert ulubionej kapeli, ale mnie tak.
Dlaczego ja o koncertach, skoro to blog podróżniczy?

Moja festiwalowo-japońska ekipa
Uczestnicząc w ważnym wydarzeniu, jakim był dla mnie zeszłotygodniowy koncert ukochanej kapeli System of a Down, obudziły się we mnie wspomnienia. Stałam w odległości kilku metrów od sceny i kompletnie nie widziałam, co się na niej dzieje. Oczywiście wszyscy byli wyżsi ode mnie, a najwyżsi zawsze ustawiali się przede mną, gdy tylko znalazłam w miarę dogodne miejsce, by nadwyrężając swoje palce i łydki, coś dojrzeć. W dodatku na takich koncertach pojawia się niebywale duża grupa operatorów filmowych, która z ogromnym zacięciem nagrywa cały koncert, trzymając aparat w górze. Później i tak z tego kręcenia nic nie wychodzi, bo z reguły nagrywając scenę, podskakują w rytm muzyki, ale krwi innym napsują i uniemożliwią spokojne obejrzenie show.
Słuchałam więc muzyki, choć uważam że posłuchać mogę sobie w domu. Słuchałam i cały czas powtarzałam sobie w myślach: jak ja bym chciała, żeby koncerty i festiwale wyglądały tak jak w Japonii. A jak wyglądają? To dość długa opowieść i niezapomniane przeżycie.


W takim japońskim festiwalu miałam cudowną możliwość wzięcia udziału. Fuji Rock Festiwal w Japonii w Naeba Ski Resort, w prefekturze Niigata odbywa się od szesnastu lat i jest największym japońskim festiwalem, na który rokrocznie przybywają setki tysięcy osób. W sumie nic dziwnego, że jest największym, bo pewnie jest jedynym J. Pod kątem muzycznym festiwal ten niewiele różni się od tych europejskich. Przyjeżdżają na niego gwiazdy z całego świata, nie brakuje też rodzimych grup. Na tym jednak podobieństwa się kończą.
A skąd ta Japonia i festiwal? To kolejna długa historia J W skrócie jednak brzmi ona tak: Po ciężkiej dwutygodniowej pracy nad stylizacjami udało mi się wygrać wyjazd na Fuji Rock Festival w konkursie „Zostań gwiazdą rocka”, organizowanym przez FujiFilm Polska. I muszę przyznać, że to najlepsza nagroda w historii. FujiFilm będę wdzięczna chyba do końca życia, za niezapomniane przeżycia. I nie myślcie teraz proszę: „Ale miała fuksa!”. Uwierzcie, ze to były dwa tygodnie ciężkiej harówki. Ale wracając do obserwacji festiwalowych. 

10 PRZYKAZAŃ JAPOŃSKIEGO FESTIWALU 

Po pierwsze: korzystaj z uroków otoczenia swego

Teren festiwalowy jest ogromny, ale jednocześnie niebywale piękny. Ulokowany na niesamowitych terenach. Każdego dnia z przyjemnością przemierzałam wiele kilometrów, dzielących jedną scenę od drugiej. 

Centrum zabaw dla dzieci
Co krok natrafiałam na liczne atrakcje, a to karuzelę i niezwykle kolorową strefę dla dzieci, a to teatrzyk lalkowy, a to ulokowane w najdziwniejszych miejscach ozdoby i dekoracje, które w nocy nabierały szczególnego znaczenia – nie tylko zdobiły, ale i oświetlały drogę spacerowiczom. 

Zdobienia scen

Jeździłam Dragondolą, która jest najdłuższą gondolą na świecie. Podziwiałam miasteczko festiwalowe z samego szczytu, na którym już od najwcześniejszych godzin porannych tańczyłam do muzyki granej na żywo. Schładzałam się w rzeczce przepływającej obok strefy gastronomicznej, jadłam sushi na śniadanie, piłam piwo o smaku mango i genialnie się bawiłam, korzystając z atrakcji oferowanych przez organizatorów.

Każda scena była w innym klimacie i stylu

Po drugie: ozdób miejsce biwakowe swoje

Z Tokyo ruszyliśmy wcześnie rano jeszcze na dzień przed rozpoczęciem festiwalu. Łudziliśmy się, że dzięki temu znajdziemy dobre miejsce na rozbicie namiotu. Tak myśleli jednak wszyscy. Został nam do zagospodarowania jedynie lekki spad.

Widok na niewielki tylko skrawek pola namiotowego

Japończycy mają niezwykły i bardzo fajny zwyczaj przystrajania swoich rezydencji. Nazwanie miejsca ich biwakowania zwykłym namiotem, byłoby obelgą. 


Zabierają ze sobą chyba cały sprzęt domowy i tworzą siedliska, które przyozdabiają balonami, dmuchanymi zabawkami, różnego rodzaju pacynkami. Stwarzają bardziej domową i przyjazną atmosferę. Aż zrobiło nam się głupio, gdy rozstawiliśmy nasze szaro-buro-zielone namioty bez ani jednej laleczki czy wiatraczka J



Po trzecie: Szanuj ciszę bliźniego swego

Na polu namiotowym było niezwykle kolorowe. Było też cicho i spokojnie. Tu nikt nie hałasował w nocy, przewalając się po namiotach jak to ma często miejsce w Polsce. Zabawa powinna bowiem trwać tam, gdzie jest jej miejsce, na polu namiotowym jest zaś strefa do spania i wypoczynku. Łamanie tych zasad nie było mile widziane i zwykle było respektowane nawet przez obcokrajowców. Raz, gdy trochę głośniej rozmawialiśmy przy namiotach, zostaliśmy grzecznie upomnieni. I super, bo przynajmniej można było się wyspać. Pamiętam jak pojechałam na festiwal do Cieszanowa. Przez całą noc grupa chłopaków darła się w niebogłosy „Pora wstawać, jest piąta”. Darli się tak przez kilka godzin. Niewiele wówczas spałam. I nie mówcie mi proszę, że nie po to się jedzie na festiwal, żeby spać. Wiem, ale czasem byłoby to wskazane.

Po czwarte: szanuj płeć piękną

Ciekawostką jest, iż w Japonii wprowadza się programowo, ze względu na poczucie bezpieczeństwa kobiet, specjalne podziały – wydziela się miejsca przeznaczone tylko dla nich. 


Panie miały możliwość rozbicia namiotu w specjalnie dla nich przygotowanej strefie. W niej miały pewność, iż nie będą niepokojone przez osobników płci przeciwnej.

Po piąte: ufaj bliźniemu swemu

Ochrona festiwalu to ludzie życzliwi i pomocni. Nikt nie sprawdzał czy aby na pewno odpowiednio zacisnęło się opaskę festiwalową tak, by nie móc jej zdjąć i przekazać innej osobie. Tu się takich rzeczy po prostu nie robi. Wchodzących osób nie przeszukuje się od stóp do głów. Nie wywraca się do góry dnem plecaków i torebek. Nie pozbawia się prowiantu. Można wnosić, co się chce, byleby nie były to szklane butelki, co i tak jest sprawdzane właściwie tylko na słowo honoru. Gdy wchodziłam z wypchanym plecakiem, w którym zmieściłabym kilkanaście szklanych butli, Pan spytał mnie tylko czy nie ma niczego szklanego. Nie miałam. Bez sprawdzania wpuścił do środka. Tu się ufa ludziom.
Szok przeżywałam chyba co krok. Największy, gdy przechadzając się po polu namiotowym, widziałam pozostawione bez opieki iPhony, laptopy, telefony, tablety itd. W namiotach i obok – ani żywego ducha. Nikt nie chował swoich rzeczy, bo też nikt w Japonii nie kradnie. Ja jednak ze swoją polską mentalnością netbook zanosiłam do specjalnych szafek i zamykałam na cztery spusty. Te szafki były chyba przygotowane specjalnie dla obcokrajowców.

Po szóste: szanuj środowisko swoje

Fuji Rock Festival z założenia ma być najczystszym festiwalem na świecie. Na każdym niemal kroku stoły stanowiska do segregowania śmieci. Pracowali przy nich młodzi ludzie, pomagający dopasować odpowiedni odpad do właściwego pojemnika. Jak się okazało nie była to taka prosta sprawa. Osobno butelki, etykiety, nakrętki, puszki, plastikowe talerzyki czy pałeczki. 

Stanowisko segregacji śmieci
Każda część wędrowała do innego pojemnika. Na terenie festiwalu czy w strefie gastronomicznej nie walał się ani jeden plastikowy kubeczek czy talerzyk. Dacie wiarę?
Przygotowane było również specjalne miejsce dla palaczy, gdzie można było wyrzucić zebrane wcześniej niedopałki. Wiele osób właśnie przy tych pojemnikach też paliło. Nigdzie nie widać było rzuconych od niechcenia resztek papierosa, nie trafiały też one do zwykłych śmietników. I mimo tylu palących, nigdy nie czuło się dymu, nikt też nie dmuchał nikomu prosto w twarz. Tu szanuje się nie tylko przyrodę, ale również wolność człowieka i jego prawa. U nas palacze krzyczą, że zabranianie palenia w miejscach publicznych to atak na ich wolność, w Japonii palacze starają się oddawać swoim nałogom tak, by nie narażać na nie innych. Tu ludzie starają się żyć w zgodzie z naturą i z poszanowaniem dla drugiego człowieka.

Po siódme: Zachowaj higienę

Japońska odmiana naszych „toi toi” na festiwalu była zawsze czysta. Nigdy nie brakowało papieru toaletowego. Prowadził do nich wyznaczony taśmą „niby-korytarz”, który wskazywał chętnym do skorzystania kierunek kolejki. Przy wyjściu z toalet znajdowały się nie tylko krany z wodą, ale również pojemniki z płynem dezynfekującym. 

Pisuary

Czystość ponad wszystko. W Polsce, na festiwalach oprócz „toi toi” czasami odnajdziemy również pisuary, mające pomóc w odciążeniu kolejki do kabin. W Japonii wyglądają one jednak zupełnie inaczej. Nie zmuszają do świecenia czterema literami. Można ukryć się w nich za kolorowymi zasłonkami i poczuć się bardziej komfortowo.

Po ósme: Stań w kolejce i nie wpychaj się

Tu przestrzega się wyjątkowo tego, co przeznaczone dla kobiet i dla mężczyzn. Każdy posłusznie ustawiał się w kolejce wyznaczonej dla jego płci. 
Kolejki do wyjścia z terenu w godzinach szczytu
Nie było wpychania się i przeciskania. Każdy grzecznie czekał na swoją porę czy to do toalety czy pod prysznic. Bez narzekania i lamentowania na czas oczekiwania.

Po dziewiąte: Baw się

Ludzie tłumnie uczestniczyli we wszelkich wydarzeniach muzycznych. Wyglądało to jednak zupełnie inaczej niż u nas. 


Wszyscy przynosili na teren, rozciągający się przy scenach, swoje kolorowe krzesła, stoliki, napoje i jedzenie, i biesiadowali, słuchając ulubionych wykonawców. 


Zielone polany przed scenami usiane były kolorowymi krzesełkami i parasolami. Wyglądały niczym ukwiecone pole. Zresztą sami Japończycy ubierają się niezwykle kolorowo, przebierają się, farbują włosy na różne kolory, zakładają peruki, tworzą malunki na twarzach.




Po dziesiąte: Oglądaj, słuchaj, tańcz i pozwól na to innym

Japończycy są bardzo zachowawczy i ułożeni, dlatego zwykle podrygiwali w miejscu w rytm muzyki, rzadko rzucając się w tak popularne u nas „pogo”. A jeśli dali się już ponieść fali dźwięku, to czynili to w taki sposób, by nie przeszkadzać innym. Nikt nikogo nie przewracał, nie wycierał o innych swojego spoconego ciała.


Zawsze i wszędzie poszanowanie drugiego człowieka jest na pierwszym miejscu. I wcale nie oznacza to, że Japończycy są nudni i nie potrafią się bawić. Po prostu są kulturalni i dobrze wychowani. Dzięki temu taki festiwal jest ogromną przyjemnością, której chce się zażywać, co roku.


Widoku na scenę nie zasłaniały mi las uniesionych w górę rąk z aparatami i telefonami. Sprzęt można było wnosić, ale nie wolno było fotografować artystów. Wszyscy się do tego stosowali, dzięki czemu w spokoju można było obejrzeć widowisko. 


Ochrona w mig wyłapywała osobę nieprzestrzegającą zakazu i kulturalnie prosiła o schowanie sprzętu. Nikt też nie wył nam wprost do ucha, zafałszowując ulubione utwory. Każdy w milczeniu przysłuchiwał się tembrowi głosu ulubionego wykonawcy. Delektowali się muzyką, bo przecież po to tu wszyscy przyszli.

Ze słynnymi i niesamowitymi fakirami

Mottem przewodnim festiwalu było: „Niezależność, współpraca i poszanowanie natury są kluczem, by w pełni cieszyć się festiwalem”. To jednak nie tylko motto, ale zasada wcielana w życie przez wszystkich uczestników. W ten sposób wszystkim żyje się lepiej. Można też piękniej przeżywać tak fantastyczne wydarzenie muzyczne. W technice możemy nigdy nie dogonić Japończyków. Byłoby jednak dobrze, gdybyśmy, chociaż w zachowaniach międzyludzkich, w poszanowaniu siebie nawzajem, choć w niewielkim ułamku wzięli z nich przykład. Nie każdemu taka formuła festiwalu by się pewnie spodobała. Ja na jej punkcie zwariowałam i marzę by kiedyś jeszcze raz wybrać się na Fuji Rock Festival.

czwartek, 15 sierpnia 2013

Hungarian golash
Węgierski gulasz, czyli łódzki misz-masz

Translation in progress

Największym problemem jest moje gadulstwo. Ale tylko to na papierze. Chociaż w sumie może to w realu czasami też. Chodzi o to, że chciałabym napisać o wszystkim i że wciąż za dużo mam do powiedzenia, więc może lepiej byłoby czasami milczeć? 
Ten wstęp jest po to, by wyjaśnić, dlaczego ten post będzie miał delikatny posmak gulaszu. Trochę tego, trochę tamtego. Będą zwierzęta, jedzenie, ciekawe spotkanie i fascynujący ludzie. I węgierski „misz masz” gotowy.
Piotrkowska
Początkowo miało być tylko o niezwykle konstruktywnym spotkaniu, w którym wzięłam udział, a ponieważ odbywało się ono w Łodzi, to i ta Łódź na moje kartki cały czas się zakradała i nie mogłam jej od tak, zlekceważyć. Zresztą może i dobrze, że nie będzie tylko o warsztatach, bo spotkanie było poniekąd tajne;), a konkretnie to, o czym na nim rozmawialiśmy. Ale może zacznę po kolei i od początku jak na uporządkowanego człowieka przystało (dobrze, że nie słychać śmiechu odnośnie tego „uporządkowanego”)
Zaczęło się od Łodzi, a jak mówią moi przyjaciele „Łódź to nie miasto, to stan umysłu”. I pewnie coś w tym jest. Pomijając jednak rozważania skąd to powiedzenie odnośnie Łodzi się wzięło w naszym otoczeniu (mój stan umysłu tym razem był w nienaruszonym i zupełnie „jasnym” stanie, choć co nieco może zachwianym przez emocje związane z długo wyczekiwanym przeze mnie koncercie), muszę przyznać, że Łódź urzeka mnie. Pewnie to zdziwi wielu mieszkańców miasta, którzy narzekają, że jest brzydko, szaro i w ogóle nic tu się nie dzieje.
Mural przy Piotrkowskiej
Co do urody to trudno debatować nad czymś, co jest względne. A piękno niezaprzeczalnie takie jest. I dla mnie Łódź jest piękna i na pewno ma ogromny potencjał, by piękną stać się dla szerszego grona. Można stwierdzić, że jest trochę takim brzydkim kaczątkiem, ale jeszcze trochę inwestycji i zamieni się w cudnej urody łabędzia, któremu będą padały do stóp setki tysięcy osób(będą padać do jej stóp, zamiast z niej wypadać).
Lubię ładne przedmioty i miejsca, ale takie nieskazitelne bywają często nudne, bez wyrazu. Ja uwielbiam kraje arabskie. Lubię ten syf na ulicach, który tworzą walające się wszędzie śmieci. Lubię spacery po targu, które nieraz mogą przyprawiać o wymioty smrodem padliny. No, cóż, może dziwna trochę jestem, że wolę brud, syf i malarię autentycznych dzielnic arabskich niż krystaliczność wysprzątanych i wypolerowanych chodników w turystycznych gettach typu „Szarm el szejk”. Dla mnie piękne jest to, co jest prawdziwe. Więc mogą i być te zrujnowane dzielnice i odrapane mury, a ja będę się upierać, że Łódź jest piękna. Chociaż kto wie czy nie mówiłabym tak samo, gdybym, na co dzień musiała je oglądać, a nie tylko z doskoku?
Reklama Agory na Piotrkowskiej
W Łodzi jest klimat i choć Piotrkowską zastałam totalnie rozkopaną, nie przeszkodziło mi to w zachwycaniu się częścią odnowionych budynków i tych zniszczonych, przedstawiających obraz niemal powojennych zdjęć. Piękno nie musi być błyszczące, gładkie, symetryczne, odnowione. Najpiękniejsze przecież są twarze, które noszą ślady przeżytych emocji, setek godzin śmiechu, ukrytych w kącikach oczu czy też trudnych chwil, odcinających się poziomą krechą na czole. Tak samo jest z budynkami, które niosą ze sobą historie. Nie znam ich wprawdzie, ale mogę je sobie do woli wymyślać i w tym też jest jakaś magia, nawet, jeśli czasem trochę śmierdząca i odrapana. Ale mimo wszystko piękna
Niesamowita Manufaktura
Łódź zaskoczyła noclegiem. Już od pierwszych chwil zachwycił mnie hostel (Music Hostel przy Piotrkowskiej), w którym zarezerwowaliśmy pokój. Przyznam, że jeden z lepszych, w jakich kiedykolwiek nocowałam. Potem szaleństwo na koncercie, nocne wędrówki z przyjaciółmi już znanymi i z tymi nowo poznanymi jak chociażby z Vladem, u którego na pewno w niedalekiej przyszłości będę gościć (dobrze mieć kogoś znajomego w Kijowie), a potem te dzienne, wypełnione niesamowitymi muralami i zwierzętami z łódzkiego ZOO, a zakończone na późnym obiedzie i to najlepszym, jakim zostałam kiedykolwiek poczęstowana w restauracji. Ogólnie jestem bardzo wybredna, jeśli chodzi o jedzenie, obsługę, wystrój itd., ale tylko w tych momentach, gdy idę do restauracji i rachunek, który wymaga ode mnie wyłuskania sporej części gotówki, bo żadnym problemem nie jest dla mnie jedzenie na ulicy za niecałego dolara czy spanie w najgorszych hostelach. Po prostu, z założenia, jeśli idę z nadzieją na zjedzenie czegoś naprawdę dobrego z okazji jakiegoś święta (tym razem mojej siódmej rocznicy ślubu), to pragnęłabym spożyć coś, co zaspokoiłoby moje nie
Cudna świnia rzeczna
Tym razem po skosztowaniu ostrej zupy tajskiej, sałatki z kozim serem, gruszką i pieczonymi płatkami migdałów oraz polędwiczek na pieczonych jabłkach z kozim serem i sosem żurawinowym, stwierdziłam, że mogę umrzeć, a w knajpie jeszcze mi się to nigdy nie zdarzyło. Nie miałam nic do zarzucenia fantastycznej, przemiłej obsłudze i genialnemu kucharzowi (to nie jest reklama sponsorowana J Musiałam niestety za ten obiad zapłacić). Widziałam tylko rosnące na twarzy mego męża zdziwienie i niedowierzania, gdy wznosiłam kolejne zachwyty i „achy i ochy”. O tym jedzeniu musiałam napisać, choć nie ma to kompletnie znaczenia, ale jeśli kiedykolwiek i ktokolwiek z Was do tego przemysłowego miasta zawita koniecznie niech wybierze się do Affogato.
Żyrafa z wywieszonym jęzorem
A co do ‘ochów i achów”, a właściwie „ochów”…
Do Łodzi zawitałam z dwóch powodów, choć jeden jakby dopiero zrodził drugi. Celem był Arena i koncert, ale o tym będzie w kolejnym poście. Przypadkiem okazało się, że następnego dnia po koncercie odbywają się warsztaty blogerskie „Oh my blog”, w których miałam ochotę wziąć udział już dużo wcześniej. Gdańsk jednak do tej pory nie był na liście planowanych miejsc spotkań. Musiałam się zmobilizować i zostać dzień dłużej, by wziąć w nich udział w Lodzi. 
Rzeźba
Skoro i tak już tam byłam i wśród setek tysięcy osób zostałam do udziału w nich wybrana, to grzechem byłoby nie skorzystać (co do tych setek to żart oczywiście, bo wyjątkowo mało kto chciał wziąć tym razem w nich udział. Może Łódź faktycznie wymiera?) 
I choć spotkanie przypłaciliśmy nocnym powrotem do Gdańska, opadającymi wciąż powiekami, których podtrzymywanie zapałkami nic nie dawało, to warto było w „Oh my blog” uczestniczyć.
Obiadowa sałaka w Affogato
Spotkania „Oh my blog” to wymiana myśli, szukanie ciekawych rozwiązań i pomysłów, wymiana doświadczeń i spostrzeżeń. To również fantastyczni ludzie, pasjonaci, których wokół nas nigdy za wiele, którzy zarażają swoją pasją, energią i chęcią do działania. Na takich spotkaniach wykluwają się nowe pomysły, rodzą inspiracje, wspólne plany, a czasem po prostu przyjaźnie. Bo ludzi, którzy mają coś naprawdę do powiedzenia poznać można w takich właśnie miejscach. Nie będę wprowadzać w tajniki naszych dyskusji i pomysłów, bo co w czterech ścianach zostało powiedziane, niech lepiej w nich zostanie. Z czasem efekty niektórych z odpowiedzi będzie można zaobserwować w zmianach na moim blogu.
Tym, co z tych czterech ścian mogę wynieść, to adresy blogów, na które warto zajrzeć. Dwa z nich to już „starzy wyjadacze” i część osób na pewno ich zna. Pozostali podobnie jak ja dopiero zaczynają, ale mają wiele Wam do pokazania i przekazania. Zapraszam na wszystkie z nich. Może zdecydujecie się gościć na nich częściej.