piątek, 15 marca 2013

Excuse me, what town is it?
Przepraszam, w jakim mieście jestem?


They didn’t promise incredible views but the venture was supposed to be more demanding and difficult. ‘I will experience a nice trekking’ I thought in a vain hope. In a vain hope, because I was fully aware that on Sunday there were only group tours. Here, when a Sunday comes, even the Salvadorans, the nation not fond of walking, leave their homes and try to make that day more interesting. And I wasn’t wrong. 
Wulkan Itzalco
There were about 30 people waiting to hike to the Itzalco volcano (1950m). Luckily, they were the local tourists. They like to visit this volcano as the price is lower (the tour to the San Ana – 8$, to the Itzalco – 1$). I was the only foreign tourist. Nobody asked me if I knew Spanish and if I wanted to have any information repeated in English. And I didn’t have to ask them to speak Spanish. So I really liked the local atmosphere. At first, the angry-looking police officer ordered to follow him and the guide. Under no circumstances were we allowed to go in front of them. Actually, it was a female guide who had told us about the rules first. But the last word belonged to the police officer who said exactly the same information. So, in the land of machos, men always dot the i’s.
So I was on our guide’s heels, hoping it would make him hurry. No chance. We were going sluggishly. To make matters worse, there was a group of scouts with us. I thought I would go crazy because of their singing. In my mind, I hoped they would stop producing their stupid songs when we started climbing. Vain hopes. They were cheering and singing Spanish scout songs. I noticed that the guide also started suffering from the terrible  sounds he was forced to listen to. 
Eventually, he felt my breath at his back and hurried up (or maybe he did so because he was fed up with our tour choir). Thirty people were walking in a single file as if they were ants going to the anthill. Ten people gave up at the foot of Itzalco. But I was hiking up the hill. From time to time, the guide told me to slow down or have a break to wait for the rest of the group. I couldn’t move away too far as at the top there were thugs waiting to mug us. So, during the first break the questions started being asked: “How can you walk do fast? ‘how is it possible you don’t get tired? etc. I got used to the fact that I am a phenomenon in Central America but come on ... this was the easiest hiking I had had so far! Thanks to my supernatural powers, I had my fans including the police officer as well. 
They asked me where I was from, what my job was and if all Poles were so fast. It is nice to be in the centre of attention but when you answer the same questions all the time it may be tiring and onerous.
The male part of our group was happy that I was a tourist because this fact didn’t affect their ambition so much. There were few who wanted to keep my pace and to prove they were as good as me but I must say they weren’t able to do so. On the top, they wanted to share their food and drinks with me and chat me up. Everybody wanted to spend time with me. They even offered me to take me to San Ana where I lived. 
Although the Itzalco volcano doesn’t have such a beautiful lagoon as the San Ana, there are fumaroles here that is the fissures which emit steam and gases from the active volcanoes. Well. The Itzalco is an active volcano! The last eruption happened in 1966 but it might erupt at any time again. All in all, the views were beautiful and the gases being emitted made an incredible impression and made that place magical and mysterious.
I wanted to have a nice photo of me and the beautiful view in the background but meeting a person being able to take a good photo is almost impossible that is why I haven’t got a lot of pictures of me. This time, I had a photo taken with a part of someone’s leg on the right and a part of the head on the left. Sometimes, when I see those photos I feel like laughing. People’s inability of taking photos always makes me laugh.
Going down was much faster. I mean I had to hurry. The last bus to San Ana was at 4pm. The guides and the police officers told me we would be in time. But, going down I didn’t care about the no overtaking ban. Me, three men and a scout girl were pelting. I really got tired on my way back. I must remind you that we had to climb the Cerro Verde where we started our tour.
Thanks to that, I was on the top at 3pm. I was welcomed by the applauses of the families waitingJ. When I was leaving at 4pm, I managed to wave the policemen who had just reached the place. When it comes to the bus, it turned out it didn’t go to San Ana. Well, it went on working day and Saturday but not on Sunday. The last bus to San Ana was at 3 pm. Great! In the morning I had asked the driver about the last bus. As a result of that, I had to change the buses. I found out where the last stop in San Ana was and when I saw everybody leave the bus so did I. In Salvador, the drivers aren’t as helpful an friendly as those in Guatemala that’s why you have to count only on yourself. I got off. I looked around. The bus left. I started having doubts whether it was the town where my hostel was. The place wasn’t familiar to me. it was getting dark ‘Where am I’ I thought wandering around and looking for the street or building which would assure me that I was in the right town. I was going ahead of me. I was afraid of asking where I was. It would be quite wired if I  asked ‘Excuse me, what town is it?’ they would think I was insane. When I reached the market, I decided to take risk and ask the police officers about the restaurant which was in my hostel.  If they answered, I would know I was in San Ana. They showed me the way. After 10 minutes I was in the hostel but for a moment, I had had cold feetJ



Widoków wprawdzie nie obiecywano zbyt imponujących, ale za to wejście miało być nieco trudniejsze i bardziej wymagające. No to sobie chociaż pomaszeruję, rzucałam w myślach płonne nadzieje. Płonne, bo świetnie zdawałam sobie sprawę, że jest niedziela, a wejścia zawsze są grupowe. 
Wulkan Itzalco z dołu
A jak jest niedziela, to nawet nieprzepadający specjalnie za ruchem Salwadorczycy, wylegną tłumnie, by uczynić ten dzień ciekawszym. Nie myliłam się. Na wejście na wulkan Itzalco (1950 m) czekało ze trzydzieści osób. Całe szczęście tylko turystów lokalnych. Ci chętniej wybierają ten wulkan, ze względu na niższą cenę (wejście na Santa Ana – 8 dolarów, na Itzalco – 1 dolar). Byłam jedyną turystką zagraniczną. Nikt nie pytał mnie czy znam hiszpański i czy jakieś informacje mają powtórzyć po angielsku, a ja nie musiałam prosić, żeby mówili po hiszpańsku. Znacznie bardziej odpowiadał mi więc lokalny klimat. Już na początku dostaliśmy ostrzeżenie od groźnie wyglądającego policjanta, po którym było widać, że na śniadanie, jak przystało na prawdziwego macho, żuje raczej osy niż czerwoną fasolę z jajkami i serem, że absolutnie, pod żadnym pozorem nie wolno nam wyprzedzać policjanta ani przewodników. To znaczy najpierw wszystko to przekazała nam przewodniczka, a następnie jak na kraj macho przystało, musiał zabrać głos policjant, który słowo w słowo powtórzył to samo. Tu, jak widać, mężczyźni muszą postawić kropkę nad „i”. 
Widok już z góry
Deptałam więc naszemu przewodnikowi po piętach, mając nadzieję, że go to trochę pospieszy. Nic z tego. Trochę się więc ślamazarzyliśmy. Na dodatek wędrowała z nami grupa skautów. Myślałam, że zwariuję, modląc się jednocześnie, żebyśmy już jak najszybciej zaczęli się wspinać. Liczyłam, że ze zmęczenia i z trudności łapania oddechu, nie będą mieli siły na śpiewy, bo jak na skautów przystało, wciąż na nowo wznosili skandowania i jakieś przyśpiewki hiszpańskie w stylu naszych harcerskich: „Szumi dokoła las” czy „Płonie ognisko w lesie”. Przewodnik też zaczął wzdychać i kręcić głową, bo żeby jeszcze oni umieli śpiewać. Tu jednak nie chodziło o popisy wokalne, lecz o udowodnienie siły głosu.
Gazy z fumaroli
W końcu przewodnika zaczęły i te deptane pięty chyba obcierać, bo przyspieszył (a może chciał oddalić się od naszego wycieczkowego chóru). Trzydzieści osób maszerowało gęsiego niczym sznureczek mrówek do mrowiska (to może jednak maszerowało „mrówczego”?), rozciągając się niemal na całej wysokości wulkanu. Dziesięć osób poddało się już u stóp Itzalco. A ja gnałam pod górę. Co jakiś czas przewodnik mnie tylko stopował, nakazując postój, by zaczekać aż reszta grupy, choć trochę podciągnie się we wspinaniu. Nie mogliśmy się za nadto oddalać, bo przecież na górze mogły czekać jakieś zbiry, które chciałyby nas okraść. Na pierwszym postoju zaczęło się: „Jak ty to robisz, że tak szybko wchodzisz?, „Jak to możliwe, że się nie męczysz” itd., itd. Zdążyłam się już przyzwyczaić, że tu w Centralnej Ameryce jestem zjawiskiem na skalę światową, ale na boga, toż to wejście było najprostszym z moich dotychczasowych! Takim sposobem zyskałam wianuszek wielbicieli, z groźnym panem policjantem na czele. Wszystkich interesowało skąd jestem, czym się zajmuję i czy wszyscy w Polsce są tak szybcy. Zawsze miło mieć takie zainteresowania, ale jak dwudziesta piąta osoba zadaje ci te same pytania, może być to również nieco uciążliwe. 
Jeszcze trochę gazów :)
Panowie podziwiali, ale chyba w duchu cieszyli się, że jestem turystką, bo to chyba mniej oddziaływało na ich ambicję. Wprawdzie kilku usilnie próbowało mnie doganiać, udowadniając, że wcale nie są gorsi ode mnie, no, ale cóż…nieskromnie muszę przyznać, że nie dawali mi rady :). Już na szczycie zaczęli mnie częstować napojami i kanapkami, zagajali wciąż rozmową. Każdy chciał ze mną spędzić czas. Nawet proponowano, że choć im nie po drodze, to mogą mnie podrzucić do Santa Any, w której mieszkałam. Ludzie przemili. Naprawdę dobrze się z nimi czułam.

Wulkan Itzalco, choć nie ma laguny tak pięknej jak wulkan Santa Ana, to oferuje turystom do podziwiania fumarole, czyli takie miejsca, przez które wydostają się gazy z czynnych wulkanów. A, no bo Itzalco oczywiście jest wulkanem aktywnym! Wprawdzie ostatni wybuch miał miejsce w 1966 roku, ale w każdej chwili może wybuchnąć ponownie. Niemniej widoki były piękne, a uchodzące gazy sprawiały niesamowite wrażenie, nadając miejscu magii.

Dziewczynka, która dotrzymywała mi kroku
Powrót był trochę szybszy, to znaczy mój powrót. Ostatni autobus odjeżdżał o 16. Przewodnicy i policja zapewniali, że zdążymy. Ja jednak, jako ulubienica wycieczki, nie przejmowałam się już w drodze powrotnej zakazami o niewyprzedzaniu. Trzech panów i jedna dziewczynka, najmłodsza uczestniczka-skautka, gnaliśmy przed siebie. Muszę przyznać, że się zmęczyłam w drodze powrotnej. Nie należy zapominać, że po zejściu z Itzalco, musieliśmy znów wspiąć na wulkan Cerro Verde, z którego zaczynaliśmy naszą podróż.

I całe szczęście, że przycisnęłam, bo tym sposobem o 15 byłam na szczycie. Przywitały mnie brawa, czekających rodzin :). Gdy odjeżdżałam autobusem o 16, zdążyłam pomachać policjantom, którzy z resztą wycieczki właśnie doczłapali do końca. A co do autobusu to okazało się o 16, że do Santa Any on nie jedzie. Normalnie tak, każdego dnia, ale nie w niedzielę. Wtedy ostatni do Santa Any odjeżdża o 15. Pięknie! A pytałam z rana kierowcę, by się upewnić, o której mam ostatni transport. Musiałam więc szukać przesiadek. Dowiedziałam się gdzie jest ostatni przystanek w Santa Anie i gdy zobaczyłam, że wszyscy wysiadają, zrobiłam to samo. Już wspominałam o tym, że kierowcy w Salwadorze nie są tak uczynni i pomocni jak ci w Gwatemali, dlatego tu trzeba liczyć na siebie. Wysiadłam. Rozejrzałam się w prawo, rozejrzałam się w lewo. Autobus odjechał, a mnie dopadły wątpliwości czy to, aby na pewno jest miasto, w którym mieści się mój hostel. Jakoś nie do końca poznawałam i nie byłam, co do tego przekonana. Zbliżała się 18, a więc powoli zaczynało zmierzchać. Tylko gdzie ja jestem, myślałam uporczywie, wędrując, i doszukując się w okolicznych ulicach i domach jakiegoś znaku rozpoznawczego, który dałby mi cień nadziei, że jednak nie wylądowałam w jakimś obcym miasteczku. Szłam przed siebie, nie pytając nikogo. No przecież jakby to wyglądało, gdybym nagle podeszła do kogoś i zapytała: ”Przepraszam, w jakim mieście się znajdujemy?” Uznaliby mnie za jakąś wariatkę. W końcu dotarłam do, zamykającego się już targu. Postanowiłam zaryzykować i zapytać napotkanych policjantów o restaurację, która mieści się w moim hostelu. Jeśli mi powiedzą, znaczy, że jestem w dobrym mieście. Powiedzieli. Po 10 minutach byłam już w hostelu, ale przez chwilę strach mnie obleciał :)