piątek, 15 lutego 2013

To meet the pirates
Na spotkanie piratom



For a while, I have felt safe as if I were in Europe. I was sitting in an air-conditioned waiting room at the busy and clean ......European coach station (I’ve used the word ‘European’ on purpose because when I  think about the station in Gdańsk... well, it is similar to those in Guatemala where the chickenbuses wait for their passengers). I was reading Wysokie Obcasy (I didn’t care about the fact that it was a December issue) and sipping caffee latte. A real Europe. Frankly speaking, I felt longing for the world where I don’t have to be worried about my safety so much. This European scenery was spoiled a little by an armed security guard standing in the door leading to the departure lounge.
The coach station was located in San Pedro Sula, the second biggest city in Honduras (the capital is the first). And obviously, the second most dangerous. I didn’t want to stay here. Instead of  traffic jams, crowds of people in the street and museums, I chose the encounters with the nature hidden in the national parks, bathing in the warm Caribbean sea, busking on the sandy beaches and hiking in the mountains. I preferred to imbibe with the atmosphere of this country, its real people and customs rather than see their ancient ancestors closed in the museums’ glass showcases.
Today my plans have changed completely during 10 minutes. I was supposed to stay in Gracias and see the nearby towns recommended by Lonely Planet: La Campa and San Manuele Colohete. When I came to the dusty bus station, it turned out there was one bus operating on this route once a day and I would have to come back the next day. I knew that in these towns there weren’t any hostels so finding accommodation would be difficult. Quick decision! I’m going to San Pedro! There was a bus to San Pedro Sula in an hour. So I rushed to the hostel. I didn’t plan to move out today so my room was messy ( luckily, I didn’t pay for the room in advance. As my experience taught me it is better to do things until last as your plans may change during a few minutes). Suddenly, I realised I had my clothes washed at the laundry. I told the lady I would collect them in the evening so she didn’t need to hurry (So stupid I was!). I plunged into the laundrette. I was out of breath and barely could I say a world. ‘Your clothes are still wet’ the lady said when I explained her what the purpose of my visit was. ‘Wet?’ I asked a stupid question. ‘ I thought you have a tumble dryer’. There was a tone of complaint, regret and disappointment in my voice. It turned out that she had that machine and my clothes would be dry in 15 minutes. So I rushed to the hostel. 
Dodaj napis
I was at the station 35 minutes later and my bus was just leaving the platform. It was a half an hour earlier than it supposed to leave. I got on the bus quickly with my backpack. In Honduras, luggage is rarely transported on the roof. So I was travelling in the company of my beloved backpack lying on the seat next to me.
I had no idea what time I would arrive to San Pedro and if I would find a transport to Tela which was my next destination. I decided not to worry in advance as the proverb says Don’t cross your bridges before you come to them. I hoped I wouldn’t have to look for a hostel in San Pedro (that name evokes bad associations taking into consideration my experience from Guatemalan San Pedro).  
Tela
We were in San Pedro a few hours later. I was devastated when I saw a countless number of yellow chickenbuses squeezed one next to another on the enormous square. I thought ‘ Great! How will I find my bus to Tela in this thicket of yellow buses’. I was sure I would have to run around and listen out for the drivers shouting the names or nicknames of places they were going to. I was wandering what nickname Tela had. Maybe ‘te’? fortunately, the bus stopped right in front of the main entrance. Barely had I left the bus than I heard the boy shouting ‘Tela?’ there wasn’t any nickname. ‘Tela’ I answered. He showed me the way to the door with the armed security guard in front. My bus was leaving in two hours’. Not a problem. I have got used to it. Five hours by bus, Three hours by another one. Travelling is a never-ending waiting or sitting on the bus. There is nothing you can do. One has to get used to that fact. 
The bus was big and luxurious comparing to those I had travelled so far. Again, I felt as if I was in Europe. Even better. There was no pushing and fighting for the seat. The passengers were waiting in a line. The order in a Japanese style. I smiled. But my smile faded away quickly when I realised that the line hadn’t been caused by Honduran politeness and savoir-vive. Before entering the bus, every passenger and his luggage had to be searched. On one hand I should be grateful as I could be sure nobody had taken a gun on board. On the other hand, it made me a little bit apprehensive. Such precautions must be justified. I didn’t see such things in Guatemala but Honduras is claimed to be more dangerous than Guatemala (it is what Guatemalan people said). Whereas Honduran people claim that their country isn’t as dangerous as for example Salvador (where I’m going to go soon). Go figure. How not to be afraid when you hear such stories. I hope not to experience that first-hand.
I reached my destination sound and safe. Without being attacked. Without dangerous weapons on board.  I was welcomed by Tela!  



Przez chwilę poczułam się  bezpiecznie, niczym w Europie. Siedziałam w klimatyzowanej poczekalni, na tętniącym życiem, czystym i… europejskim dworcu autobusowym. (Specjalnie piszę europejskim, nie polskim, bo jak pomyślę o dworcu PKS w Gdańsku, to myślę, że zbliżony jest on wyglądem to tych gwatemalskich, na których stacjonują chickenbusy). Czytałam Wysokie Obcasy (nieważne, że grudniowe wydanie) i popijałam kawę latte. Normalnie Europa pełną gębą. I nie ukrywam, że aż ścisnęła mnie w gardle tęsknotą za światem, w którym bez strachu sama mogę ruszyć się niemal wszędzie. Ten europejski pejzaż psuł tylko trochę, uzbrojony ochroniarz, z wielkim karabinem przy boku, stojący w drzwiach do poczekalni.

Dworzec znajdował się w San Pedro Sula, drugim co do wielkości, po stolicy, mieście w Hondurasie. No i oczywiście drugim najbardziej niebezpiecznym. Na wizytę w nim nie zdecydowałam się jednak. Nad zakorkowane ulice i tłumy ludzi na chodnikach, ale także i muzea, przedłożyłam w tej podróży przyrodę, ukrytą w parkach narodowych, kąpiącą się w ciepłym karaibskim morzu, wylegującą się na piaszczystych plażach, maszerującą po górach. Wolałam chłonąć sam klimat, poznawać żywych i autentycznych miejscowych i ich zwyczaje niż antycznych przodków, zamkniętych w muzealnych gablotach.

Dziś plany zmieniły mi się w przeciągu dziesięciu minut. Miałam zostać w Gracias i zwiedzić pobliskie miasteczka, które Lonely Planet, opisuje jako warte grzechu: La Campa oraz San Manuele Colohete. Gdy dotarłam z rana na, tonący w kurzu, dworzec autobusowy, okazało się, że i owszem autobus jest, ale tylko jeden w ciągu dnia, a powrót tylko dnia następnego. A z tego, co wyczytałam, w miasteczkach tych infrastruktury noclegowej specjalnie nie ma. Za godzinę miałam więc autobus do San Pedro Sula. Puściłam się biegiem z powrotem do hostelu. Nie byłam przygotowana na taką ewentualność i dobrze wiedziałam, że moje rzeczy walają się po niemal całym pokoju (dobrze, że mnie nie podkusiło z rana zapłacić za kolejną noc. Już się nauczyłam, że wszystko muszę robić na ostatnią chwilę, bo plany mogą się zmienić w ciągu zaledwie kilku minut). W biegu przypomniałam sobie jednak, że dnia poprzedniego oddałam rzeczy do prania, które cuchnęły ogniskiem, mającym odstraszać pumy. W dodatku zapewniłam panią w pralni, że po odbiór zgłoszę się dopiero wieczorem, więc nie musi się spieszyć (o, ja głupia!). Wpadłam do pralni z impetem i ledwo mogłam pozbierać język, by zbudować jakieś sensowne zdanie. „Ale pranie jest jeszcze mokre” odpowiedziała kobiecina, gdy w końcu udało mi się wytłumaczyć, dlaczego niemal wyłamałam jej drzwi. „Jak to mokre?”, zadałam głupie pytanie. ”Myślałam że ma pani taką specjalną suszarkę”, w moim głosie dało się chyba słyszeć wyrzuty i nutę rozczarowania. No i okazało się, że miała i że za 15 minut pranie powinno być suche. Wiec ja znów pędem do hostelu. 
Pozująca do zdjęcia policja telska :)
 W ciągu 35 minut, byłam z powrotem na dworcu i jak się okazało autobus właśnie odjeżdżał, czyli pół godziny wcześniej niż zostałam o jego odjeździe poinformowana. Niemal w biegu wskakiwałam do autobusu razem z plecakiem. Tu, w przeciwieństwie do Gwatemali, rzadko wozi się bagaże na dachu. Tym razem mój jechał razem ze mną na siedzeniu obok.

W sumie nie miałam pojęcia, o której dotrę do San Pedro i czy znajdę stamtąd jakiś transport do Teli, która była moim kolejnym celem, ale stwierdziłam, że będę się martwić na miejscu. Miałam tylko nadzieję, że nie przyjdzie mi szukać hostelu w San Pedro (sama nazwa już nie wróżyła dobrze, biorąc pod uwagę moje doświadczenia z gwatemalskiego San Pedro). 
Ulice "niebezpiecznej" Teli
 Po kilku godzinach dojechaliśmy. Gdy zobaczyłam morze żółtych chickenbusów, piętrzących się przed moimi oczami na kilkuhektarowym terenie, musiałam pozbierać szczękę. Przez głowę tylko przemknęła mi myśl: „No, pięknie! Jak ja teraz znajdę tu autobus do Teli?” Byłam pewna, że tak jak w Gwatemali będę musiała biegać po placu i nasłuchiwać wykrzykiwanych wniebogłosy, przez tysiące kierowców, skrócone nazwy miast, by wyłapać tę jedną, do której muszę podążyć. Zastanawiałam się tylko jak mogą skrócić nazwę Tela. Może po prostu „Te”? Ledwo jednak wysiadłam (na szczęście przy głównym wejściu) na wspomnianym już „europejskim” dworcu, a jakiś chłopak wrzasnął mi do ucha „Tela? Ceiba?”. Nie było skrótu. Tela, odpowiedziałam. Pociągnął mnie za sobą do pierwszych drzwi, które otworzył mi wspomniany już uzbrojony ochroniarz. Czekały mnie dwie godziny w poczekalni. Dla mnie to jednak nic. Dwie godziny tu, dwie godziny tam. Pięć godzin jednym autobusem, kolejne trzy innym. Podróżowanie to wieczne czekanie i siedzenie w autobusie. Nie ma innego wyjścia, jak się do tego po prostu przyzwyczaić.
Tela nad Morzem Karaibskim
  Autobus był duży i w porównaniu ze starymi szkolnymi camionetami – luksusowy. I znów prawie poczułam się jak w Europie. Nawet lepiej. Bowiem do autobusu nie było wpychania się na zasadzie kto pierwszy. Wszyscy ustawili się w kolejce i grzecznie czekali. Porządeczek niczym w Japonii, pomyślałam, uśmiechając się na wspomnienie grzecznych Japończyków, którzy w każdym niemal miejscu potrafili utworzyć, posłusznie stojący ogonek. Uśmiech jednak szybko zniknął z mojej twarzy, gdy spostrzegłam, że porządek kolejkowy nie wynika z grzecznej natury, lecz z wymogu przeszukania po kolei wszystkich bagaży, wnoszonych na pokład. W sumie powinnam się cieszyć, bo mogłam mieć pewność, że nikt mnie z bronią nie zaatakuje w autobusie. Jednak wzbudziło to trochę mój niepokój, bo skoro wprowadzają takie zabezpieczenia, to nie robią tego bez powodu. W Gwatemali nie byłam świadkiem podobnych akcji. Ale tu jest Honduras, w którym ponoć jest znacznie bardziej niebezpiecznie, przynajmniej według tego, co mówili mi Gwatemalczycy. Z kolei tu w Hondurasie twierdzą, co niektórzy, że w Hondurasie to i tak jest super bezpiecznie w porównaniu z takim na przykład Salvadorem (do którego za niedługo również z wizytą się wybieram) i bądź tu człowieku mądry i nie bój się, gdy zewsząd cię tylko straszą, o czym mam nadzieję się jednak nie przekonywać.

Bez przygód z napadami i bez niebezpiecznych przyrządów na pokładzie autobusu, dotarłam do Teli!