poniedziałek, 18 lutego 2013

Valentine’s Day in a Garifuna styl
Walentynki po garifuńsku



The sound of the sea, the sound of waves washing the shore. Just two of us. Walking along the sandy beach. We are going to pay a visit to two Garifuna villages: Tornabe and Miami. Tornabe is a small town. 
But it is not so beautiful, wild and natural as Triumfo. Since the tourist resort for gringos, who crave for wild Caribbean beaches, is being built here, the place was deprived of its atmosphere. The sandy roads around the houses were paved so the town lost its original charm. Unfortunately, each of these towns are doomed to become a concrete jungle. Those who have some money want to snatch the beautiful beaches from Garifuna people and create a concrete world at the foot of them, creating an illusion of wildness – a paradise for visitors.
There is a graveyard in Tornabe but not so beautiful and colourful as Guatemalan or Honduran commentaries. There is plenty of concrete graves and deformed crosses and scorched blades of grass. Some deceased have only crosses made with sticks. The utter poverty is visible everywhere here, even at the graveyard. And at the same time you can see the sounds of the Caribbean sea the access to which people are fighting for. 
We are going to another village – Miami. It’s three hours of walk along the beach, and next, another three hours to come back to Tornabe. I complained about the lack of walks. Now, it served me right. It was scorching hot. I could feel the smell of scorched skin on my shoulders and the sizzling of the flab being burnt (I can’t complain about itJ). The waves were washing my feet and chilling my body. They splashed me but I preferred to have my clothes wet rather than walk on the hot sand. We remained silent.  Usually, I am a person who is in the lead, but this time Alejandro was the one who was dashing. He is 2 meters tall and has got extremely long legs. So I had to shuffle my feet which were far too short for this type of walk. 
What does a paradise look like? The filthy and neglected beaches where it is easier to spot the piles of old plastic bottles, clothes or shoes that to find a seashell. Finally, we reached our destination – Miami. It is a lovely village which has 100 inhabitants. It is lost in time and space. The huts are covered with palm leaves. There are fishing boats everywhere. Yellow coconuts grow on the high palm trees. The people are gathered in small groups sitting in front of the houses chatting and laughing. 
The women are wearing colourful clothes and headdresses. The man are dressed in European T-shirts.  They are greeting us friendly and at the same time watching the two of us with curiosity. Two buys are approaching us. They are showing a hut to rent and offering trips for cheaper prices than those provided by travel agencies. Realising that we are not interested, they have sat in front of the house and start talking. I have been given a coconut with milk to refresh. 
I’m sipping it rocking in the hammock. I’m enquiring about their everyday life, the tourists who don’t visit this place in crowds. I can’t understand that. They would feel here like in the paradise. The boy has explained that Utila and Roatan Islands are tourist resorts in Honduras. It’s not new to me. Tourists visit these places eagerly. On one hand, one might be happy that there are wild places which aren’t spoilt by tourists. On the other hand, for the people living here it would be an opportunity to earn some money to make the ends meet. 
The unspoilt Miami is not going to be unspoilt soon. The time will come when a wealthy owner of the tourist resort devastate this place (and many more) with his bulldozers, raze it to the ground and built his concrete paradise. The inhabitants will share their lot with the Tornabe’s people. They will have moved out this place by the end of this year. 
They will lose their access to the beach and the sea forever. There is going to be a fight like in Triumfo. My heart bleeds when I think that we live in the world ruled by the money and a lust for profit. The world which is deprived of sanctity, sympathy and understanding for other people . The world without respect for history, tradition and culture. The world where the money matters. I wonder if people will destroy such unspoilt places. Will we destroy everything what is beautiful? Can we just enjoy these places without transforming them into a concrete money making machine. Do we have to be driven by greediness? Why don’t we let such places exist? I’m afraid my questions are rhetorical. The answers to them have been well-known.
We are coming back. I am glad that I could see at least one Garifuna village which hasn’t been touched with a hand of capitalism. Those who will come here in the future, might not have such an opportunity.


Szum morza, a właściwie porządny jazgot, rozbijających się o brzeg fal. I tylko my dwoje, przemierzający na piechotę piaski plaży. Idziemy w odwiedziny do kolejnych wiosek garifuńskich : Tornabe i Miami. 
Cmentarz
Tornabe to miasteczko, nie tak już piękne jak chociażby Triumfo, nie tak dzikie, nie tak naturalne. Odkąd zaczął powstawać tu resort turystyczny, przeznaczony dla żądnych dzikich karaibskich plaż gringos, z klimatu miasteczka nie zostało wiele. Piaszczyste drogi wokół domów zabetonowano i w porównaniu z Triumfo, miasteczko straciło cały swój urok. Niestety, co gorsze, każde z tych miasteczek, prędzej czy później zamieni się w wybetonowane dżunglę. Każdy, mający bowiem trochę pieniędzy, pragnie wydrzeć Garifunom plażę i wznieść u jej stóp zabetonowany świat, stwarzający jednak iluzję dzikiego – raj dla przyjezdnych. 
W Tornabe nawet cmentarz nie jest tak wesoły i kolorowy, jak gwatemalskie czy hondureńskie cmentarze. Parę kolorów spoziera nieśmiało spomiędzy resztek traw, ale głównie w oczy rzuca się beton, powykrzywiane krzyże. Niektórzy zmarli nie mają nic, jedynie krzyż z patyków. Nawet na cmentarzu aż bieda piszczy. 
Dom w Tornabe
A w tle słychać szum pięknego Karaibskiego Morza, do którego o dostęp wszyscy się zabijają. Z Tornabe czekają nas około trzy godziny spaceru po plaży, wzdłuż morza do wioski Miami, a potem kolejne trzy z powrotem do Tornabe. Chciałam pospacerować, to miałam, co sobie zażyczyłam. Słońce przygrzewało tak mocno, że aż czułam swąd palonej skóry na moich ramionach i skwierczenie wypalanego, niczym ze skwarek, tłuszczyku (a to akurat dobrze :)). Fale, obmywające me stopy, chłodziły nieco rozgrzane ciało. 
Fryzjer w Tornabe
I choć niejednokrotnie chłodziły mnie one niemal do pasa, to wybrałam mokre ciuchy niż deptanie piasku bosymi stopami, co przypominało raczej przechadzanie się po rozżarzonych węglach. Szliśmy szybkim marszem w milczeniu. Zwykle mnie inni muszą gonić, tym razem to ja musiałam podganiać Alejandra. No cóż, jak ktoś ma prawie dwa metry wzrostu, to i nogi ma długie i krok znacznie bardziej posuwisty. Zmuszona byłam znacznie szybciej przebierać nóżkami, które na ten spacer okazało się zbyt krótkie. A jak wygląda raj? Brudne i zaniedbane plaże, na których łatwiej znaleźć sterty plastikowych butelek, a nawet stare ubrania czy buty niż muszle. 
Muszelka
W końcu docieramy do Miami. Przepiękna wioska, w której mieszka około 100 osób – zagubiona w czasie i przestrzeni. Chatki, kryte palmowymi liśćmi, wokół rybackie łodzie, na wysokich palmach żółte kokosy. Mieszkańcy, zebrani w grupki, siedzą w obejściach domów, rozmawiają, śmieją się. Kobiety mają kolorowe nakrycia głowy i kolorowe stroje. Młodzi mężczyźni już europejskie t-shirty. Pozdrawiają nas serdecznie, jednocześnie, przyglądając się z zaciekawieniem. 
Raj do wynajęcia
Podchodzi do nas dwóch chłopaków. Pokazują domek do wynajęcia w ich wiosce, proponują zabranie na wycieczkę, w tańszej wersji niż oferują to biura podróży. Widząc, że żaden z nas zarobek, siadają z nami przed domkiem i rozmawiają. Dostaję świeżego kokosa z mlekiem dla ochłody, które popijam, bujając się w hamaku. Wypytuję o ich życie, o turystów, którzy specjalnie tłumnie tu nie przyjeżdżają, czego nie potrafię zrozumieć. Każdy przecież chciałby choć chwilę poczuć się jak w raju. A tu naprawdę można. Chłopak tłumaczy, że Honduras turystyczny to wyspy Utila i Roatan, ale to ja już wiem. Turyści ciągną do innych turystów. I z jednej strony można się cieszyć, że istnieją miejsca dziewicze, niepodeptane turystyczną stopą, ale z drugiej strony dla tych osób, które w takich miejscach żyją, to spora strata i jednocześnie, często jedna z niewielu możliwości zarobku. 
Miami
Dziewicze Miami długo już jednak takie nie będzie. I tu, tak, jak w pozostałych wioskach garifuńskich, przyjdzie czas, że bogaty przyszły właściciel nadmorskiego resortu, wkroczy ze swoimi wielkimi buldożerami, które najpierw zrównają wszystko z ziemią, by na nowym podłożu wznieść sztuczny raj. Tak, jak w Tornabe, którego mieszkańcy jeszcze w tym roku muszą przenieść się z dala od plaży i morza, tracąc do niego dostęp raz na zawsze. Tak, jak w Triumfo, gdzie teraz trwa walka, tak i na Miami przyjdzie czas. Aż żal dusze rozdziera, że żyjemy w świecie, w którym rządzi pieniądz, chęć zysku, w którym nie istnieją żadne świętości ani współczucie i zrozumienie dla drugiego człowieka, w którym brak szacunku dla historii, tradycji i kultury. W którym ludzie przed oczami mają tylko pieniądze. Zastanawia mnie czy jest szansa, by jakiekolwiek miejsce na świecie, pozostało na zawsze dziewicze, takie, jakim zostało stworzone. Czy my, ludzie zniszczymy doszczętnie wszystko, co piękne. 
Miami nad zatoką
Czy nie możemy po prostu cieszyć oczu tym pięknem, nie starając się zamienić go w maszynkę, produkującą banknoty? Czy musimy wszędzie szukać tylko okazji do zarobku? Czy nie możemy pewnych miejsc zostawić takimi, jakimi są? Obawiam się, że są to jednak pytania czysto retoryczne? Odpowiedź jest oczywista. Wracamy. Cieszę się z jednego, że było mi dane, choć jedną wioskę garifuńską, choć jeden raj na ziemi zobaczyć jeszcze w wersji, nietkniętej przez kapitalistyczną rękę. Inni, którzy przyjadą tu kiedyś po mnie, mogą już nie mieć takiej możliwości.