środa, 28 sierpnia 2013

B
Bałkany - czas zacząć

Translation in progress
Poniedziałek 6.30 start. Zaczyna się moja podróż po Bałkanach. Najprawdopodobniej po Bałkanach, bo w trakcie może się jeszcze wiele zmienić. Plany lubią się modyfikować i dezaktualizować. Zwłaszcza moje. Tym razem jednak podróż nie będzie samotna. Był taki plan, ale pozostanie mi on do zrealizowania w innym terminie. W tej podróży będzie mi towarzyszyła Agnieszka, koleżanka…z ogłoszenia. Anons wrzuciłam na portal autostopowy, będąc przekonaną, że raczej nikogo znaleźć mi się nie uda. Najbardziej chciałam, kogoś, kto posługuje się językiem rosyjskim, bo moim marzeniem była Gruzja. Aga wybiera się jednak na filologię angielską z językiem hindi, a rosyjski zna tak, jak ja, czyli w ogóle. Mimo wszystko dogadałyśmy się, co do wyjazdu i planów zwiedzania, ale Gruzja odpadła. Spotkanie ustalone w Krakowie, bo Aga jest ze Śląska, a w Krakowie znalazła nam nocleg i jeszcze podwózkę na drogę wyjazdową do Cieszyna. W Cieszynie jest przejście, przez który biegnie tranzyt. Tiry śmigają tam jak szalone, i tam też w pięć minut miałyśmy znaleźć transport prosto do Budapesztu. Bez zbędnych problemów. Hahaha, bez problemów. Akurat!
– Wiesz chciałabym, żeby nam fajnie szło w podróży, ale chciałabym, żebyśmy miały też trochę trudno, żeby nie wszystko szło jak z płatka – powiedziała Aga we wtorek rano, jeszcze przed startem.
Okazało się, że Aga ma moc sprawczą i jej marzenia się realizują. Niestety.

Nasz podwózka, to kolega Agnieszki, jadący z dziewczyną do Zakopanego na urlop. Przekonywał nas, że przed samym Zakopanem jest rozjazd na Cieszyn i tam nas podrzuci. A ja głupia na mapę nie spojrzałam. Minęliśmy, więc rozjazd na Rabkę (jakieś 40-50km przed Zakopanem). Wjechaliśmy do miasta, a tu rozjazdu na Cieszyn brak. Co teraz? Po debatach i masie zmarnowanego czasu, zostałyśmy podwiezione na trasę prowadzącą do Czarnego Dunajca, stamtąd musiałyśmy jechać do miasteczka Jabłonka, a z kolei z Jabłonki do przejścia w Chyżne. Z Chyżne to już miało iść jak z płatka. No tak, tylko dostań się do Dunajca jak nic tam nie jeździ! Stałyśmy i marzłyśmy. Zaczął siąpić deszcz, a samochodu, który by nas podwiózł „ani widu”.
– Chciałaś mieć trudno? – spytałam Agi z uśmieszkiem?
– Ale nie od razu na początku i to w Polsce jeszcze – odparła zrezygnowana Aga.
Stanęłam po drugiej stronie ulicy i łapałyśmy na dwa kierunki, licząc, że może znajdzie się ktoś, kto podrzuci nas na rozjazd w Rabce. Byłyśmy przekonane, że tego dnia do Budapesztu na pewno nie dojedziemy. Było już południe.
Sympatyczny mieszkaniec zasugerował, byśmy podjechały do Czarnego Dunajca busem i w końcu zrezygnowane tak zrobiłyśmy. Czterdzieści minut jazdy i jesteśmy na miejscu. Szybki rekonesans, gdzie uderzyć na stopa do Jabłonek i Chyżnego.
- A co Wy tu dziewczyny robicie? – Z samochodu, a raczej jego resztek wysiada starszy mężczyzna. – Do Jabłonek jadę to was podwiozę, tylko muszę uprzątnąć i zrobić miejsce.
Samochód zawalony jest słoikami. Okazuje się, że to na miód. Nasz osiemdziesięcioletni kierowca jest pustelnikiem, mieszka sam w lesie i żyje ze zbierania grzybów i suszenia ich, a także ze zbierania miodu. Opowiada ciekawe historie, ale to już temat na inny tekst. Zamiast do Jabłonek dowozi nas jednak do przejścia. Chce zobaczyć starą strażnicę, na której kiedyś pracował
– Ja się napodróżowałem w życiu – mówi – to teraz wasza kolej. Powodzenia. – mówi na odchodnym
Nie jest źle. Od Budapesztu dzieli nas jakieś 300km. Na wieczór powinnyśmy zajechać, choć trochę pustawo na tej trasie. Niby tiry jakieś stoją, czasem kilka osobówek przejedzie, ale szału to tutaj nie ma. Pociesza nas para autostopowiczów. Oni akurat wracają z Azerbejdżanu. Stoją od godziny, łapiąc stop do Krakowa, ale okazuje się, że gdy kilka tygodni wcześniej łapali w tę samą stronę, co my teraz, zmuszeni byli jeździć na raty, kilkoma samochodami.
Rozkładamy się przy domku z winietami. Stoimy chwilę i nic. Niedaleko nas stoi jednak czerwoniutki tir na polskich blachach.
– Cześć. Nie jedziesz może w stronę Budapesztu? – pytam młodego kierowcę.
– No…jadę.
– A nie wziąłbyś nas? – nie zniechęcam się jego niepewnością.
– Nie bardzo dwie mogę…
– Ja wiem, wiem, ale ja setki razy już tirem jechałam. Będę się chować za zasłonkami jakby coś się działo.
– Za siedem minut jedziemy – rzuca.
Pół drogi siedziałam za zasłonkami. A to straż, a to ważenie ciężarówki, a to przejście. Nie narzekałam jednak, bo mogłam się wyłożyć na łóżku i trochę pospać. O 19.30 dojechałyśmy na obwodnicę Budapesztu. Grzesiek wysadził nas przed swoim zjazdem. Miałyśmy do przejścia dwa kilometry wzdłuż autostrady, aby dostać się do centrum handlowego. Koniecznie musiałyśmy użyć Internetu, żeby skontaktować się z Aleksandrą, dziewczyną z couchsurfing, która zgodziła się nas przenocować u siebie. Wiedziałyśmy też, że tam na pewno znacznie łatwiej złapiemy kogoś, kto podrzuci nas do centrum miasta. W końcu ludzie będą wracać z zakupów, to zlitują się może nad nami. Złapać bowiem kogoś na autostradzie to cud. Idąc wystawiałyśmy oczywiście kartkę z napisem „City centre”, tak na wszelki wypadek.
– Zatrzymała, się, zatrzymał się! – wrzasnęłam i pognałyśmy do białego busa. Kierowca niespecjalnie mówił po angielsku, my po węgiersku tym bardziej. Zrozumiałyśmy tyle, że podwiezie nas do stacji metra i mamy wysiąść na piątym przystanku.
No tak, tylko nie mamy żadnych pieniędzy. Nawet na jeden bilet. Godzina taka, że kantory nieczynne już. Internetu też nie mamy. Adresu i numeru telefonu do naszego „hosta” (host to określenie osoby z couchsurfingu, która gości u siebie couchsurferów – to dla tych, co nie wiedzą). Co teraz?
Ale od czego jest mąż?
– Wejdź na moją stronę couchsurfingu – krzyczę do słuchawki i sprawdź czy Aleksandra nie napisała nam jakiegoś adresu czy numeru telefonu.
Okazuje się, ze w międzyczasie napisała. Dzwonimy. Dziewczyna nie mówi perfekcyjnie po angielsku i trochę trudno jest zrozumieć przez telefon. Dostajemy jednak wskazówki, w jaką linię metra wsiąść i gdzie wysiąść. Aleksandra kieruje nas do centrum handlowego i do MacDonalda (Niech żyje MC Donald!), który jest czynny do pierwszej w nocy, i w którym jest wifi. Po 21.30 Aleksandra ma nas odebrać.
Jesteśmy trochę wykończone. Niby to tylko jazda samochodem przez cały dzień, ale to adrenalina daje nam się we znaki. Teraz wreszcie zaczyna powoli schodzić. A my z Aleksandrą wędrujemy do jej mieszkania. W samym centrum. Idealnie do zwiedzania.