Translation in progress
Poniedziałek 6.30 start. Zaczyna się moja podróż po
Bałkanach. Najprawdopodobniej po Bałkanach, bo w trakcie może się jeszcze wiele
zmienić. Plany lubią się modyfikować i dezaktualizować. Zwłaszcza moje. Tym
razem jednak podróż nie będzie samotna. Był taki plan, ale pozostanie mi on do
zrealizowania w innym terminie. W tej podróży będzie mi towarzyszyła Agnieszka,
koleżanka…z ogłoszenia. Anons wrzuciłam na portal autostopowy, będąc
przekonaną, że raczej nikogo znaleźć mi się nie uda. Najbardziej chciałam, kogoś,
kto posługuje się językiem rosyjskim, bo moim marzeniem była Gruzja. Aga wybiera
się jednak na filologię angielską z językiem hindi, a rosyjski zna tak, jak ja,
czyli w ogóle. Mimo wszystko dogadałyśmy się, co do wyjazdu i planów zwiedzania,
ale Gruzja odpadła. Spotkanie ustalone w Krakowie, bo Aga jest ze Śląska, a w
Krakowie znalazła nam nocleg i jeszcze podwózkę na drogę wyjazdową do Cieszyna.
W Cieszynie jest przejście, przez który biegnie tranzyt. Tiry śmigają tam jak
szalone, i tam też w pięć minut miałyśmy znaleźć transport prosto do Budapesztu.
Bez zbędnych problemów. Hahaha, bez problemów. Akurat!
– Wiesz chciałabym, żeby
nam fajnie szło w podróży, ale chciałabym, żebyśmy miały też trochę trudno,
żeby nie wszystko szło jak z płatka – powiedziała Aga we wtorek rano, jeszcze
przed startem.
Okazało się, że Aga ma moc sprawczą i jej marzenia
się realizują. Niestety.
Nasz podwózka, to kolega Agnieszki, jadący z
dziewczyną do Zakopanego na urlop. Przekonywał nas, że przed samym Zakopanem
jest rozjazd na Cieszyn i tam nas podrzuci. A ja głupia na mapę nie spojrzałam.
Minęliśmy, więc rozjazd na Rabkę (jakieś 40-50km przed Zakopanem). Wjechaliśmy do
miasta, a tu rozjazdu na Cieszyn brak. Co teraz? Po debatach i masie
zmarnowanego czasu, zostałyśmy podwiezione na trasę prowadzącą do Czarnego
Dunajca, stamtąd musiałyśmy jechać do miasteczka Jabłonka, a z kolei z Jabłonki
do przejścia w Chyżne. Z Chyżne to już miało iść jak z płatka. No tak, tylko
dostań się do Dunajca jak nic tam nie jeździ! Stałyśmy i marzłyśmy. Zaczął siąpić
deszcz, a samochodu, który by nas podwiózł „ani widu”.
– Chciałaś mieć trudno?
– spytałam Agi z uśmieszkiem?
– Ale nie od razu na
początku i to w Polsce jeszcze – odparła zrezygnowana Aga.
Stanęłam po drugiej stronie ulicy i łapałyśmy na dwa
kierunki, licząc, że może znajdzie się ktoś, kto podrzuci nas na rozjazd w
Rabce. Byłyśmy przekonane, że tego dnia do Budapesztu na pewno nie dojedziemy. Było
już południe.
Sympatyczny mieszkaniec zasugerował, byśmy podjechały
do Czarnego Dunajca busem i w końcu zrezygnowane tak zrobiłyśmy. Czterdzieści
minut jazdy i jesteśmy na miejscu. Szybki rekonesans, gdzie uderzyć na stopa do
Jabłonek i Chyżnego.
- A co Wy tu dziewczyny
robicie? – Z samochodu, a raczej jego resztek wysiada starszy mężczyzna. – Do Jabłonek
jadę to was podwiozę, tylko muszę uprzątnąć i zrobić miejsce.
Samochód zawalony jest słoikami. Okazuje się, że to
na miód. Nasz osiemdziesięcioletni kierowca jest pustelnikiem, mieszka sam w
lesie i żyje ze zbierania grzybów i suszenia ich, a także ze zbierania miodu.
Opowiada ciekawe historie, ale to już temat na inny tekst. Zamiast do Jabłonek
dowozi nas jednak do przejścia. Chce zobaczyć starą strażnicę, na której kiedyś
pracował
– Ja się napodróżowałem
w życiu – mówi – to teraz wasza kolej. Powodzenia. – mówi na odchodnym
Nie jest źle. Od Budapesztu dzieli nas jakieś 300km.
Na wieczór powinnyśmy zajechać, choć trochę pustawo na tej trasie. Niby tiry
jakieś stoją, czasem kilka osobówek przejedzie, ale szału to tutaj nie ma.
Pociesza nas para autostopowiczów. Oni akurat wracają z Azerbejdżanu. Stoją od
godziny, łapiąc stop do Krakowa, ale okazuje się, że gdy kilka tygodni
wcześniej łapali w tę samą stronę, co my teraz, zmuszeni byli jeździć na raty,
kilkoma samochodami.
Rozkładamy się przy domku z winietami. Stoimy chwilę
i nic. Niedaleko nas stoi jednak czerwoniutki tir na polskich blachach.
– Cześć. Nie jedziesz może w stronę Budapesztu? –
pytam młodego kierowcę.
– No…jadę.
– A nie wziąłbyś nas? – nie zniechęcam się jego
niepewnością.
– Nie bardzo dwie mogę…
– Ja wiem, wiem, ale ja setki razy już tirem
jechałam. Będę się chować za zasłonkami jakby coś się działo.
– Za siedem minut jedziemy – rzuca.
Pół drogi siedziałam za zasłonkami. A to straż, a to
ważenie ciężarówki, a to przejście. Nie narzekałam jednak, bo mogłam się
wyłożyć na łóżku i trochę pospać. O 19.30 dojechałyśmy na obwodnicę Budapesztu.
Grzesiek wysadził nas przed swoim zjazdem. Miałyśmy do przejścia dwa kilometry wzdłuż
autostrady, aby dostać się do centrum handlowego. Koniecznie musiałyśmy użyć
Internetu, żeby skontaktować się z Aleksandrą, dziewczyną z couchsurfing, która
zgodziła się nas przenocować u siebie. Wiedziałyśmy też, że tam na pewno
znacznie łatwiej złapiemy kogoś, kto podrzuci nas do centrum miasta. W końcu
ludzie będą wracać z zakupów, to zlitują się może nad nami. Złapać bowiem kogoś
na autostradzie to cud. Idąc wystawiałyśmy oczywiście kartkę z napisem „City
centre”, tak na wszelki wypadek.
– Zatrzymała, się, zatrzymał się! – wrzasnęłam i
pognałyśmy do białego busa. Kierowca niespecjalnie mówił po angielsku, my po
węgiersku tym bardziej. Zrozumiałyśmy tyle, że podwiezie nas do stacji metra i
mamy wysiąść na piątym przystanku.
No tak, tylko nie mamy żadnych pieniędzy. Nawet na
jeden bilet. Godzina taka, że kantory nieczynne już. Internetu też nie mamy. Adresu
i numeru telefonu do naszego „hosta” (host to określenie osoby z couchsurfingu,
która gości u siebie couchsurferów – to dla tych, co nie wiedzą). Co teraz?
Ale od czego jest mąż?
– Wejdź na moją stronę
couchsurfingu – krzyczę do słuchawki i sprawdź czy Aleksandra nie napisała nam
jakiegoś adresu czy numeru telefonu.
Okazuje się, ze w międzyczasie napisała. Dzwonimy.
Dziewczyna nie mówi perfekcyjnie po angielsku i trochę trudno jest zrozumieć przez
telefon. Dostajemy jednak wskazówki, w jaką linię metra wsiąść i gdzie wysiąść.
Aleksandra kieruje nas do centrum handlowego i do MacDonalda (Niech żyje MC Donald!),
który jest czynny do pierwszej w nocy, i w którym jest wifi. Po 21.30 Aleksandra
ma nas odebrać.
Jesteśmy trochę wykończone. Niby to tylko jazda
samochodem przez cały dzień, ale to adrenalina daje nam się we znaki. Teraz wreszcie
zaczyna powoli schodzić. A my z Aleksandrą wędrujemy do jej mieszkania. W samym
centrum. Idealnie do zwiedzania.