Translation in progress
– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.
Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego
domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! –
powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku.
Widać było, że kompletnie nic nie rozumieją. Gdy z
oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co
chodzi.
Niebo spowiło się ciemnymi chmurami, które
przesuwały się w zastraszającym tempie. Podobnie jak i mgła, która nagle
zaczęła spływać z nie wiadomo skąd. Najpierw przykryła czubki drzew i już po
chwili pędziła w naszym kierunku. Patrzyłam na to zjawisko z zachwytem, ale i
lekkim przestrachem. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Wyglądało jak
zbliżająca się zamieć śnieżna albo huragan. I uderzyła w nas z wielką siłą,
omal nie zdmuchując ze wzgórza, na którym stałyśmy. Wraz z nią przyszła
potworna ulewa. Z trudem udało nam się wskoczyć do przyczepy kempingowej.
Musiałyśmy siłować się z podmuchami, które nie pozwalały nam zamknąć drzwi.
Miałam wrażenie, że przyczepa zaraz rozpadnie się niczym domek z kart pod
wpływem uderzeń wiatru. Czekałyśmy już w przyczepie długo. I na wzgórzu też.
Zostałyśmy same, pozostawione na pastwę pijanych pracowników naszego
gospodarza. Jeden z nich wciąż przychodził do naszej przyczepy, mamrocząc coś
pod nosem i wybuchając raz po raz znienacka histerycznym śmiechem. Zachowywał
się jak wariat. Zachciało mu się muzyki i tańców, a była dopiero jedenasta
przed południem. Dopiero albo już. Bo o tej porze planowałyśmy być dawno w
miejscowości Mokra Gora, gdzie swoją
początkową stację miał pociąg zwany Szargańską Ósemką. Chciałyśmy nią pokonać
trasę zaledwie 15,5 km, prowadzącą jednak aż przez dwadzieścia dwa tunele i
pięć mostów. Taka ciekawostka.
Nasz plan wisiał jednak na włosku, bo wciąż tkwiłyśmy
w środku lasu, w otoczeniu kilku zaledwie domków. Nasz gospodarz miał po nas
przyjechać jak załatwi służbowe sprawy, związane z holowaniem samochodu i miał
nas odstawić do miasta. Jego telefon jednak nie odpowiadał i on sam mimo
ponaglających smsów, nie dawał znaku życia. Pijany pracownik stawał się coraz
bardziej nachalny. Ulga, którą przyniósł mi poprzedni wieczór już, gdy
znalazłyśmy się na miejscu i gdy okazało się, że nic nam nie grozi, minęła jak
ręką odjął. Robiło się coraz później, coraz ciemniej i coraz mniej przyjemnie.
– To może pójdę popytać w miasteczku czy ktoś by nam
nie pomógł i nie podwiózł? – Zaproponowałam. – Nawet zapłacimy coś jak będzie
trzeba.
Trochę byłyśmy zmartwione, bo plany, że tego dnia
ruszymy kolejką i zwiedzimy Drvengrad, czyli miasteczko Emira Kusturicy, a
następnego dnia ruszymy już dalej, zaczynały kruszyć się. W dodatku wiedziałam
jedno, że na pewno nie zostanę tu na kolejna noc z rzędu. O nie!
Zeszłam dróżką w dół, w kierunku trzech pierwszych
domów. Miasteczko wyglądało jak wymarłe, a ja jeszcze wczoraj się cieszyłam, że
w razie czegoś nieprzewidywanego, będzie kto miał nam pomóc. Naiwna! Sąsiad,
który poprzedniego dnia przyniósł wino na przywitanie gdzieś przepadł. Zaglądałam
za ogrodzenia szukając jakiejś żywej duszy. Ze wzgórza dobiegał mnie od czasu
do czasu histeryczny śmiech pijanego robotnika, z którym zostawiłam Agnieszkę.
W końcu przy jednym z domów usłyszałam szmery. Za zabudowaniem kręciło się
dwóch mężczyzn.
– Przepraszam czy mówią panowie po angielsku?
Spojrzeli na
siebie i rozłożyli ręce.
– To może po polsku mnie zrozumiecie?
– Polski może być – odpowiedział jeden zaciągając i
dziwacznie akcentując.
W jak najprostszych słowach próbowałam im wyjaśnić,
że musimy się stąd wydostać.
– Dwadzieścia euro – rzucił starszy z mężczyzn już
po chwili.
– Że co? Za podrzucenie czternaście kilometrów?
- Dwadzieścia euro – powtórzył.
Podziękowałam i postanowiłam udać się do domku, w
którym poprzedniego wieczora dostrzegłam małżeństwo. Przed budynkiem stał
samochód, więc była nadzieja, że uda nam się stąd wyrwać, choć nie wyglądało to
specjalnie optymistycznie.
Mężczyzna i kobieta byli w domu, ale za nic w
świecie nie rozumieli, o co nam chodzi. Próbowałam na wszystkie sposoby
wytłumaczyć im, że musimy się stąd wydostać, że Marko gdzieś pojechał i
zostawił nas, a my nie wiemy gdzie jesteśmy i że ten pijak nas zaczepia. Kazali
nam wejść, widząc, że na górze przy przyczepie nie jest ciekawie. Zrozumiałam
tylko słowo kawa, więc liczyłam, że usiądziemy u nich, wypijemy małą czarną i
może jakoś uda się z nimi dogadać. Zaprosili nas do środka, usadzili na
krzesłach i pierwsze, co na stół powędrowało to stanowczo nie była kawa.
Gospodarz wyciągnął plastikową butelkę z przezroczystym płynem – rakija. Pani
domu przyniosła szklaneczki. Przecież było jeszcze przed południem! Podziękowałyśmy
i zgodnie stwierdziłyśmy, że raczej się z nimi nie dogadamy i na jakąkolwiek
pomóc w tej mini wiosce liczyć nie możemy. Trzeba było się ewakuować. Byłyśmy
już gotowe zabrać plecaki i ruszyć przed siebie, gdziekolwiek, byle wydostać
się stąd. Wiedziałyśmy, że na stopa nie mamy co liczyć, bo po tych drogach
oprócz Marko i jego pracowników chyba nic więcej nie jeździło.
Wróciłyśmy do przyczepy. Ze stołu zniknęło jedzenie,
które zostawił poprzedniego dnia Marko. Dobrze, że plecak ze sprzętem miałam
cały czas ze sobą, bo i on mógł wyparować tak, jak i pijany pracownik.
– Ja stąd muszę się wydostać. Nie zostanę tu ani
minuty dłużej, a już na pewno nie spędzę tu kolejnej nocy. Przecież tu jest jak
w jakimś cholernym miasteczku Twin Peaks! – krzyknęłam.
Niezależnie od wszystkiego wiedziałyśmy, że o
przejażdżce pociągiem możemy tego dnia zapomnieć.
Gdy już pakowałyśmy plecaki i zbierałyśmy się powoli
do drogi, zdesperowane: nie robiły na nas wrażenia ciemny las i ulewa, ani
nawet to, że nie mamy pojęcia w którą stronę iść, pojawił się Marko w
towarzystwie swojego łysego kolegi/pracownika.
Trochę się uniosłam, wymagając, by bezzwłocznie
odstawili nas na miejsce, do Mokrej Góry. Chciałam jak najszybciej pozbyć się
ich, tym bardziej, że łysy wyjątkowo upatrzył sobie moją osobę.
Serpentyny górskie sprawiały, że droga stanowczo się
wydłużała. I ewidentnie było widać, że mężczyźnie nie spieszą się, by nas na czas
odstawić na stację Szargańskiej Ósemki.
Byłam wściekła.
Po przerwie na kawę, do której zostałyśmy zmuszone,
zabraniu kolejnej autostopowiczki, łaskawie postanowili nas podrzucić do „Disneylandu”
Emira Kusturicy. Skąpane w mgle i otoczone wilgocią drewniane domki ze
spiczastymi dachami wyglądały zagadkowo. Pożegnałyśmy się z naszymi
towarzyszami i ruszyłyśmy na zwiedzanie drewnianego miasta. W momencie, gdy
kupiłyśmy bilet wstępu, nastąpiło ponowne oberwanie chmury. Ukryłyśmy się w
jednej z knajpek. Poczułam znów ulgę. Chociaż nie miałyśmy pojęcia, gdzie
będziemy spać i czy w ogóle znajdziemy jakieś niedrogie miejsce do spania w tej
małej mieścinie, to czułam się bezpiecznie.
Deszcz nie przestawał uderzać o parapety. Wyjrzałam
przez okno. Wszędzie tylko mgła. Zamówiłyśmy domaca cafe, czyli serbską wersje kawy po turecku (właściwie to
jest kawa po turecku, tylko oni mówią, że po serbsku, ale podobna jest do tej
po turecku) i czekałyśmy aż przestanie padać. I nagle do knajpki weszli oni:
Marko z „Łysym” i nową autostopowiczką, zresztą mieszkanką Mokrej Gory. Udając,
że nas nie widzą przysiedli przy innym stoliku, ale na naszym za chwilę
wylądowała rakija.
– My nie zamawiałyśmy – powiedziałam do kelnera,
odsuwając kieliszki od siebie.
– To od tamtego stolika – wskazał na naszego
ex-gospodarza.
No dobra, to trzeba się do nich przesiąść. Chociaż
do momentu, aż przestanie padać deszcz. Ten jednak nie miał takiego zamiaru. Marko
wciąż domawiał coś nowego i na naszym stole lądowały wszystkie serbskie
wynalazki. Po około trzech godzinach wszyscy zgłodnieliśmy. Z Agą
stwierdziłyśmy, że czas zacząć szukać jakiegoś noclegu, bo spanie w namiocie w
tak mokrych warunkach to średni pomysł. No, ale jak Mokra Góra, to jak może tu
być inaczej? W między czasie wymyśliłyśmy plan, gdzie możemy spać. Wprawdzie
bardzo tanio miało nie być, ale wyjścia też specjalnie nie miałyśmy.
– Możecie spać tam, gdzie wczoraj, czyli u mnie – powiedział
Marko. – Na cholerę chcecie wydawać kupę kasy?!
Niby rację miał, ale wolałam zapłacić za mój święty
spokój.
– My jednak zostaniemy tutaj. Chcemy zdążyć rano na
kolejkę, bo przed nami jeszcze sporo miejsc do zobaczenia – wykręcałam się, nie
chcąc wyjść na niewdzięcznicę, bo przecież w sumie był dla nas bardzo miły i
życzliwy. Tym razem nie do końca był chyba zadowolony i jeszcze próbował nas
przekonywać, że lepiej będzie jak pojedziemy z nimi. W końcu pojechałyśmy, ale
tylko zjeść, bo obiecali nam, że potem podwiozą nas na stację kolejową „Ósemki”.
Tam też był hotel, w którym planowałyśmy znaleźć schronienie.
– No, dobra, ale tylko jedziemy zjeść i odwozicie
nas na miejsce? – Upewniłam się nim wsiadłam.
Zgodnie przytaknęli głowami.
Droga do hotelu, w którym mieliśmy zjeść, bo jak się
okazało Marko je tam zawsze, była dość długa. Zrobiło się ciemno. I znów
zagościł we mnie strach. Dojechaliśmy jednak, zjedliśmy i poprosiłyśmy „Łysego”,
żeby teraz nas odwiózł. I zaczęło się. Wprawdzie wsiadłyśmy do samochodu i zaczęłyśmy
jechać, ale porządnie już wstawiony Marko rozpoczął awanturę i krzyki, nie chcąc
zgodzić się na odwiezienie nas. Zaczął szaleć i wykrzykiwać, że nie będziemy
jeździli w kółko, że jesteśmy głupimi turystkami, po co nam ta jazda kolejką i
wiele innych rzeczy. Ja też się uniosłam, bo przestraszyłam się, że faktycznie
nie odwiozą nas do hostelu, ale zabiorą ponownie do przyczepy, a tego nie
chciałam. No i podniosłam głos chyba o jeden ton za wysoko. Poczułam uderzenie
w policzek. Sparaliżowało mnie. Właściwie to byłam w szoku. „Łysy” przestraszony
aż zatrzymał samochód. A ja wyskoczyłam z niego przerażona. Byliśmy jednak w
środku lasu, więc za bardzo nie miałam gdzie iść. Agnieszka i Łysy wyskoczyli
za mną.
– Chodźcie odwiozę was, przepraszam za niego.
Łysy okazał się całkiem ludzki. Wsiadłyśmy z
powrotem, choć cała się trzęsłam.
– Gdzie mam jechać – krzyczał Łysy na Marko. – Gdzie
jest ten hotel i ta stacja?!
– Pokieruję cię – powiedział nieco bełkotliwie Marko.
I po chwili znów zaczął wykrzykiwać po serbsku jakieś epitety pod naszym
adresem. Jego kolega starał się jednak nie zwracać na niego uwagi.
Znów jechaliśmy bardzo długo w totalnej ciemności. A
ja marzyłam tylko o tym, by znaleźć się wreszcie jak najszybciej w łóżku, napić
ciepłej herbaty. Obiecałam sobie, że już nigdy nie skorzystam z czyjejś
rzekomej dobroci i zaproszenia na nocleg i że nie zaufam przypadkowej osobie.
Dojechaliśmy do jakiejś mieściny. E tam, mieściny… z
sześć domów tam stało i stróżówka stacji.
– Przecież to nie tu – wyszeptałam już zrozpaczona
do Agi.
– To tu – powiedział Marko z wściekłością. –
Mówiłem, że tu nic nie ma!. Po co chciałyście tu jechać?! Tu nic nie ma!!!
Dobrze wiedziałyśmy, że to niewłaściwe miejsce.
Marko bardzo dobrze też to wiedział, ale postanowił dać nam nauczkę.
Zdecydowałyśmy nie wsiadać z powrotem do samochodu. Wolałyśmy zostać tu,
pośrodku niemal niczego niż spędzić z nimi jeszcze minutę dłużej w jednym
samochodzie. Odjechali.
I co teraz? Zastanawiałyśmy się obie. Było zimno,
ciemno i deszczowo, a ja trzęsłam się nie tylko z zimna, ale i ze złości,
bezsilności i trochę może strachu.
Spośród sześciu domów, tylko w jednym paliło się
światło. Zapukałyśmy.
– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.
Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego
domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! –
powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku.
Widać było, że nie rozumieją kompletnie nic. Gdy z
oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co
chodzi.
Zaprosili nas do środku, zrobili kawę. Niewątpliwie
byłyśmy dla nich atrakcją. Czterech chłopaków spędzało wieczór grając w pokera
i popijając rakiję. W pierwszym momencie pomyślałam: „Z deszczu pod rynnę”, ale
po chwili okazało się, że niekoniecznie miałam rację. Zaraz rozdzwoniły się
telefony. Gospodarz domu zadzwonił do swojej siostry, która mówi po angielsku i
Aga wszystko jej wyjaśniła, a ta z kolei wytłumaczyła bratu. Znaleźli nam
nocleg, a nawet odwieźli z powrotem do Mokrej Góry. Znajdowałyśmy się około 10
kilometrów od niej. Wymęczone padłyśmy na łóżka. Nie miało dla nas nawet
znaczenia to, że śpimy w jakimś dziesiątej czystości pokoju w domu prywatnym.
Nie przeszkadzało to, że strasznie tam śmierdziało. Najważniejsze było to, że
jesteśmy bezpieczne.
– Jutro kolejka i wyjeżdżajmy stąd, ok? – Agnieszka od
początku nie była do Serbii przekonana. Po dzisiejszym dniu zdecydowałam, że ma
rację i tak chyba będzie najlepiej.