Translation in progress
To dziś Czarnogóra, tak? Chyba już nic gorszego nam
się nie może przydarzyć – powiedziałam do Agi, gdy wsiadałyśmy rano do tej
nieszczęsnej „szargańskiej” kolejki. Mam nadzieję, że nie powiedziałam tego w
złej godzinie, dopowiedziałam już sobie w myślach.
Obudziłyśmy się wcześnie rano. Mimo ciężkich przeżyć
dnia poprzedniego, nieprzyjemne zapachy pokoju i kiepskie warunki, nie
sprzyjały wypoczynkowi. Pogoda wciąż nie zachwycała, ale chociaż nie padało,
więc istniała szansa, że coś tam uda nam się zobaczyć podczas podróży słynną
kolejką wąskotorową Szargańską Osmicą.
Byłyśmy wcześnie rano już na miejscu, załapałyśmy
się więc na miejsca siedzące w starym wagonie. Mijające za oknem krajobrazy nie
oszałamiały. Było ładnie i tyle. Podróż trwała wyjątkowo długo. Pokonanie 15,5
km trasy, bogatej w tunele (22) i mosty (5) zajęło około 2,5 godziny.
Zatrzymywaliśmy się na każdej stacji, by podziwiać krajobrazy, ale przede
wszystkim chyba, by zasilić kasy sklepików i restauracji, znajdujących się na
poszczególnych stacjach. Nasz eks gospodarz Marko w tym się jednak nie pomylił
– typowo turystyczna atrakcja, czyli trochę zmarnowane pieniądze i czas.
Wynudziłyśmy się okrutnie, bo nawet fotografować nie było za bardzo czego.
Odłożyłam więc aparat na stolik, przy którym siedziałyśmy. Stolik to bezpieczne
miejsce, przecież nikt nie ukradnie. W wagonie siedziało zaledwie kilku
turystów, z których każdy dzierżył w dłoniach swój własny sprzęt fotograficzny.
Zagapiłam się w okno, w przesuwający się zielono-mglisty, aczkolwiek nieco
monotonny pejzaż, który od czasu do czasu zaciemniał się, gdy z łoskotem
wpadaliśmy w kolejny tunel. Ocknęłam się, gdy usłyszałam potworny huk. Komuś
coś spadło, przemknęło mi przez myśl. Ciekawe co? Rzuciłam wzrokiem na
obecnych.
Obecni jednak rzucali wzrok na mnie. To huknął o ziemię mój aparat.
Chwyciłam go szybko i wepchnęłam do plecaka. Nawet nie spojrzałam czy coś się z
nim stało. Bałam się, bo znając moje szczęście wiedziałam, że na pewno
roztrzaskał się. Straciłam zupełnie wenę nawet do wgapiania się w monotonny
krajobraz. Nowy obiektyw, powtarzałam sobie w myślach, nowy obiekty, nowy
obiektyw… Wiedziałam, że w złej godzinie wspomniałam o tym, że nic gorszego już
się nie może zdarzyć.
– Sprawdź czy coś się stało – szepnęła Aga. – Też
była przerażona, bo pech zaczął nas w Serbii prześladować już od samego
początku. Było słabo od pierwszego dnia, a potem tylko się pogarszało.
– Nie mogę spojrzeć, bo się załamię chyba. Wiem, że
to tylko przedmiot, rzecz, która nie ma znaczenia, ale przez resztę podróży
miałabym nie fotografować?! Nie ma takiej opcji.
Miałam dość. Poczułam, obie poczułyśmy, że jeżeli
tak się dzieje, to otrzymujemy znak, że powinnyśmy opuścić Serbię, a być może i
wrócić do domu.
Kolejna stacja. Wszyscy wysiedli z wagonu.
Otworzyłam plecak i wpatrywałam się w jego wnętrze.
– Jeżeli popękał, to wracamy dziś do domu. – Zadecydowałam.
Agnieszka nie protestowała. Drżącą ręką złapałam za
wieczko mojego Nikona i powoli odsunęłam od szkła obiektywu. Kalejdoskop,
pomyślałam. Tak wyglądało szkło. Popękane na dziesiątki części. Niczym
trędowatego, odrzuciłam go od siebie. Nie mogłam na niego patrzeć.
– Pieknie! Po prostu pięknie! Czemu zawsze mi się muszą przytrafiać takie rzeczy? – Lamentowałam.
– Wracamy!
Nie mogłyśmy jednak wrócić od razu, bo przed nami była,
jeszcze co najmniej godzina jazdy „8”. Na następnej stacji nawet nie
wysiadłyśmy. Bo i po co? Żeby się dołować, że inni biegają z aparatami i
trzaskają setki fotek? Totalnie przybita, (bo miała być podróż niskobudżetowa,
a zaczynało się okazywać, że raczej w tej kategorii się nie sklasyfikuje), w
końcu wysiadłam, żeby zadzwonić do męża. Wiedziałam, że nie będzie wściekły,
ale potrzebowałam słów otuchy. Musiałam usłyszeć, żebym się nie przejmowała
głupotami. Że trudno, że tak bywa i że to przecież nie koniec świata. Niby to wiedziałam,
ale siła słowa wypowiedzianego przez osoby trzecie ma znacznie większą siłę
działania. Zwłaszcza siła słów tego, który partycypował w zakupie sprzętu.
– A ściągnęłaś filtr UV? – zapytał roztropnie mój
mąż.
– A po co?
– A po to, że może się okazać, że to tylko filtr się
potłukł.
Nikła wiązka nadziei wlała się w moje serce.
– Myślisz?
– Sprawdź!
Z nieco lżejszym kamieniem na sercu, ale nie
podpalając się specjalnie, zajrzałam znów do plecaka. Wpatrywałam się przez
dłuższą chwilę, nie mogąc się zdecydować czy chcę sprawdzać. W końcu zebrałam
się na odwagę i zaczęłam wykręcać filtr. Powoli odsunęłam go od obiektywu.
– Całe – wyszeptałam do Agi nie bardzo w to jednak
wierząc. – Niemożliwe. Jest całe. Tylko
filtr pękł.
– Czyli? – zapytała Aga niepewnie.
– Czyli jedziemy do Czarnogóry.
Wiedziałyśmy, że z Serbii wynieść na pewno się musimy,
bo tu nas już nic dobrego nie spotka.
Wysiadłam na kolejnej stacji z uśmiechem od ucha do
ucha, by razem z innymi cyknąć kilka zdjęć. A niech tam! Na sam koniec pobytu!
Po Serbii miała być Macedonia. I cały czas jednak
kusiła mnie ona. Aga nieco oponowała. A ja nie chciałam ryzykować, ze pech
będzie i tam nas prześladował. Niech będzie ta Czarnogóra, bo i pogoda ponoć
tam ładniejsza.
Wyszłyśmy na pustawą drogę w Mokrej Górze z
przekonaniem, że stopa będziemy długo łapać. Jednak po pięciu minutach już
siedziałyśmy w aucie. Chociaż jeden miły akcent na koniec, pomyślałam. Kierowcy
nie byli jednak Serbami.
– Dokąd jedziecie? – zapytałam.
– Do Skopje.
Spojrzałyśmy z Agą na siebie z niedowierzaniem.
Niemożliwe. Złapałyśmy bezpośredniego stopa wprost do miejsca z naszego
pierwotnego planu. Czyżby samo podjęcie planu o wyjeździe z Serbii już spowodowało
odwrócenie się złego losu? W głowie powstał mętlik. Bo i mężczyźni, choć
niewiele po angielsku umieli powiedzieć, swoją postawą, tonem głosu i
zachowaniem wzbudzili w nas duże zaufanie. Żal było nie skorzystać z takiej
podwózki. Ale czy aby na pewno to miał być dobry wybór?