niedziela, 6 października 2013

Montenegro
Montenegro

Translation in progress
Jednak nie skorzystałyśmy z bezpośredniego stopa do Skopje. Do Czarnogóry było bliżej. Mężczyźni przed odstawieniem nas na właściwą drogę zabrali nas jeszcze na kawę po serbsku. A potem już krok po kroku, po kilkadziesiąt kilometrów przy pomocy samych przyjaznych kierowców udało nam się dojechać do Montenegro. Przed 22 dwóch sympatycznych braci, którzy uratowali nas przed ogromna ulewą, odstawiło nas do hostelu w Podgoricy i dopiero następnego dnia ruszyłyśmy dalej. Wcześniej Czarnogóry specjalnie nie planowałam. To Agnieszka o niej zawsze marzyła i to ona miała wypisaną listę miejsc, które musi zobaczyć: Stari Bar, Budva, Kotor. Zdjęcia znalezione w Internecie wyglądały naprawdę zachęcająco i obiecująco.
Do Starego Baru dowiózł nas Czesław, wojskowy jadący na weekend do swojego domku na plaży. Na pół dnia zamienił się w naszego przewodniku, zatrzymując się na każdą prośbę, gdy tylko ostrzegałyśmy ładne miejsce, warte sfotografowania. Oprowadzał nas po mniejszych miasteczkach, a nawet zaprosił na lody. Ubolewał, że już ma ustalone plany, bo sam chętnie obwiózłby nas po całej Czarnogórze.
Stari Bar, czyli stare miasto w Barze okazało się niezwykle urokliwe. Plecaki zostawiłyśmy w jednej z wielu knajpek wciśniętych w wąskie uliczki, po których przesuwały się tłumy turystów. Wolałam nie myśleć, co tu się musi dziać w sezonie.
Plany noclegowo-kolacyjne na ten dzień miałyśmy proste – rozbić się gdzieś na plaży, do tego butelka czarnogórskiego wina i przepyszne czarnogórskie oliwki (akurat był sezon). Miejsca nie szukałyśmy długo. Nie chciałam się rozbijać gdzieś na totalnym odludziu, więc gdy wypatrzyłyśmy dobre miejsce przy podeście jednej z plażowych knajpek, poszłyśmy do właściciela zapytać czy nie będzie miał nic przeciwko. Nie miał, a co więcej, zapewnił nas, że w nocy jest tu ochrona, więc będziemy bezpieczne.
Dzień był słoneczny i chylił się ku zachodowi, ale temperatura nie spadała. W podziękowaniu udałyśmy się do jego baru na jedno piwo. Przy barze siedziało trzech mężczyzn, widać, że miejscowych krezusów. Zaczęły się pytanie: a skąd, a dokąd, a jak, a po co?

– Ależ to niemożliwe! – wykrzyknął jeden. – Stopem?! Dziewczyny bierzcie, co chcecie na nasz rachunek.

I oczywiście nie było mowy, żebyśmy za coś zapłaciły. Później nawet i ktoś skoczył po coś do jedzenia. A i pokój hotelowy mogłyśmy mieć za darmo, bo jeden z mężczyzn był właścicielem pobliskiego hotelu i martwił się, że w nocy w namiocie zamarzniemy.
Nie zamarzłyśmy, a poranny wschód słońca na plaży dał nam do zrozumienia, że to był dobry wybór, by zostać tu na noc.
Niewiele ponad czterdzieści kilometrów dzieliło nas od Budvy. Tamtejsze stare miasto liczy ponad 2,5 tys. lat. Otoczone Adriatykiem i górami najstarsze, zurbanizowane miasto na Adriatyku również robiło wrażenie. Pogoda sprzyjała. Kierowcy, chętni do pomocy, już mniej. „Wczorajszy” Czesław był niemal ostatnim z życzliwych mieszkańców Czarnogóry, który nas podwiózł.
Po kilku godzinach łapania autostopu, postanowiłyśmy podjechać autobusem, nie chcąc tracić więcej czasu. Właściwie to planowałyśmy dojechać bezpośrednio do Kotoru i tam się na kilka dni osiedlić, traktując miasto, jako bazę wypadową. Autobus jednak jechał do Budvy, a tam na dworcu już wyhaczyła nas kobieta, nauczycielka, oferująca pokój dla nas dwóch w przyzwoitej cenie. Agnieszka od rana nie czuła się dobrze i było z nią coraz gorzej. Zamiast więc gnać tego dnia dalej, postanowiłyśmy zostać na nocleg, zwiedzić stare miasto i dopiero następnego dnia jechać z rana do Kotoru. Mi marzył się Park Lovcen, znajdujący się w pobliżu owego miasta.
Stare miast Budvy było równie piękne, co to dnia poprzedniego. Mniej podobały się nam już tłumy turystów i plażowiczów, paradujących w strojach kąpielowych po ulicach. Znalazłyśmy się w centrum turystycznej miejscowości, co nas nie zachwyciło. Ulice zapełnione były przyjezdnymi, wysiadującymi przy knajpianych stolikach i biegającymi po kramach z pamiątkami. Jakbym znalazła się na sopockim „Monciaku” w środku sezonu.

– To chyba już Serbię wolałam – szepnęłam do Agi. – Chociaż widoki piękne.
– No i pogoda lepsza – dodała.

Pogoda się jednak szybko skończyła, bo rano opuszczałyśmy Budvę w ulewie. Po wczorajszej próbie łapania stopa, stwierdziłyśmy, że te marne 25 km przejedziemy autobusem. Mój plan jednak wybierania się na Jezerski vrh w Parku Narodowym Lovcen, z którego chciałam zobaczyć słynną Zatokę Kotorską, musiał ulec zmianie. Może jutro… myślałam z nadzieją, a właściwie zaklinałam w myślach Matkę Naturę, prosząc o słońce następnego dnia.
Prognoza pogoda była jednak bezlitosna.  W deszczu wybrałyśmy się na Starówkę i zaczęłyśmy wspinać się na Twierdzę św. Jana umieszczoną na Samotnym Wzgórzu o wysokości 260 m n.p.m. Agnieszka czuła się coraz gorzej, więc została na dole, ja zaś próbowałam nie wyzionąć duch podczas wspinaczki po setkach schodów. Gdy w końcu jednak dotarłam na szczyt, deszcz przestał padać i nawet na chwilę wyszło słońce, a w oddali ukazała się tęcza. Piękna pogoda nie trwała jednak długo. Ze względu na stan Agnieszki postanowiłyśmy nie zostawać już na noc w Kotorze, a zacząć zmierzać powoli do Polski. Miałyśmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć gdzieś w okolice Chorwacji. Wyszłyśmy kawałek za miasto. Stopa łapałyśmy od około godziny 13. Do 19 nie zatrzymał nam się nikt. Masakra! Sześć godzin i nic! Zaczęłyśmy wątpić czy w ogóle z Czarnogóry uda nam się wydostać. Gdy tak stałyśmy przy drodze, kombinując, co by tu zrobić z noclegiem, podszedł do nas mężczyzna, jak się okazało Bośniak i zaproponował, że możemy u niego nocować. Mieszkał w bloczku naprzeciwko miejsca, w którym łapałyśmy okazję. Propozycja była kusząca, a mieszkanie duże (bo poszłam zerknąć do niego). Po naszych ostatnich przygodach, stwierdziłyśmy jednak, że chyba tym razem propozycję odpuścimy. Gdybym miała pewność, że spotkany „filantrop” widział nas kilka godzin wcześniej i wieczorem, wracając z pracy ujrzał nas w tym samy miejscu, to pewnie z ofert byśmy skorzystały. Takiej pewności jednak nie miałyśmy. Agnieszka zbyt źle się czuła, byśmy obie miały przeżywać dodatkowy niepotrzebny stres czy przypadkiem ów Bośniak nie jest szajbusem, który upatrzył nas sobie, by potem zadźgać nas w nocy.
Następny dzień nie zaczął się również optymistycznie. Wędrowałyśmy długo z plecakami, próbując wciąż szukać nowych lepszych miejsc do łapania stopa. Po kolejnych blisko czterech, pięciu godzinach w końcu się udało. Zatrzymał się kierowca, który potwierdził już po raz kolejny zasadę, że jeśli jesteśmy w trudnej sytuacji, to jedyne, na kogo możemy liczyć to na obywatela Niemiec. Dzięki niemu wylądowałyśmy w Dubrowniku, gdzie zaczął się nasz powrót do domu: z błądzeniem, łażeniem po skałach, przeskakiwaniem przez płoty, przeczołgiwaniem się przez tunele, wydostawaniem się na autostradę w ukryciu i z wieloma innymi przygodami.