What a cute dog,
I thought. The animal is approaching me. Scowling at me, it’s sniffing my body.
I want to stroke it. But I’ve noticed an owner’s sinister face and I’m taking
my hand back. The doggie isn’t meant to be stroked. It is a sniffer dog whose
task is to look for drugs. Welcome to Salvador.
The other
policeman comes to me and starts looking at my passport as if he was waiting
for something that would allow him to stop me from crossing the border. ‘What
is the aim of the visit?’ he asks. “I’m a tourist’ I answer. He scowls at me.
He seems to be disappointed. I guess he hoped my answer was different. He would
rather I were a drug smuggler. He has been searching for drugs for days and he
hasn’t caught any single smuggler yet. What a pity! Although I fully understand
his needs and I feel sorry for him, the only thing I can say is that I am a tourist.
I smile. He doesn’t smile back at me. I get my passport back and sit back
comfortably. But it isn’t the end as I have thought. The third police officer
comes to me and tells me to take my stuff and leave the vehicle. I shouldn’t be
surprised. This is what I should have been expected. I a perfect candidate to
be searched. I get off and the police officer whispers into my ears ‘We are
looking for drugs’. ‘How come? Really? ‘ I am about to exclaim. It’s good he
has told me about his intention. If he didn’t do so, I would be convinced they were going to look
for dirty underwear and they wanted to punish its smuggler for the
contamination of Salvador’s land. In fact, the only sound I could produce was
‘yhyyy’. I didn’t dare to get in his bad book.
Finally, we
could cross the border. There were only four hours to go to the capital of
Salvador. I sent that time talking in Spanish to a nice guy from Oklahoma.
Lenny was going to Antigua to pay a visit to his son and his first grandson.
When we reached the capital. Lenny, like a real father, took care of me and my
safety. He led me to the taxi and haggled the price for my transfer to the
hotel.
JoAn’s Hotel is
the best place I have stayed in so far (and the most expensive). I have a
spacious room with clean bedclothes and the kitchen and a common room.
Everything is nicely decorated and everything is clean here. I feel at home and
it seems to me I won’t leave this place quickly. The hotel was recommended by
the couchsurfers. They told me it was located in the safe district. When one
says ‘safe’ in this place, he means it is far away from the city centre. On the
contrary to Europe where tourists choose to stay in the very city centre so
that they have all the monuments and
tourist attractions at hand, Not many tourists visit the city centre here. I
was advised against going to that place even during the day. So, if I mustn’t
go there on my own J, a few couchsurfers so called ‘hosts’ offered me to
take me sightseeing.
Who is a couchsurfer
and a host? some of you may ask me. There is a website called couchsirfing.com.
It is a kind of travel community. It is for people from all the world who are
travelling and looking for free accommodation that is a ‘couch’ to sleep and
for hosts who offer accommodation. The host can be a couchsurfer and vice
versa. Not only can local people offer the place to sleep but also they can
show you around. The community of couchsurfers is the group of people who like
meeting people and helping people. So I arranged a meeting with Eduardo next
day. He had offered to show me the most famous tourists attractions of San
Salvador and its area:
La Puerta del Diablo, Parque Boqueron and Mayan ruins in
San Andres. He had also told me he was going to drive me around. I know it
might sound strange (I am a passionate hitchhiker) but I don’t like getting
into a stranger’s car. I am distrustful by nature and although I know the
couchsurfers are nice and friendly I said to myself ‘forewarned is forearmed’.
Eduardo must be laughing reading this passage.... well... I give my love to
Eduardo :). I told him I would go to our meeting point by bus
and I was sure we would continue our trip in that way that is travelling by
bus. I was wrong. Eduardo went by car so the only thing I could do was to get
in. I could have refused to travel by car but I would have made an idiot of
myself. I didn’t do so because Eduardo seemed a nice person. I spent a really interesting
day in his company. I wouldn’t have seen so many places if I had been alone and
without a car.
We visited:
Parque Boqueron
– the crater of San Salvador volcano. The route leads through the beautiful
green park with thousands of flowers. It hard to believe this volcano used to
be active. You can go down to the inside of the crater. Of course, it is
inadvisable to go there without the armed tourist police officers. (‘inadvisable’
is getting to be my favourite word).
Ruins in San
Andres – Mayan ruins are like other Mayan ruins. After having seen those in
Tikal and many others, they don’t impress me much – I’m getting indifferent to
them :).
La Puerta Del
Diablo made the biggest impression on me. And Eduardo appeared to be a better
guide than my taxi driver in San Juan. He told me a legend. So it’s a story
time! A story for good night.
LEGEND
Once upon a
time, beyond the woods, beyond the seas, beyond high mountains lived a man
called Renderos who had a beautiful daughter. The devil fell in love with his
daughter. Renderos wasn’t happy about that fact so he decided to capture the
devil to stop him from having an affair with his beloved daughter. The man
managed to catch the evil in the mountains and trapped him. The devil panicked.
He tried to save his life. Finally, he broke the rock. The rock parted and
created a kind of door that allowed the devil to run away from the girl’s
furious father.
THE END
Sleep well!
Jaki śliczny piesek, myślę. Podchodzi do mnie, i patrząc spode łba, obwąchuje. Wyciągam rękę, by go pogłaskać. Spostrzegam jednak groźną minę właściciela zwierzęcia i szybko ją cofam. No tak, przecież to nie jest piesek do głaskania i zaprzyjaźniania się, tylko do szukania narkotyków. Tak przywitał mnie Salvador.
Podchodzi do mnie kolejny policjant i intensywnie zaczyna wpatrywać się w mój paszport jakby czekał, aż pojawi się w nim coś, co każe mnie zatrzymać i nie wpuścić do ich kraju. Jaki jest cel wizyty?, pyta. Turystyczny, odpowiadam bez zająknięcia. Wbija we mnie wzrok. Mam wrażenie, że nie to chciał ode mnie usłyszeć. Ja rozumiem, że wolałby bym powiedziała, iż właśnie przemierzam granicę w celu dostarczenia narkotyków. Chłopaczyna całymi dniami i nocami przeszukuje te autobusy i żaden przemytnik nie chce mu się trafić. Rozumiem i choć mi go żal, to nic innego poza słowem „turystyczny” powiedzieć nie mogę. Wytrzymuję więc jego wzrok i uśmiecham się. Mój uśmiech pozostaje jednak nieodwzajemniony. Odzyskuję paszport i już rozsiadam się wygodnie, pewna że to koniec, gdy podchodzi do mnie trzeci policjant, każe zabrać wszystkie rzeczy i wysiąść. No tak, tego mogłam się akurat spodziewać. Przecież, kogo jak nie mnie z całego autobusu mają sprawdzić? Wysiadam, a policjant konfidencjonalnym tonem szepcze mi do ucha: Szukamy narkotyków. Nie, naprawdę?!, mam ochotę zakrzyknąć ze zdziwieniem. Też mi wiadomość! Dobrze, że mi powiedział, bo ja myślałam, że być może poszukują brudnej bielizny, by skazać jej przemytnika za skażenie salwadorskiego terenu. I choć pokusa była wielka, to oprócz „yhyyy..” które wyszło z mojej gardzieli, nie rzekłam nic więcej. Wolałam się nie narażać.
W końcu nas przepuścili.
Do stolicy pozostały cztery godziny, które spędziłam na niezwykle przyjemnej rozmowie po hiszpańsku z przesympatycznym Lennym z Oklahomy. Lenny właśnie wybierał się do Antiguy, w odwiedziny do swojego syna, by zobaczyć po raz pierwszy swojego wnuka. Gdy dotarliśmy do stolicy, Lenny jak ona troskliwego ojca rodziny przystało, postanowił się mną zaopiekować i zapewnić bezpieczeństwo w dotarciu do hostelu. Wsadził mnie do taksówki, wcześniej targując z taksówkarzem cenę przewozu, i upewniając się, że ten na pewno dowiezie mnie pod wskazany adres. Miejsce, w którym się zatrzymałam nazywa się JoAn’s Hotel – cudne, chyba najlepsze w całej mojej podróży (no, ale też najdroższe). Mam jednak swój wielki pokój, z czystą pościelą, kuchnię, wspólny dla wszystkich centralny pokój, a wszystko pięknie urządzone, no i czyściutkie. Czuję się jak w domu i coś mi się zdaję, że prędko stąd nie wyjadę. Hotel poleciła mi brać couchsurfingowa, podpowiadając, że mieści się w bezpiecznej dzielnicy. W bezpiecznej znaczy z dala od centrum. Czyli zupełnie przeciwnie niż w Europie, gdzie turyści najchętniej umieściliby swoje szacowne siedzenia w samym centrum, by mieć jak najbliżej wszystkich atrakcji. Tu raczej niewielu turystów wybiera centrum, do którego jak zwykle samej nawet w ciągu dnia odradzano mi iść, podobnie jak i w wiele innych miejsc. No więc jako, że nigdzie nie mogę iść sama :), kilku couchsurferów, a właściwie tzw. hostów, zadeklarowało się towarzyszyć mi w zwiedzaniu. W miejscu tym muszę zrobić małą dygresję i wyjaśnić tym, którzy na nazwy „couchsurfer” i „host” zrobili wielkie oczy, co te nazwy oznaczają. W sieci istnieje strona, która zwie się couchsurfing.com. Gromadzi ona ludzi z całego świata, którzy podróżują i szukają najczęściej darmowego miejsca noclegowego, czy właśnie kanapy do spania (stąd słowo „couch”) oraz z hostów, którzy takiej gościny udzielają. Oczywiście host może być również couchsurferem i odwrotnie, ale obowiązku nie ma. Miejscowi mogą służyć nie tylko miejscem do spania, ale również swoim czasem. Brać couchsurferowa to ludzie, którzy po prostu lubią poznawać innych ludzi i służyć pomocą i radą. Tak więc już następnego dnia umówiona byłam z Eduardo, który zaproponował mi zwiedzenia największych atrakcji w okolicy San Salvadoru.
A nawet zdeklarował się przyjechać po mnie samochodem. I wiem, że następujące słowa w moim przypadku (jako fanki autostopu) mogą zabrzmieć dziwnie, ale nie lubię wsiadać do samochodu nieznanej osoby. Generalnie jestem nieufna i choć wiem, że couchsurferzy to normalni, ciepli i sympatyczni ludzie, to jednak stwierdziłam, że przezorny zawsze ubezpieczony. Zapewne Eduardo, czytając ten fragment śmieje się teraz ze mnie, no, ale cóż…pozdrawiam Cię Eduardo z tego miejsca :) Uparłam się więc, że podjadę w umówione miejsce autobusem, będąc przekonana, że właśnie nim dalej również podążymy. Nic z tego, Eduardo przyjechał samochodem, więc nie miałam już wyjścia i musiałam się do niego zapakować. To znaczy wyjście miałam, mogłam zrobić z siebie idiotkę i stanowczo zanegować dalsza jazdę samochodem. Nie zrobiłam jednak tego, bo Eduardo od razu wzbudził moją sympatię. Dzień z nim był niezwykle owocny. Sama nie zobaczyłabym tyle w ciągu jednego dnia, choć nie ukrywam, że przemieszczanie się samochodem nie należy do moich ulubionych rozrywek. No chyba, że wybieram się na wyprawę autostopową, to wtedy to inna historia.
Zwiedzieliśmy:
Parque Boqueron – krater wulkanu San Salvador – do którego wędruje się przez piękny, zielony park, usiany licznymi kwiatami. Aż trudno uwierzyć, że kiedyś ten wulkan był czynny. Można było zejść na sam dół, do wnętrza krateru. Oczywiście jednak samemu, bez obstawy policji turystycznej, wyposażonej w broń, nie było to wskazane. („niewskazane” to moje ulubione słowo ostatnimi czasy)
Ruiny w San Andres – Ruiny Majów muszę przyznać (nie wiem czy ze wstydem czy nie), ale jak to ruiny. Po Tikal, a potem kilkunastu innych majańskich miastach, niewiele ruin może już chyba zrobić na mnie wrażenie. No cóż, chyba zaczynam się robić trochę zblazowana ;)
Największe wrażenie zrobiły na mnie La Puerta Del Diablo. I tu Eduardo okazał się znacznie lepszym przewodnikiem niż mój taksówkarz z San Juan. W końcu udało mi się poznać jakąś legendę. Więc teraz, czy tego chcecie czy nie, czas na bajkę. I to myślę, że chyba bajkę na dobranoc.
LEGENDA
Dawno, dawno temu, za górami, za lasami żył sobie pewien mężczyzna o nazwisku Renderos, który miał piękną córkę. I otóż w tej córce zakochał się diabeł. Renderos oczywiście nie był z tego powodu zachwycony i postanowił wraz z miejscowymi schwytać diabła, aby uniemożliwić mu romans z jego córką. Pogoń była owocna, bowiem w końcu w górach diabeł został złapany. Spanikowany, próbował jeszcze ujść z życiem i w końcu rozbił skałę, która oddzielała go od wolności. Skała rozstąpiła się więc, tworząc swego rodzaju drzwi, którymi czortowi udało się czmychnąć przed wściekłym ojcem swojej oblubienicy.
KONIEC LEGENDY
Miłych snów!
Do stolicy pozostały cztery godziny, które spędziłam na niezwykle przyjemnej rozmowie po hiszpańsku z przesympatycznym Lennym z Oklahomy. Lenny właśnie wybierał się do Antiguy, w odwiedziny do swojego syna, by zobaczyć po raz pierwszy swojego wnuka. Gdy dotarliśmy do stolicy, Lenny jak ona troskliwego ojca rodziny przystało, postanowił się mną zaopiekować i zapewnić bezpieczeństwo w dotarciu do hostelu. Wsadził mnie do taksówki, wcześniej targując z taksówkarzem cenę przewozu, i upewniając się, że ten na pewno dowiezie mnie pod wskazany adres. Miejsce, w którym się zatrzymałam nazywa się JoAn’s Hotel – cudne, chyba najlepsze w całej mojej podróży (no, ale też najdroższe). Mam jednak swój wielki pokój, z czystą pościelą, kuchnię, wspólny dla wszystkich centralny pokój, a wszystko pięknie urządzone, no i czyściutkie. Czuję się jak w domu i coś mi się zdaję, że prędko stąd nie wyjadę. Hotel poleciła mi brać couchsurfingowa, podpowiadając, że mieści się w bezpiecznej dzielnicy. W bezpiecznej znaczy z dala od centrum. Czyli zupełnie przeciwnie niż w Europie, gdzie turyści najchętniej umieściliby swoje szacowne siedzenia w samym centrum, by mieć jak najbliżej wszystkich atrakcji. Tu raczej niewielu turystów wybiera centrum, do którego jak zwykle samej nawet w ciągu dnia odradzano mi iść, podobnie jak i w wiele innych miejsc. No więc jako, że nigdzie nie mogę iść sama :), kilku couchsurferów, a właściwie tzw. hostów, zadeklarowało się towarzyszyć mi w zwiedzaniu. W miejscu tym muszę zrobić małą dygresję i wyjaśnić tym, którzy na nazwy „couchsurfer” i „host” zrobili wielkie oczy, co te nazwy oznaczają. W sieci istnieje strona, która zwie się couchsurfing.com. Gromadzi ona ludzi z całego świata, którzy podróżują i szukają najczęściej darmowego miejsca noclegowego, czy właśnie kanapy do spania (stąd słowo „couch”) oraz z hostów, którzy takiej gościny udzielają. Oczywiście host może być również couchsurferem i odwrotnie, ale obowiązku nie ma. Miejscowi mogą służyć nie tylko miejscem do spania, ale również swoim czasem. Brać couchsurferowa to ludzie, którzy po prostu lubią poznawać innych ludzi i służyć pomocą i radą. Tak więc już następnego dnia umówiona byłam z Eduardo, który zaproponował mi zwiedzenia największych atrakcji w okolicy San Salvadoru.
La Puerta Del Diablo |
Zwiedzieliśmy:
Parque Boqueron |
Ruiny w San Andres – Ruiny Majów muszę przyznać (nie wiem czy ze wstydem czy nie), ale jak to ruiny. Po Tikal, a potem kilkunastu innych majańskich miastach, niewiele ruin może już chyba zrobić na mnie wrażenie. No cóż, chyba zaczynam się robić trochę zblazowana ;)
Największe wrażenie zrobiły na mnie La Puerta Del Diablo. I tu Eduardo okazał się znacznie lepszym przewodnikiem niż mój taksówkarz z San Juan. W końcu udało mi się poznać jakąś legendę. Więc teraz, czy tego chcecie czy nie, czas na bajkę. I to myślę, że chyba bajkę na dobranoc.
Widok z jednej części "drzwi" |
KONIEC LEGENDY
Miłych snów!