niedziela, 6 października 2013

Nowa strona bloga
New website

From 06.10.2013 blog can be found on www.banita.travel.pl
Many thanks to www.koala-design.pl
for creating new websites.


Od dnia 6 października 2013 roku blog funkcjonuje pod nowym adresem: 

www.banita.travel.pl

Dziękuję za dotychczasowe zaglądanie i komentowanie na blogspocie i zapraszam na nową bardziej przejrzystą i bardziej estetyczną stronę.Mam nadzieję, że dobrze będzie się Wam na niej poruszało. 
Nowa strona swoją urodę zawdzięcza koala-design.pl 
 Za co pięknie Alicji i Wojtkowi dziękuję. 











































































































































































Montenegro
Montenegro

Translation in progress
Jednak nie skorzystałyśmy z bezpośredniego stopa do Skopje. Do Czarnogóry było bliżej. Mężczyźni przed odstawieniem nas na właściwą drogę zabrali nas jeszcze na kawę po serbsku. A potem już krok po kroku, po kilkadziesiąt kilometrów przy pomocy samych przyjaznych kierowców udało nam się dojechać do Montenegro. Przed 22 dwóch sympatycznych braci, którzy uratowali nas przed ogromna ulewą, odstawiło nas do hostelu w Podgoricy i dopiero następnego dnia ruszyłyśmy dalej. Wcześniej Czarnogóry specjalnie nie planowałam. To Agnieszka o niej zawsze marzyła i to ona miała wypisaną listę miejsc, które musi zobaczyć: Stari Bar, Budva, Kotor. Zdjęcia znalezione w Internecie wyglądały naprawdę zachęcająco i obiecująco.
Do Starego Baru dowiózł nas Czesław, wojskowy jadący na weekend do swojego domku na plaży. Na pół dnia zamienił się w naszego przewodniku, zatrzymując się na każdą prośbę, gdy tylko ostrzegałyśmy ładne miejsce, warte sfotografowania. Oprowadzał nas po mniejszych miasteczkach, a nawet zaprosił na lody. Ubolewał, że już ma ustalone plany, bo sam chętnie obwiózłby nas po całej Czarnogórze.
Stari Bar, czyli stare miasto w Barze okazało się niezwykle urokliwe. Plecaki zostawiłyśmy w jednej z wielu knajpek wciśniętych w wąskie uliczki, po których przesuwały się tłumy turystów. Wolałam nie myśleć, co tu się musi dziać w sezonie.
Plany noclegowo-kolacyjne na ten dzień miałyśmy proste – rozbić się gdzieś na plaży, do tego butelka czarnogórskiego wina i przepyszne czarnogórskie oliwki (akurat był sezon). Miejsca nie szukałyśmy długo. Nie chciałam się rozbijać gdzieś na totalnym odludziu, więc gdy wypatrzyłyśmy dobre miejsce przy podeście jednej z plażowych knajpek, poszłyśmy do właściciela zapytać czy nie będzie miał nic przeciwko. Nie miał, a co więcej, zapewnił nas, że w nocy jest tu ochrona, więc będziemy bezpieczne.
Dzień był słoneczny i chylił się ku zachodowi, ale temperatura nie spadała. W podziękowaniu udałyśmy się do jego baru na jedno piwo. Przy barze siedziało trzech mężczyzn, widać, że miejscowych krezusów. Zaczęły się pytanie: a skąd, a dokąd, a jak, a po co?

– Ależ to niemożliwe! – wykrzyknął jeden. – Stopem?! Dziewczyny bierzcie, co chcecie na nasz rachunek.

I oczywiście nie było mowy, żebyśmy za coś zapłaciły. Później nawet i ktoś skoczył po coś do jedzenia. A i pokój hotelowy mogłyśmy mieć za darmo, bo jeden z mężczyzn był właścicielem pobliskiego hotelu i martwił się, że w nocy w namiocie zamarzniemy.
Nie zamarzłyśmy, a poranny wschód słońca na plaży dał nam do zrozumienia, że to był dobry wybór, by zostać tu na noc.
Niewiele ponad czterdzieści kilometrów dzieliło nas od Budvy. Tamtejsze stare miasto liczy ponad 2,5 tys. lat. Otoczone Adriatykiem i górami najstarsze, zurbanizowane miasto na Adriatyku również robiło wrażenie. Pogoda sprzyjała. Kierowcy, chętni do pomocy, już mniej. „Wczorajszy” Czesław był niemal ostatnim z życzliwych mieszkańców Czarnogóry, który nas podwiózł.
Po kilku godzinach łapania autostopu, postanowiłyśmy podjechać autobusem, nie chcąc tracić więcej czasu. Właściwie to planowałyśmy dojechać bezpośrednio do Kotoru i tam się na kilka dni osiedlić, traktując miasto, jako bazę wypadową. Autobus jednak jechał do Budvy, a tam na dworcu już wyhaczyła nas kobieta, nauczycielka, oferująca pokój dla nas dwóch w przyzwoitej cenie. Agnieszka od rana nie czuła się dobrze i było z nią coraz gorzej. Zamiast więc gnać tego dnia dalej, postanowiłyśmy zostać na nocleg, zwiedzić stare miasto i dopiero następnego dnia jechać z rana do Kotoru. Mi marzył się Park Lovcen, znajdujący się w pobliżu owego miasta.
Stare miast Budvy było równie piękne, co to dnia poprzedniego. Mniej podobały się nam już tłumy turystów i plażowiczów, paradujących w strojach kąpielowych po ulicach. Znalazłyśmy się w centrum turystycznej miejscowości, co nas nie zachwyciło. Ulice zapełnione były przyjezdnymi, wysiadującymi przy knajpianych stolikach i biegającymi po kramach z pamiątkami. Jakbym znalazła się na sopockim „Monciaku” w środku sezonu.

– To chyba już Serbię wolałam – szepnęłam do Agi. – Chociaż widoki piękne.
– No i pogoda lepsza – dodała.

Pogoda się jednak szybko skończyła, bo rano opuszczałyśmy Budvę w ulewie. Po wczorajszej próbie łapania stopa, stwierdziłyśmy, że te marne 25 km przejedziemy autobusem. Mój plan jednak wybierania się na Jezerski vrh w Parku Narodowym Lovcen, z którego chciałam zobaczyć słynną Zatokę Kotorską, musiał ulec zmianie. Może jutro… myślałam z nadzieją, a właściwie zaklinałam w myślach Matkę Naturę, prosząc o słońce następnego dnia.
Prognoza pogoda była jednak bezlitosna.  W deszczu wybrałyśmy się na Starówkę i zaczęłyśmy wspinać się na Twierdzę św. Jana umieszczoną na Samotnym Wzgórzu o wysokości 260 m n.p.m. Agnieszka czuła się coraz gorzej, więc została na dole, ja zaś próbowałam nie wyzionąć duch podczas wspinaczki po setkach schodów. Gdy w końcu jednak dotarłam na szczyt, deszcz przestał padać i nawet na chwilę wyszło słońce, a w oddali ukazała się tęcza. Piękna pogoda nie trwała jednak długo. Ze względu na stan Agnieszki postanowiłyśmy nie zostawać już na noc w Kotorze, a zacząć zmierzać powoli do Polski. Miałyśmy nadzieję, że uda nam się dotrzeć gdzieś w okolice Chorwacji. Wyszłyśmy kawałek za miasto. Stopa łapałyśmy od około godziny 13. Do 19 nie zatrzymał nam się nikt. Masakra! Sześć godzin i nic! Zaczęłyśmy wątpić czy w ogóle z Czarnogóry uda nam się wydostać. Gdy tak stałyśmy przy drodze, kombinując, co by tu zrobić z noclegiem, podszedł do nas mężczyzna, jak się okazało Bośniak i zaproponował, że możemy u niego nocować. Mieszkał w bloczku naprzeciwko miejsca, w którym łapałyśmy okazję. Propozycja była kusząca, a mieszkanie duże (bo poszłam zerknąć do niego). Po naszych ostatnich przygodach, stwierdziłyśmy jednak, że chyba tym razem propozycję odpuścimy. Gdybym miała pewność, że spotkany „filantrop” widział nas kilka godzin wcześniej i wieczorem, wracając z pracy ujrzał nas w tym samy miejscu, to pewnie z ofert byśmy skorzystały. Takiej pewności jednak nie miałyśmy. Agnieszka zbyt źle się czuła, byśmy obie miały przeżywać dodatkowy niepotrzebny stres czy przypadkiem ów Bośniak nie jest szajbusem, który upatrzył nas sobie, by potem zadźgać nas w nocy.
Następny dzień nie zaczął się również optymistycznie. Wędrowałyśmy długo z plecakami, próbując wciąż szukać nowych lepszych miejsc do łapania stopa. Po kolejnych blisko czterech, pięciu godzinach w końcu się udało. Zatrzymał się kierowca, który potwierdził już po raz kolejny zasadę, że jeśli jesteśmy w trudnej sytuacji, to jedyne, na kogo możemy liczyć to na obywatela Niemiec. Dzięki niemu wylądowałyśmy w Dubrowniku, gdzie zaczął się nasz powrót do domu: z błądzeniem, łażeniem po skałach, przeskakiwaniem przez płoty, przeczołgiwaniem się przez tunele, wydostawaniem się na autostradę w ukryciu i z wieloma innymi przygodami.

sobota, 5 października 2013

I still don't go
Dalej nie jedziemy!

Translation in progress
To dziś Czarnogóra, tak? Chyba już nic gorszego nam się nie może przydarzyć – powiedziałam do Agi, gdy wsiadałyśmy rano do tej nieszczęsnej „szargańskiej” kolejki. Mam nadzieję, że nie powiedziałam tego w złej godzinie, dopowiedziałam już sobie w myślach.
Obudziłyśmy się wcześnie rano. Mimo ciężkich przeżyć dnia poprzedniego, nieprzyjemne zapachy pokoju i kiepskie warunki, nie sprzyjały wypoczynkowi. Pogoda wciąż nie zachwycała, ale chociaż nie padało, więc istniała szansa, że coś tam uda nam się zobaczyć podczas podróży słynną kolejką wąskotorową Szargańską Osmicą.

Byłyśmy wcześnie rano już na miejscu, załapałyśmy się więc na miejsca siedzące w starym wagonie. Mijające za oknem krajobrazy nie oszałamiały. Było ładnie i tyle. Podróż trwała wyjątkowo długo. Pokonanie 15,5 km trasy, bogatej w tunele (22) i mosty (5) zajęło około 2,5 godziny. Zatrzymywaliśmy się na każdej stacji, by podziwiać krajobrazy, ale przede wszystkim chyba, by zasilić kasy sklepików i restauracji, znajdujących się na poszczególnych stacjach. Nasz eks gospodarz Marko w tym się jednak nie pomylił – typowo turystyczna atrakcja, czyli trochę zmarnowane pieniądze i czas. Wynudziłyśmy się okrutnie, bo nawet fotografować nie było za bardzo czego. Odłożyłam więc aparat na stolik, przy którym siedziałyśmy. Stolik to bezpieczne miejsce, przecież nikt nie ukradnie. W wagonie siedziało zaledwie kilku turystów, z których każdy dzierżył w dłoniach swój własny sprzęt fotograficzny. Zagapiłam się w okno, w przesuwający się zielono-mglisty, aczkolwiek nieco monotonny pejzaż, który od czasu do czasu zaciemniał się, gdy z łoskotem wpadaliśmy w kolejny tunel. Ocknęłam się, gdy usłyszałam potworny huk. Komuś coś spadło, przemknęło mi przez myśl. Ciekawe co? Rzuciłam wzrokiem na obecnych. 

Obecni jednak rzucali wzrok na mnie. To huknął o ziemię mój aparat. Chwyciłam go szybko i wepchnęłam do plecaka. Nawet nie spojrzałam czy coś się z nim stało. Bałam się, bo znając moje szczęście wiedziałam, że na pewno roztrzaskał się. Straciłam zupełnie wenę nawet do wgapiania się w monotonny krajobraz. Nowy obiektyw, powtarzałam sobie w myślach, nowy obiekty, nowy obiektyw… Wiedziałam, że w złej godzinie wspomniałam o tym, że nic gorszego już się nie może zdarzyć.

– Sprawdź czy coś się stało – szepnęła Aga. – Też była przerażona, bo pech zaczął nas w Serbii prześladować już od samego początku. Było słabo od pierwszego dnia, a potem tylko się pogarszało.
– Nie mogę spojrzeć, bo się załamię chyba. Wiem, że to tylko przedmiot, rzecz, która nie ma znaczenia, ale przez resztę podróży miałabym nie fotografować?! Nie ma takiej opcji.
Miałam dość. Poczułam, obie poczułyśmy, że jeżeli tak się dzieje, to otrzymujemy znak, że powinnyśmy opuścić Serbię, a być może i wrócić do domu.


Kolejna stacja. Wszyscy wysiedli z wagonu. Otworzyłam plecak i wpatrywałam się w jego wnętrze.

– Jeżeli popękał, to wracamy dziś do domu. – Zadecydowałam.
Agnieszka nie protestowała. Drżącą ręką złapałam za wieczko mojego Nikona i powoli odsunęłam od szkła obiektywu. Kalejdoskop, pomyślałam. Tak wyglądało szkło. Popękane na dziesiątki części. Niczym trędowatego, odrzuciłam go od siebie. Nie mogłam na niego patrzeć.
– Pieknie! Po prostu pięknie! Czemu zawsze mi się muszą przytrafiać takie rzeczy? – Lamentowałam. – Wracamy!
Nie mogłyśmy jednak wrócić od razu, bo przed nami była, jeszcze co najmniej godzina jazdy „8”. Na następnej stacji nawet nie wysiadłyśmy. Bo i po co? Żeby się dołować, że inni biegają z aparatami i trzaskają setki fotek? Totalnie przybita, (bo miała być podróż niskobudżetowa, a zaczynało się okazywać, że raczej w tej kategorii się nie sklasyfikuje), w końcu wysiadłam, żeby zadzwonić do męża. Wiedziałam, że nie będzie wściekły, ale potrzebowałam słów otuchy. Musiałam usłyszeć, żebym się nie przejmowała głupotami. Że trudno, że tak bywa i że to przecież nie koniec świata. Niby to wiedziałam, ale siła słowa wypowiedzianego przez osoby trzecie ma znacznie większą siłę działania. Zwłaszcza siła słów tego, który partycypował w zakupie sprzętu.



– A ściągnęłaś filtr UV? – zapytał roztropnie mój mąż.
– A po co?
– A po to, że może się okazać, że to tylko filtr się potłukł.
Nikła wiązka nadziei wlała się w moje serce.
– Myślisz?
– Sprawdź!

Z nieco lżejszym kamieniem na sercu, ale nie podpalając się specjalnie, zajrzałam znów do plecaka. Wpatrywałam się przez dłuższą chwilę, nie mogąc się zdecydować czy chcę sprawdzać. W końcu zebrałam się na odwagę i zaczęłam wykręcać filtr. Powoli odsunęłam go od obiektywu.
– Całe – wyszeptałam do Agi nie bardzo w to jednak wierząc.  – Niemożliwe. Jest całe. Tylko filtr pękł.
– Czyli? – zapytała Aga niepewnie.
– Czyli jedziemy do Czarnogóry.

Wiedziałyśmy, że z Serbii wynieść na pewno się musimy, bo tu nas już nic dobrego nie spotka.
Wysiadłam na kolejnej stacji z uśmiechem od ucha do ucha, by razem z innymi cyknąć kilka zdjęć. A niech tam! Na sam koniec pobytu!



Po Serbii miała być Macedonia. I cały czas jednak kusiła mnie ona. Aga nieco oponowała. A ja nie chciałam ryzykować, ze pech będzie i tam nas prześladował. Niech będzie ta Czarnogóra, bo i pogoda ponoć tam ładniejsza.
Wyszłyśmy na pustawą drogę w Mokrej Górze z przekonaniem, że stopa będziemy długo łapać. Jednak po pięciu minutach już siedziałyśmy w aucie. Chociaż jeden miły akcent na koniec, pomyślałam. Kierowcy nie byli jednak Serbami.

– Dokąd jedziecie? – zapytałam.
– Do Skopje.

Spojrzałyśmy z Agą na siebie z niedowierzaniem. Niemożliwe. Złapałyśmy bezpośredniego stopa wprost do miejsca z naszego pierwotnego planu. Czyżby samo podjęcie planu o wyjeździe z Serbii już spowodowało odwrócenie się złego losu? W głowie powstał mętlik. Bo i mężczyźni, choć niewiele po angielsku umieli powiedzieć, swoją postawą, tonem głosu i zachowaniem wzbudzili w nas duże zaufanie. Żal było nie skorzystać z takiej podwózki. Ale czy aby na pewno to miał być dobry wybór?

wtorek, 1 października 2013

Trust the first step to hell
Zaufanie - pierwszy stopien do piekła

Translation in progress

– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.
Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! – powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku.
Widać było, że kompletnie nic nie rozumieją. Gdy z oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co chodzi.

Niebo spowiło się ciemnymi chmurami, które przesuwały się w zastraszającym tempie. Podobnie jak i mgła, która nagle zaczęła spływać z nie wiadomo skąd. Najpierw przykryła czubki drzew i już po chwili pędziła w naszym kierunku. Patrzyłam na to zjawisko z zachwytem, ale i lekkim przestrachem. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Wyglądało jak zbliżająca się zamieć śnieżna albo huragan. I uderzyła w nas z wielką siłą, omal nie zdmuchując ze wzgórza, na którym stałyśmy. Wraz z nią przyszła potworna ulewa. Z trudem udało nam się wskoczyć do przyczepy kempingowej. Musiałyśmy siłować się z podmuchami, które nie pozwalały nam zamknąć drzwi. Miałam wrażenie, że przyczepa zaraz rozpadnie się niczym domek z kart pod wpływem uderzeń wiatru. Czekałyśmy już w przyczepie długo. I na wzgórzu też. Zostałyśmy same, pozostawione na pastwę pijanych pracowników naszego gospodarza. Jeden z nich wciąż przychodził do naszej przyczepy, mamrocząc coś pod nosem i wybuchając raz po raz znienacka histerycznym śmiechem. Zachowywał się jak wariat. Zachciało mu się muzyki i tańców, a była dopiero jedenasta przed południem. Dopiero albo już. Bo o tej porze planowałyśmy być dawno w miejscowości Mokra Gora, gdzie swoją początkową stację miał pociąg zwany Szargańską Ósemką. Chciałyśmy nią pokonać trasę zaledwie 15,5 km, prowadzącą jednak aż przez dwadzieścia dwa tunele i pięć mostów. Taka ciekawostka.
Nasz plan wisiał jednak na włosku, bo wciąż tkwiłyśmy w środku lasu, w otoczeniu kilku zaledwie domków. Nasz gospodarz miał po nas przyjechać jak załatwi służbowe sprawy, związane z holowaniem samochodu i miał nas odstawić do miasta. Jego telefon jednak nie odpowiadał i on sam mimo ponaglających smsów, nie dawał znaku życia. Pijany pracownik stawał się coraz bardziej nachalny. Ulga, którą przyniósł mi poprzedni wieczór już, gdy znalazłyśmy się na miejscu i gdy okazało się, że nic nam nie grozi, minęła jak ręką odjął. Robiło się coraz później, coraz ciemniej i coraz mniej przyjemnie.
– To może pójdę popytać w miasteczku czy ktoś by nam nie pomógł i nie podwiózł? – Zaproponowałam. – Nawet zapłacimy coś jak będzie trzeba.
Trochę byłyśmy zmartwione, bo plany, że tego dnia ruszymy kolejką i zwiedzimy Drvengrad, czyli miasteczko Emira Kusturicy, a następnego dnia ruszymy już dalej, zaczynały kruszyć się. W dodatku wiedziałam jedno, że na pewno nie zostanę tu na kolejna noc z rzędu. O nie!
Zeszłam dróżką w dół, w kierunku trzech pierwszych domów. Miasteczko wyglądało jak wymarłe, a ja jeszcze wczoraj się cieszyłam, że w razie czegoś nieprzewidywanego, będzie kto miał nam pomóc. Naiwna! Sąsiad, który poprzedniego dnia przyniósł wino na przywitanie gdzieś przepadł. Zaglądałam za ogrodzenia szukając jakiejś żywej duszy. Ze wzgórza dobiegał mnie od czasu do czasu histeryczny śmiech pijanego robotnika, z którym zostawiłam Agnieszkę. W końcu przy jednym z domów usłyszałam szmery. Za zabudowaniem kręciło się dwóch mężczyzn.

– Przepraszam czy mówią panowie po angielsku?
 Spojrzeli na siebie i rozłożyli ręce.
– To może po polsku mnie zrozumiecie?
– Polski może być – odpowiedział jeden zaciągając i dziwacznie akcentując.

W jak najprostszych słowach próbowałam im wyjaśnić, że musimy się stąd wydostać.
– Dwadzieścia euro – rzucił starszy z mężczyzn już po chwili.
– Że co? Za podrzucenie czternaście kilometrów?
- Dwadzieścia euro – powtórzył.

Podziękowałam i postanowiłam udać się do domku, w którym poprzedniego wieczora dostrzegłam małżeństwo. Przed budynkiem stał samochód, więc była nadzieja, że uda nam się stąd wyrwać, choć nie wyglądało to specjalnie optymistycznie.
Mężczyzna i kobieta byli w domu, ale za nic w świecie nie rozumieli, o co nam chodzi. Próbowałam na wszystkie sposoby wytłumaczyć im, że musimy się stąd wydostać, że Marko gdzieś pojechał i zostawił nas, a my nie wiemy gdzie jesteśmy i że ten pijak nas zaczepia. Kazali nam wejść, widząc, że na górze przy przyczepie nie jest ciekawie. Zrozumiałam tylko słowo kawa, więc liczyłam, że usiądziemy u nich, wypijemy małą czarną i może jakoś uda się z nimi dogadać. Zaprosili nas do środka, usadzili na krzesłach i pierwsze, co na stół powędrowało to stanowczo nie była kawa. Gospodarz wyciągnął plastikową butelkę z przezroczystym płynem – rakija. Pani domu przyniosła szklaneczki. Przecież było jeszcze przed południem! Podziękowałyśmy i zgodnie stwierdziłyśmy, że raczej się z nimi nie dogadamy i na jakąkolwiek pomóc w tej mini wiosce liczyć nie możemy. Trzeba było się ewakuować. Byłyśmy już gotowe zabrać plecaki i ruszyć przed siebie, gdziekolwiek, byle wydostać się stąd. Wiedziałyśmy, że na stopa nie mamy co liczyć, bo po tych drogach oprócz Marko i jego pracowników chyba nic więcej nie jeździło.
Wróciłyśmy do przyczepy. Ze stołu zniknęło jedzenie, które zostawił poprzedniego dnia Marko. Dobrze, że plecak ze sprzętem miałam cały czas ze sobą, bo i on mógł wyparować tak, jak i pijany pracownik.

– Ja stąd muszę się wydostać. Nie zostanę tu ani minuty dłużej, a już na pewno nie spędzę tu kolejnej nocy. Przecież tu jest jak w jakimś cholernym miasteczku Twin Peaks! – krzyknęłam.
Niezależnie od wszystkiego wiedziałyśmy, że o przejażdżce pociągiem możemy tego dnia zapomnieć.
Gdy już pakowałyśmy plecaki i zbierałyśmy się powoli do drogi, zdesperowane: nie robiły na nas wrażenia ciemny las i ulewa, ani nawet to, że nie mamy pojęcia w którą stronę iść, pojawił się Marko w towarzystwie swojego łysego kolegi/pracownika.
Trochę się uniosłam, wymagając, by bezzwłocznie odstawili nas na miejsce, do Mokrej Góry. Chciałam jak najszybciej pozbyć się ich, tym bardziej, że łysy wyjątkowo upatrzył sobie moją osobę.
Serpentyny górskie sprawiały, że droga stanowczo się wydłużała. I ewidentnie było widać, że mężczyźnie nie spieszą się, by nas na czas odstawić na stację Szargańskiej Ósemki.  Byłam wściekła.
Po przerwie na kawę, do której zostałyśmy zmuszone, zabraniu kolejnej autostopowiczki, łaskawie postanowili nas podrzucić do „Disneylandu” Emira Kusturicy. Skąpane w mgle i otoczone wilgocią drewniane domki ze spiczastymi dachami wyglądały zagadkowo. Pożegnałyśmy się z naszymi towarzyszami i ruszyłyśmy na zwiedzanie drewnianego miasta. W momencie, gdy kupiłyśmy bilet wstępu, nastąpiło ponowne oberwanie chmury. Ukryłyśmy się w jednej z knajpek. Poczułam znów ulgę. Chociaż nie miałyśmy pojęcia, gdzie będziemy spać i czy w ogóle znajdziemy jakieś niedrogie miejsce do spania w tej małej mieścinie, to czułam się bezpiecznie.
Deszcz nie przestawał uderzać o parapety. Wyjrzałam przez okno. Wszędzie tylko mgła. Zamówiłyśmy domaca cafe, czyli serbską wersje kawy po turecku (właściwie to jest kawa po turecku, tylko oni mówią, że po serbsku, ale podobna jest do tej po turecku) i czekałyśmy aż przestanie padać. I nagle do knajpki weszli oni: Marko z „Łysym” i nową autostopowiczką, zresztą mieszkanką Mokrej Gory. Udając, że nas nie widzą przysiedli przy innym stoliku, ale na naszym za chwilę wylądowała rakija.

– My nie zamawiałyśmy – powiedziałam do kelnera, odsuwając kieliszki od siebie.
– To od tamtego stolika – wskazał na naszego ex-gospodarza.

No dobra, to trzeba się do nich przesiąść. Chociaż do momentu, aż przestanie padać deszcz. Ten jednak nie miał takiego zamiaru. Marko wciąż domawiał coś nowego i na naszym stole lądowały wszystkie serbskie wynalazki. Po około trzech godzinach wszyscy zgłodnieliśmy. Z Agą stwierdziłyśmy, że czas zacząć szukać jakiegoś noclegu, bo spanie w namiocie w tak mokrych warunkach to średni pomysł. No, ale jak Mokra Góra, to jak może tu być inaczej? W między czasie wymyśliłyśmy plan, gdzie możemy spać. Wprawdzie bardzo tanio miało nie być, ale wyjścia też specjalnie nie miałyśmy.

– Możecie spać tam, gdzie wczoraj, czyli u mnie – powiedział Marko. – Na cholerę chcecie wydawać kupę kasy?!
Niby rację miał, ale wolałam zapłacić za mój święty spokój.
– My jednak zostaniemy tutaj. Chcemy zdążyć rano na kolejkę, bo przed nami jeszcze sporo miejsc do zobaczenia – wykręcałam się, nie chcąc wyjść na niewdzięcznicę, bo przecież w sumie był dla nas bardzo miły i życzliwy. Tym razem nie do końca był chyba zadowolony i jeszcze próbował nas przekonywać, że lepiej będzie jak pojedziemy z nimi. W końcu pojechałyśmy, ale tylko zjeść, bo obiecali nam, że potem podwiozą nas na stację kolejową „Ósemki”. 
Tam też był hotel, w którym planowałyśmy znaleźć schronienie.
– No, dobra, ale tylko jedziemy zjeść i odwozicie nas na miejsce? – Upewniłam się nim wsiadłam.
Zgodnie przytaknęli głowami.
Droga do hotelu, w którym mieliśmy zjeść, bo jak się okazało Marko je tam zawsze, była dość długa. Zrobiło się ciemno. I znów zagościł we mnie strach. Dojechaliśmy jednak, zjedliśmy i poprosiłyśmy „Łysego”, żeby teraz nas odwiózł. I zaczęło się. Wprawdzie wsiadłyśmy do samochodu i zaczęłyśmy jechać, ale porządnie już wstawiony Marko rozpoczął awanturę i krzyki, nie chcąc zgodzić się na odwiezienie nas. Zaczął szaleć i wykrzykiwać, że nie będziemy jeździli w kółko, że jesteśmy głupimi turystkami, po co nam ta jazda kolejką i wiele innych rzeczy. Ja też się uniosłam, bo przestraszyłam się, że faktycznie nie odwiozą nas do hostelu, ale zabiorą ponownie do przyczepy, a tego nie chciałam. No i podniosłam głos chyba o jeden ton za wysoko. Poczułam uderzenie w policzek. Sparaliżowało mnie. Właściwie to byłam w szoku. „Łysy” przestraszony aż zatrzymał samochód. A ja wyskoczyłam z niego przerażona. Byliśmy jednak w środku lasu, więc za bardzo nie miałam gdzie iść. Agnieszka i Łysy wyskoczyli za mną.

– Chodźcie odwiozę was, przepraszam za niego.
Łysy okazał się całkiem ludzki. Wsiadłyśmy z powrotem, choć cała się trzęsłam.
– Gdzie mam jechać – krzyczał Łysy na Marko. – Gdzie jest ten hotel i ta stacja?!
– Pokieruję cię – powiedział nieco bełkotliwie Marko. I po chwili znów zaczął wykrzykiwać po serbsku jakieś epitety pod naszym adresem. Jego kolega starał się jednak nie zwracać na niego uwagi.
Znów jechaliśmy bardzo długo w totalnej ciemności. A ja marzyłam tylko o tym, by znaleźć się wreszcie jak najszybciej w łóżku, napić ciepłej herbaty. Obiecałam sobie, że już nigdy nie skorzystam z czyjejś rzekomej dobroci i zaproszenia na nocleg i że nie zaufam przypadkowej osobie.
Dojechaliśmy do jakiejś mieściny. E tam, mieściny… z sześć domów tam stało i stróżówka stacji.

– Przecież to nie tu – wyszeptałam już zrozpaczona do Agi.
– To tu – powiedział Marko z wściekłością. – Mówiłem, że tu nic nie ma!. Po co chciałyście tu jechać?! Tu nic nie ma!!!
Dobrze wiedziałyśmy, że to niewłaściwe miejsce. Marko bardzo dobrze też to wiedział, ale postanowił dać nam nauczkę. Zdecydowałyśmy nie wsiadać z powrotem do samochodu. Wolałyśmy zostać tu, pośrodku niemal niczego niż spędzić z nimi jeszcze minutę dłużej w jednym samochodzie. Odjechali.
I co teraz? Zastanawiałyśmy się obie. Było zimno, ciemno i deszczowo, a ja trzęsłam się nie tylko z zimna, ale i ze złości, bezsilności i trochę może strachu.
Spośród sześciu domów, tylko w jednym paliło się światło. Zapukałyśmy.

– Błagam! Możecie nam pomóc? – Niemal zaskomlałam.
Czterech młodych chłopaków stało w drzwiach swojego domu i wpatrywało się w nas ze zdziwieniem. – Potrzebujemy pomocy! – powiedziałam łamiącym się głosem po angielsku.
Widać było, że nie rozumieją kompletnie nic. Gdy z oczu pociekły mi pierwsze łzy, nie miało jednak znaczenia, że nie wiedzą, o co chodzi.

Zaprosili nas do środku, zrobili kawę. Niewątpliwie byłyśmy dla nich atrakcją. Czterech chłopaków spędzało wieczór grając w pokera i popijając rakiję. W pierwszym momencie pomyślałam: „Z deszczu pod rynnę”, ale po chwili okazało się, że niekoniecznie miałam rację. Zaraz rozdzwoniły się telefony. Gospodarz domu zadzwonił do swojej siostry, która mówi po angielsku i Aga wszystko jej wyjaśniła, a ta z kolei wytłumaczyła bratu. Znaleźli nam nocleg, a nawet odwieźli z powrotem do Mokrej Góry. Znajdowałyśmy się około 10 kilometrów od niej. Wymęczone padłyśmy na łóżka. Nie miało dla nas nawet znaczenia to, że śpimy w jakimś dziesiątej czystości pokoju w domu prywatnym. Nie przeszkadzało to, że strasznie tam śmierdziało. Najważniejsze było to, że jesteśmy bezpieczne.

– Jutro kolejka i wyjeżdżajmy stąd, ok? – Agnieszka od początku nie była do Serbii przekonana. Po dzisiejszym dniu zdecydowałam, że ma rację i tak chyba będzie najlepiej.

sobota, 28 września 2013


Ciągnie wilka do lasu

Translation in progress

Zagłębialiśmy się coraz bardziej w ciemny las – teren Parku Narodowego Tara. Mężczyzna, który nas wiózł był podchmielony. Boże, przecież tu nic nie ma, panikowałam w myślach. Już dawno nie byłam tak przerażona. Nie wiem czy kiedykolwiek byłam tak przerażona. Może wtedy, gdy spotkałam trzech rybaków na plaży w Salwadorze. Próbowałam jednak nie dać po sobie niczego poznać. Agnieszka siedziała na przednim siedzeniu i nie wyglądała na spanikowaną. Ja nagle stałam się bardzo wierząca i zaczęłam wznosić modły do Najwyższego. W pierwszej chwili, nim pomyślałam, zaczęłam się nawet zaklinać, że jeśli wyjdziemy z tego cało, to już nigdy nie pojadę nigdzie autostopem. Szybko jednak się zreflektowałam, bo nie lubię rzucać słów na wiatr i wiedziałam, że jeśli przeżyję, to i tak stopem na pewno jeszcze gdzieś pojadę. „No, to nie wiem, co mogę obiecać…” – w panice szukałam jakiś bardziej wiarygodnych zobowiązań, których wykonanie byłoby możliwe. Szybko z tego zrezygnowałam. No przecież nie obiecam, że nie będę podróżować albo nagle zacznę chodzić co niedzielę do kościoła. „Pas. Nic nie wymyślę. Błagam tylko, żeby nic nam się nie stało” – pomyślałam, powstrzymując, by nie uronić łzy, które zaczynały zbierać mi się w kącikach oczu.
Waljewo

Zapadała coraz większa ciemność. Dostrzegalne dotąd pojedyncze drzewa zlały się w jedną ciemną masę. Asfaltowa droga biegnąca pośrodku lasu, pnąca się w górę była pusta. Tylko my i nasz kierowca.

– Moim kolegom na drugim końcu lasu zepsuł się samochód – powiedział nasz kierowca. – Muszę podjechać i pomóc im. Nie macie nic przeciwko?

Co?! Jak to? Dziwnym zbiegiem okoliczności na terenach, na których nie ma żywej duszy, nagle przypadkiem jego kolegom, którzy nie wiadomo skąd się wzięli, zepsuł się samochód? Dziwny zbieg okoliczności. Przecież to niemożliwe, panikuję po cichu. Aga spogląda na mnie z pytaniem w oczach: „Co robimy?”. Ale ja nie wiem co robimy, bo nie mamy zbyt wiele możliwości wyboru. Jesteśmy w lesie. Jest noc. I w dodatku nie mamy zupełnie pojęcia gdzie jesteśmy, a do miasta, z którego wyjechałyśmy jest jakieś 10km.
Ja tego nie przeżyję, ja tego nie przeżyję, ja tego… powtarzam w panice. Co ja najlepszego zrobiłam?!!! Błagam jeszcze raz, wyszeptałam w głowie, niech to się dobrze skończy, a już nigdy nie skorzystam z ofert przypadkowego noclegu podczas autostopowania!
Nasz samochód znika zupełnie w ciemnej gęstwinie.

A zaczęło się całkiem niewinnie.
– Ja się chyba poddaje. Przecież jak my będziemy w takim tempie łapać stopa, to my nic nie zobaczymy nie tylko w innych krajach, ale nawet w samej Serbii. – Ton mojego głosu wyraźnie zdradza desperacje i lekkie załamanie.
Do Waljewa w miarę szybko udało nam się dotrzeć. I dobrze, bo łapanie w deszczu nie należy do najprzyjemniejszych. Z Waljewa zostałyśmy pokierowane w stronę miejscowości Bajina Basta i naszego pięknego domku, który tak bardzo chciałyśmy zobaczyć.
Minęło pół godziny. Godzina. Dwie.

– Jeśli do 3.30 nic nie złapiemy pędzimy na autobus – zarządziłam. 
Domek na Drinie

Obie nie byłyśmy z tego zadowolone, ale jak nie ma innego wyjścia, to musimy ratować się komunikacja miejską. Po trzech godzinach, jakieś piętnaście minut przed naszym planowanym udaniem się na dworzec autobusowy, zatrzymuje się samochód. Za kierownicę młody, około trzydziestoletni chłopak. Siadam z tyłu i uderzam „w kimę”. Nawet nie chce mi się specjalnie z nim gadać. Widać, że młody cwaniaczek z ojcowską kasą. Poza tym nie cierpię ludzi, którzy rozmawiają z mną w okularach przeciwsłonecznych na nosie, nawet jeśli jest deszczowa pogoda. Moim zdaniem lekceważą w ten sposób swojego rozmówcę, niezależnie od tego czy jest to gwiazda światowego formatu czy zwykły Kowalski.
Marco, bo tak ma na imię nasz kierowca, zagaduje co chwilę o moje tatuaże. Pokazuje swój: anielskie skrzydła. I tu mnie ma, bo skrzydła uwielbiam. Zawsze chciałam mieć wytatuowane jedno anielskie, drugie diabelskie. Zaczynamy się dogadywać. Okazuje się, że chłopak wcale nie jest taki beznadziejny. Sporo podróżował po świecie wciąż szukając swojej drogi. Szukał swojego miejsca na ziemi. Znajome? Dla mnie bardzo. Zaczynam myśleć, że jest w porządku, mimo że sam nas przekonuje, że są w nim dwie natury: diabelska i anielska. Jak w każdym, myślę. We mnie przecież też. Dziś obiecuje być aniołem. W Bajina Basta zatrzymuje się i zamiast po prostu nas wysadzić przy domku, zaprasza na obiad. Siedzimy nad samą rzeką Driną z widokiem na maleńki domek na skale: Domek na Drinie. Jest przepiękny, magiczny. Chcę zobaczyć go w świetle zachodzącego słońca.
Kanion w Parku Tara


– I co wy tu chcecie robić jak tu nic nie ma – pyta Marco.
– Chciałyśmy tylko domek zobaczyć, a jutro jechać do Drvengradu 
i przejechać się to słynną kolejką „8”.
– No to domek zobaczyłyście. Mam przyczepę kempingową, z której czasem korzystam. Zwykle jednak śpię w hotelu, ale przyczepa stoi wolna, jeśli macie ochotę, możecie w niej zostać, a jutro podrzucę was do Mokrej Góry na kolejkę i do drewnianego miasta.

Marco wzbudził moje zaufanie, ale nie była to sytuacja jak z Jorge, że od pierwszego wejrzenia wiedziałam, że mogę mu powierzyć w pełni swoje życie.
– I co robimy Aga? – pytam po polsku.
– Możemy chyba jechać – odpowiada trochę niepewnie.
Jedziemy. Wspinamy się coraz wyżej serpentynami. Marco zatrzymuje się na szczycie góry w miejscu, z którego fantastycznie widać niesamowity kanion Parku Tara. Zmierzch nagle zaczyna zapadać coraz szybciej, a my zagłębiamy się coraz bardziej w las. I właśnie wówczas zaczynają dopadać mnie wątpliwości. Kierowca po dwóch i pół piwie? Budzi wątpliwość. Jestem trochę zła, przede wszystkim dlatego, że wsiadłam do samochodu z kierowcą pod wpływem alkoholu. Normalnie tego nie robię. Zauważyłam, że tu w Serbii, w Rumunii, również w Bośni picie i prowadzenie samochodu jest na porządku dziennym. Nikt z tego nie robi problemów. Pędzenie już jednak serpentynami z prędkością powyżej 100 km/h już jest dla mnie nie do zniesienia. Staram się nie patrzeć na licznik, by nie potęgować swojego przerażenia. Gdy dochodzi do momentu, w którym Marco informuje nas, że kolegom zepsuł się samochód w środku lasu, zaczynam panikować.
Jezioro przy naszej przyczepie

Muszę jeszcze wyjaśnić, że Marco buduje pensjonat w pobliżu parku, przynajmniej tak twierdził. Jechał właśnie sprawdzić jak pracują jego ludzie. Kilkudziesięciu pracowników, zostawionych w środku lasu na jakiś czas, może w kobiecie budzić niepokój, zwłaszcza jeśli ma się spędzić noc w ich pobliżu. Nie żeby mieli się rzucać od razu na płeć piękną (nawet jeśli płeć piękna nie do końca jest piękna.) Na wszelki wypadek jeszcze się upewniam czy owa przyczepa kempingowa na pewno nie jest na terenie, w którym mieszkają jego budowlańcy. Nie jest. Niby kamień trochę z serca, ale tak nie do końca, bo z sercem w gardle, ściśniętym żołądkiem jedziemy na pomoc zepsutemu samochodowi. Gdy dostrzegam pierwsze drobne budyneczki na skraju lasu, porozsiewane w dużej odległości od siebie, trochę nadziei wlewa się w moje zajęcze serce. W razie czego będzie gdzie uciekać i prosić o pomoc, pocieszam się w myślach. Na skraju lasu stoi również biały samochód. Obok dwóch rosłych łysych mężczyzn. Gdy zatrzymujemy się obok, jeden z nich zagląda przez otwartą szybę do środka i zaczyna zagadywać coś po serbsku. Nie chcę nawet z nim gadać, widząc jego śliniący się wzrok. Za bardzo jestem cały czas przestraszona. Agnieszka próbuje wytłumaczyć, że nie rozumiemy o co mu chodzi. Mężczyźni zaczynają między sobą rozmawiać i śmiać się. Niby oglądają samochód, Marco wyciąga linę do holowania i wygląda, że zepsuty samochód to nie bajka na potrzeby naiwnych turystek, ale fakt i to w dodatku „autentyczny” :) Niepokoi mnie jednak wciąż zaglądający do samochodu i podejrzanie się uśmiechający mężczyzna. Ja wiem, że w takich sytuacjach cały czas wszystko się wyolbrzymia, ale to nie zmienia sytuacji, która była dziwna. I mężczyzn, którzy byli lekko nachalni.


– Ale oni z nami nie jadą, prawda – pytam Marco, któremu jednak, mimo wszystko trochę wierzę.
– Śpią w hotelu, gdzie i ja – odpowiada.

W końcu rezygnują z holowania samochodu. Jest ciemno i holowanie serpentynami wymaga umiejętności i ostrożności. Panowie decydują się odholować pojazd następnego dnia. Wciąż z „gulą” w gardle, wciskam się w tylne siedzenie. Odjeżdżamy, zostawiając drugi samochód z podejrzanymi mężczyznami w tyle. Czy jest mi lepiej? Nie do końca, bo wciąż nie wiem gdzie śpimy i co tam na nas czeka. Czy tych dwóch przypadkiem tam nie dojedzie? Zerkam z niepokojem raz za razem w tylną szybę.
– Wszystko ok? – pyta Aga.
Kiwam głowę, że tak, ale nic nie jest ok i cały czas obiecuję sobie, że to ostatni raz jak korzystam z propozycji noclegu przypadkowej osoby. „Oddychaj głęboko”, powtarzam sobie, próbując się uspokoić. Ufaj, że ludzie są dobrzy, tak jak do tej pory to robiłaś. Nic nam się nie stanie. Podczas całej jazdy z Marko te oto zdania stały się moją mantrą.
– Już się zbliżamy – mówi kierowca.
Zaczynamy zjeżdżać w dół. Zero latarni. Zero jakichkolwiek świateł, tylko ciemny las. Zatrzymujemy się. Jedynie co dostrzegam to kontury niedokończonych zabudowań, rozkopana ziemia, sterta gruzu i desek, i las. Bardzo ciemny las.
– Ale…, ale tu nic nie ma – szepczę z więznącym w gardle głosem. Właśnie uświadomiłam sobie, że zostałam wyprowadzona totalnie w ciemny las, z którego nie mam pojęcia jak się wydostać. Oczami wyobraźni już widziałam ten wylewający się z ukrycia tłum dzikich mężczyzn, który rzuca się na nas. Marko wysiada, Aga za nim, a ja siedzę sparaliżowana w samochodzie, decydując, że w razie czego przeskakuję na przednie siedzenie i zgarniając w trakcie Agę z kopyta ruszamy gdziekolwiek, w końcu kluczyki zostały na miejscu.
Nagle czuję liźnięcie w dłoń.
– Poznajcie moje psy – mówi Marko. – To o nich wam opowiadałem.
No tak. O, ja głupia. Marko wspominał przecież, a ja się zachwycałam, że ma dwa psy rasy cane corso, którą uwielbiam. Mówił, że tu są jego psy. Dochodzę do wniosku, że tak rodzą się wątpliwości, z nieumiejętności i dobrej nieznajomości obcego języka.
– Chciałem ci je pokazać, skoro tak uwielbiasz tę rasę – powiedział uśmiechając się przyjaźnie. – A teraz jedziemy do waszego miejsca noclegu.
Wsiedliśmy ponownie do auta. Czy ja już mogę naprawdę odetchnąć z ulga, zapytałam siebie w myślach.
Wjechaliśmy do małej wioseczki: pięć sześć domów na krzyż. Na samej górze stoi przyczepa. – To tutaj – mówi Marko i zaczyna ganiać wokół, próbując doprowadzić tam światło.
W domu tuż poniżej, sympatyczne małżeństwo mach do naszego gospodarza, pożyczają mu jakieś przedłużacze. Marko wszystko podłącza, przynosi drewno na ognisko. Woła sąsiada, który na przywitanie przynosi butelkę wina.
– Tam jest jezioro, o którym wam opowiadałem. Teraz dobrze nie widać bo ciemno, ale rano… zobaczycie same.
Faktycznie niewiele widać, ale udaje mi się dostrzec kontury brzegów jeziora. W wodach odbija się księżyc. Nad nami gwieździste nieba jakiego dawno nie widziałam. Jest pięknie! Naprawdę odetchnęłam wreszcie z ulgą. Ach ta moja wybujała wyobraźnia. W cholerę z nią! Na co było tak panikować? Przecież ludzie są z natury dobrzy, a Marko dziś obiecał być aniołem. Dziś, a co będzie jutro? To się jeszcze okaże. Postanawiam wreszcie się uspokoić. Rozbłyska żar ogniska. Płomień buch w górę. Jest ciepło i sympatycznie i niebo gwiaździste piętrzy się nade mną…



wtorek, 24 września 2013

Start of serbian adventure
Początek serbskiej przgody

Translation in progress

– Czy Pani koleżanka przekazała pani wizytówkę – pytam rano kobietę siedzącą w recepcji, która nie jest tą z poprzedniego wieczora.
Spogląda na nas wielkimi oczami, nie rozumiejąc ani słowa. Próbujemy od innej strony, ale kobieta zaczyna do nas mówić po serbsku. Teraz my nic nie rozumiemy. Dogadać się nie idzie. Próby porozumiewania się za pomocą obrazków, na migi również na nic się zdają. Mało brakowało a zaczęłabym używać pisma klinowego. Zrezygnowane ruszyłyśmy po Armanda, chcąc zatrudnić go, jako tłumacza. Nasz nowy znajomy świetnie się w tej roli sprawdził. Niestety kobiecina nie ma pojęcia, o jaką wizytówkę chodzi, o jakiego właściciela hostelu i o jakie podwiezienie do granicy.
No to leżymy!
Bo pojawił się problem w postaci przedostania się na serbską stronę. Przez granicę absolutnie nie można przejść na piechotę. Trzeba mieć cokolwiek, co by jeździło, choćby i hulajnogę.
Armand mógł nam pomóc z przekroczeniem granicy, ale dopiero w poniedziałek. My jednak nie chciałyśmy już tracić dnia. Ruszyłyśmy same, licząc, że jednak jakoś nam się uda. Już po chwili jechałyśmy samochodem z sympatycznym chłopakiem, z którym mogłam popraktykować w końcu mój hiszpański. Postanowił nam po prostu pomóc, bo i tak nie miał nic innego do roboty, a do granicy było zaledwie 14 km.
– Za granicę was jednak przewieźć nie mogę – powiedział, wyciągając z bocznej kieszeni samochodu wielkiego jointa. – Mam nadzieję, że nie będzie wam przeszkadzało, że zapalę?
Gamzigrad

Przełknęłam głośno ślinę i cieniutkim głosem wydałam z siebie dźwięki, które miały brzmieć jak „Nie, nie będzie”. Ale cholernie przeszkadzało, bo nie lubię jeździć z nietrzeźwymi osobami. Wiedziałam jednak, że to zaledwie 14 km. No i była niedziela, czyli jeszcze mniej samochodów na drodze niż zwykle. Zacisnęłam więc zęby, modląc się, by na tych zakrętach nie wyrżnął w jakąś skałę. Gdy już odzyskałam głos, a chłopak ujrzał malujące się na mej twarzy przerażenie, wyjaśnił mi, że nie mam się czym przejmować, bo on codziennie od piętnastu lat już pali, ale tylko jednego dzienne. Nie pocieszyło mnie to specjalnie.
Chłopak wysadził nas przy granicy żywe. Wytłumaczył coś celnikowi, który wzruszył jedynie ramionami, dając do zrozumienia, że możemy sobie robić, co chcemy, ale na piechotę granicy i tak nie przekroczymy, choćbyśmy miały tu tydzień biwakować.
Rozsiadłyśmy się na krawężniku i wystawiłyśmy kartkę z napisem Belgrad. Szału na granicy nie było. Liczyłam się z tym, że spędzimy kolejną noc w Rumunii.
Po około piętnastu minutach podszedł do nas strażnik graniczny. Pokazałyśmy mu karteczkę z napisem Belgrad. Machnął ręką, nakazując czekać i zniknął. Widziałam jak przesuwa się między stojącymi na poboczach samochodami i zagląda do okienek. Po chwili wrócił, wzruszył ramionami, co odczytałam, jako: „Niestety nikogo nie mogę znaleźć” i zaczął zatrzymywać nadjeżdżające samochody. Po pięciu minutach już siedziałyśmy w jednym z nich. Widać było, że kierowca nie jest specjalnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Zostałyśmy mu po prostu do samochodu wepchnięte, ale cóż – służbom mundurowym się nie odmawia.
Ten sam strażnik podszedł do okienka celnego równo z naszym podjazdem i wytłumaczył mężczyźnie w okienku, że jesteśmy turystkami i ci sympatycznie państwo nas tylko przewożą przez granicę, przynajmniej tak zrozumiałam, bo usłyszałam słowo „turisty”. Pan w okienku uśmiechnął się pod nosem, obejrzał mój wypieczętowany paszport i oddał bez słowa.
Stanęłyśmy na serbskiej ziemi.
No właśnie stałyśmy w Serbii, zamiast po niej podróżować. Strażnik wskazał nam kierunek, w którym miałyśmy łapać stopa. Tylko jak łapać jak tam nic nie jedzie?! Totalna pustka. Czekamy.
Przejeżdża jeden samochód, ale reszta mknie w odwrotnym kierunku. Po godzinie zaczynamy się zastanawiać, co robić. Jak tu zostaniemy na noc, to nawet nie ma gdzie się rozbić. Zresztą, jakie na noc?! Do Belgradu mamy zaledwie 270km. Przecież to nic. Góra cztery godziny i powinnyśmy być na miejscu. Idę do tirowców po radę. Niestety żaden z nich nie jedzie w naszym kierunku, ale upewniają mnie, że jak do Belgradu, to łapiemy w dobrym kierunku. Tylko, że ta rada nas nie urządza, bo wciąż nic tam nie jedzie.
Ulice Belgradu

Przyglądamy się naszej mapie i kombinujemy, żeby jednak pojechać może trochę na około. W przeciwnym kierunku więcej samochodów jeździ, choć też szału nie ma. Aga łapie z jednej strony, a ja na wszelki wypadek czekam po drugiej. Koło mnie przejeżdża samochód i jedzie w stronę mojej towarzyszki, ale mija ją. Za chwilę widzę, że zawraca i znów staje przy Agnieszce, która kiwa na mnie ręką. Plecak w ręce i w nogi. W środku sympatyczna starsza para, mówiąca po angielsku. Serbowie, ale z Australii. Jadą tylko kawałek, ale zawrócili, by podwieźć nas na główną drogę. Cieszymy się, że będzie lepiej i że wydostałyśmy się z kłopotów. Nic z tego jednak. Na tej głównej drodze też prawie nic nie jeździ. Znów kwitniemy i zaczynamy zapuszczać korzenie. Nawet trochę zaczynamy się martwić. No Rumunia to to nie jest.
Po jakimś czasie zatrzymuje się samochód. Aga podbiega, by zapytać czy to dla nas. Wychodzi z niej starszy mężczyzna, drugi zostaje w samochodzie. Aga zaczyna się produkować w języku angielskim, a ten tylko wpatruje się w nią. Nic dziwnego. W końcu ładne dziewczę z anielskimi blond włosami i równie anielskimi niebiesko-zielonymi oczami – coś, czego w Serbii nie mają. I nagle zaczyna dotykać jej twarzy. Niestety tej części akurat nie widziałam, bo chyba bym facetowi „lutnęła” między oczy. Aga podbiega do mnie i mówi, co się stało. A facet zaraz za nią. Ale jakiś taki dziwny był i zaczęłam się sama trochę go obawiać. Machnęłam na niego, że ma sobie iść i że nawet z nim nie będziemy gadać. Odjechał. No, ale my dalej bez pojazdu i dalej na wygwizdowie. W końcu po około półtorej godziny zatrzymuje się terenowy samochód. I oczywiście, kto? Rumuńska para. No, kto inny może zatrzymać się, by zabrać nas ze sobą, jeśli nie mieszkaniec Rumunii.

Para jedzie tylko na wycieczkę do Gamizgradu – słynnych w Serbii ruin, które znalazły swoje miejsce na liście UNESCO. Też chciałyśmy tam jechać, ale patrząc na stan dróg, czyli na ich pustkę, stwierdziłyśmy, że nie jest to najlepszy pomysł. Mężczyzna kombinuje jakby tu nam pomóc. Zaczepia kogoś przy drodze i okazuje się, że chyba najlepszym rozwiązaniem będzie udanie się z nimi do Gamzigrad.

– Może tam znajdziecie jakiś turystów z Belgradu, którzy zabiorą was ze sobą. W końcu to niedziela, więc tam pewnie tłumy – tłumacz nasz kierowca.

W sumie racja. Jedziemy, a ja cieszę się, że dzień nie będzie całkiem zmarnowany, bo coś oprócz nawierzchni ulic jeszcze zobaczymy.
Na parkingu Gamzigradu tłum ograniczył się aż do sześć samochodów, z czego ze cztery miały rejestrację z Belgradu. Zaczepiamy po kolei wszystkich. Część nie wraca do stolicy, a przynajmniej tak twierdzą. Dwa samochody przyjechały tu wspólnie, ale są całkowicie zajęte. Widząc jednak naszą beznadziejną sytuację, postanawiają nas chociaż podwieźć do lepszej drogi przy stacji benzynowej.
Twierdza Kalemegdan

Poszłyśmy więc zwiedzać. Ja już tyle ruin widziałam w swoim życiu, że chyba mi wystarczy. Stwierdzam też z czystym sumieniem, że to, iż coś znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, niekoniecznie musi być przeze mnie zobaczone. Obeszłyśmy ruiny dość szybko i usiadłyśmy przy samochodach w oczekiwaniu na naszą rodzinkę. Rozlokowali nas każdą w osobnym samochodzie i ruszyliśmy. Ja trafiłam do młodszego towarzystwa, z którym bardzo szybko się dogadałam. Aż żal było mi ich opuszczać po tak krótkim czasie.
Na głównej drodze, która miała być rzekomo zapełniona autami – pustka.

– Nie ma szans byśmy dziś dotarły do Belgradu – „czarnowidziałam”.

Znów godzina postoju i zabiera nas sympatyczny chłopak, który koniecznie zaprasza nas jeszcze na kawę do swojego miasteczka. Rezygnujemy, bo godzina jest późna, a przed nami wciąż blisko 200 km. W takim tempie to my do świąt byśmy chyba nie dojechały. Znów wysiadamy przy stacji benzynowej i znów kolejna godzina oczekiwań i kolejny samochód. Zaczynam wierzyć, że w końcu krok za krokiem, może o północy, ale dotrzemy. Blisko 80 km przed stolicą ostatni raz zmieniamy samochód. Nawet za długo na niego nie czekamy. Zabiera nas sympatyczny chłopak, który jedzie za stolicę, ale postanawia nas gdzieś podrzucić na dworzec autobusowy w Belgradzie. Trochę kicha, bo oczywiście nie mamy żadnych serbskich pieniędzy i nawet na bilet autobusowy nas nie stać, ale postanawiamy się martwić na miejscu. Pech nas jednak nie opuszcza, bo te 80km jedziemy w przerażająco wolnym tempie. 
Knajpka w centrum

Jesteśmy na autostradzie, a samochód pędzi z zawrotną prędkością 70km/h. Chłopak przeprasza nas za to, tłumacząc, że to stary samochód i mu ciągle nawala, ale po prostu nie stać go na inny. Najważniejsze, że przemy do przodu. Poza tym, gdyby mógł rozwinąć większą prędkość, to nawet by nas na tej autostradzie nie zauważył, a tak przynajmniej miał szansę się zatrzymać. Zivojin w końcu się nad nami lituje i postanawia podrzucić nas pod sam hostel. Widzę, że jest trochę zły, błądząc ulicami Belgradu, których sam nie zna, no, ale sam się zaoferował, więc nic nie mówi. Wysadza nas w końcu w centrum i oddaje pod opiekę przypadkowo napotkanego Vitora. Zaczepia go pytaniem o hostel i z ulga oddaje w jego ręce. Po prawie dziesięciu godzinach podróży (przejechaniu o, zgrozo zaledwie 280 km!) jesteśmy na miejscu. To był naprawdę ciężki dzień. Całe szczęście, sześcioosobowe dormitorium mamy tylko dla siebie.
 
Kalemegdan
Wstałam znów półprzytomna i dzień, który miałyśmy poświęcić jedynie na odpoczynek, w pierwszej kolejności spędziłyśmy na poszukiwaniu nowego hostelu. Ten, w którym byłyśmy, czyli „Big Hostel” okazał się dla nas za duży. No, cóż. Po samej nazwie mogłyśmy się domyślić, że skoro w nazwie jest „big” to do małych nie będzie należał. Zaczęłyśmy więc błądzić z mapą po ulicach. Jak można błądzić z mapą, zastanawiacie się? Ależ można i to wcale nie zależało od naszych umiejętności czy niekompetencji, ale tego, że nazwy ulic na mapach były napisane znanym nam alfabetem, ale już do nazw ulic w mieście używano cyrylicy.
Wreszcie jakimś cudem znalazłyśmy mały rodzinny Star Hostel. Od pierwszego dnia dało się zauważyć, że do czystości to Serbowie specjalnej uwagi raczej nie przywiązują i przyznam szczerze, że taki hostel w Polsce nie miałby szans istnieć. Ale my szukałyśmy najtańszego, więc miałyśmy za co płaciłyśmy.
Oryginalne menu w sympatycznym pubie

Aga postanowiła totalnie odpoczywać. Ja wiedziałam, że i tak całego dnia „nicnierobienia” nie wytrzymam, więc wybrałam się do ZOO i na twierdzę Kalemegdan. ZOO trochę fajne, ale trochę przygnębiające. Podobało mi się ze względu na dużą ilość przepięknych dużych kotów. Przygnębiało ze względu na panujące tam warunki. Pogoda też robiła swoje, bo zamiast słońca, cały czas siąpiło z nieba. Ten dzień to był jednak dzień relaksu. Aga nabrała trochę sił, by następnego dnia móc połazić po mieście i poznać je trochę dokładniej. Belgrad nas jednak nie omamił i nie oszołomił. Niby wiele osób mówi, że miasto, to ludzie, że trzeba do nich wyjść, pójść do knajp, klubów. Ale ja uważam, że miasto to miasto i albo się podoba, przyciąga, bo ma coś w sobie, albo nie. Wiele miejsc mnie oczarowywało od pierwszego wejrzenia nie tylko swoją urodą, ale i klimatem. W Belgradzie nie czułam ducha. Niby twierdza Kalemegdan bardzo ładna i ciekawa. Niby serbskie Montmarte, czyli dzielnica Skadarlija przepiękna, niby ładny parlament, ciekawa największa w Europie synagoga, niby zaludniony i pełen życia deptak Knez Mihailova, ale wszystko jakieś takie bezbarwne. Sporo po tej stolicy się spodziewałam, zwłaszcza czytając zachwyty nad jedną z najpiękniejszych stolic Bałkanów i może, dlatego rozczarowanie urosło do takich rozmiarów. Zamiast więc zostawać jeszcze jeden dzień dłużej ruszyłyśmy  dalej. Mimo niezbyt dobrych przeczuć Agnieszki, której Serbia coś nie przypadła do gustu.
Belgradzki Montmarte

Na naszej serbskiej liście znajduje się piętnaście pozycji, czyli piętnaście miejsc, które chciałybyśmy zobaczyć. Ograniczamy listę do miejsc, które koniecznie musimy zobaczyć. Zostaje sześć miejsc: miasteczko „retro”, czyli Waljewo, cudny domek na Drinie (Kucica na steni), tzw. Disneyland Emira Kusturicy, czyli Drvengrad, przejazd kolejką, tzw.”8” w Mokrej Górze. Miasto Diabła i Kanion Uvac. I tak wiemy, że na dotarcie do tych kilku miejsc potrzebujemy bardzo wiele czasu.
Opuszczamy Belgrad w deszczu. W miarę łatwo i szybko udaje nam się dotrzeć do Waljewa. Nie ma tam niczego ciekawego. Absolutnie niczego. A retro? Bo małe odrapane domki i brukowane uliczki? Może. Wrażenia to nie robi i zaliczam to miejsce do przereklamowanych. Zaczynam się obawiać, że żadne z miejsc nie spełni naszych oczekiwań.

– Żadnych więcej miasteczek – mówi Aga.
– Żadnych – obiecuję.

Zostało nam tylko miasteczko Kusturicy, ale to inna bajka. Tak samo jak nasza podróż do domku na Drinie – to też inna bajka. Bajka, w której dobra wróżka okazuje się wiedźmą.