– Czy Pani
koleżanka przekazała pani wizytówkę – pytam rano kobietę siedzącą w recepcji,
która nie jest tą z poprzedniego wieczora.
Spogląda na nas wielkimi oczami, nie rozumiejąc ani
słowa. Próbujemy od innej strony, ale kobieta zaczyna do nas mówić po serbsku.
Teraz my nic nie rozumiemy. Dogadać się nie idzie. Próby porozumiewania się za
pomocą obrazków, na migi również na nic się zdają. Mało brakowało a zaczęłabym
używać pisma klinowego. Zrezygnowane ruszyłyśmy po Armanda, chcąc zatrudnić go,
jako tłumacza. Nasz nowy znajomy świetnie się w tej roli sprawdził. Niestety
kobiecina nie ma pojęcia, o jaką wizytówkę chodzi, o jakiego właściciela
hostelu i o jakie podwiezienie do granicy.
No to leżymy!
Bo pojawił się problem w postaci przedostania się na
serbską stronę. Przez granicę absolutnie nie można przejść na piechotę. Trzeba
mieć cokolwiek, co by jeździło, choćby i hulajnogę.
Armand mógł nam pomóc z przekroczeniem granicy, ale
dopiero w poniedziałek. My jednak nie chciałyśmy już tracić dnia. Ruszyłyśmy same,
licząc, że jednak jakoś nam się uda. Już po chwili jechałyśmy samochodem z
sympatycznym chłopakiem, z którym mogłam popraktykować w końcu mój hiszpański.
Postanowił nam po prostu pomóc, bo i tak nie miał nic innego do roboty, a do
granicy było zaledwie 14 km.
– Za granicę was jednak przewieźć nie mogę –
powiedział, wyciągając z bocznej kieszeni samochodu wielkiego jointa. – Mam
nadzieję, że nie będzie wam przeszkadzało, że zapalę?
|
Gamzigrad |
Przełknęłam głośno ślinę i cieniutkim głosem wydałam
z siebie dźwięki, które miały brzmieć jak „Nie, nie będzie”. Ale cholernie
przeszkadzało, bo nie lubię jeździć z nietrzeźwymi osobami. Wiedziałam jednak,
że to zaledwie 14 km. No i była niedziela, czyli jeszcze mniej samochodów na
drodze niż zwykle. Zacisnęłam więc zęby, modląc się, by na tych zakrętach nie
wyrżnął w jakąś skałę. Gdy już odzyskałam głos, a chłopak ujrzał malujące się
na mej twarzy przerażenie, wyjaśnił mi, że nie mam się czym przejmować, bo on
codziennie od piętnastu lat już pali, ale tylko jednego dzienne. Nie pocieszyło
mnie to specjalnie.
Chłopak wysadził nas przy granicy żywe. Wytłumaczył
coś celnikowi, który wzruszył jedynie ramionami, dając do zrozumienia, że
możemy sobie robić, co chcemy, ale na piechotę granicy i tak nie przekroczymy,
choćbyśmy miały tu tydzień biwakować.
Rozsiadłyśmy się na krawężniku i wystawiłyśmy kartkę
z napisem Belgrad. Szału na granicy nie było. Liczyłam się z tym, że spędzimy
kolejną noc w Rumunii.
Po około piętnastu minutach podszedł do nas strażnik
graniczny. Pokazałyśmy mu karteczkę z napisem Belgrad. Machnął ręką, nakazując
czekać i zniknął. Widziałam jak przesuwa się między stojącymi na poboczach
samochodami i zagląda do okienek. Po chwili wrócił, wzruszył ramionami, co odczytałam,
jako: „Niestety nikogo nie mogę znaleźć” i zaczął zatrzymywać nadjeżdżające
samochody. Po pięciu minutach już siedziałyśmy w jednym z nich. Widać było, że
kierowca nie jest specjalnie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Zostałyśmy mu
po prostu do samochodu wepchnięte, ale cóż – służbom mundurowym się nie
odmawia.
Ten sam strażnik podszedł do okienka celnego równo z
naszym podjazdem i wytłumaczył mężczyźnie w okienku, że jesteśmy turystkami i
ci sympatycznie państwo nas tylko przewożą przez granicę, przynajmniej tak
zrozumiałam, bo usłyszałam słowo „turisty”. Pan w okienku uśmiechnął się pod
nosem, obejrzał mój wypieczętowany paszport i oddał bez słowa.
Stanęłyśmy na serbskiej ziemi.
No właśnie stałyśmy w Serbii, zamiast po niej
podróżować. Strażnik wskazał nam kierunek, w którym miałyśmy łapać stopa. Tylko
jak łapać jak tam nic nie jedzie?! Totalna pustka. Czekamy.
Przejeżdża jeden samochód, ale reszta mknie w
odwrotnym kierunku. Po godzinie zaczynamy się zastanawiać, co robić. Jak tu
zostaniemy na noc, to nawet nie ma gdzie się rozbić. Zresztą, jakie na noc?! Do
Belgradu mamy zaledwie 270km. Przecież to nic. Góra cztery godziny i powinnyśmy
być na miejscu. Idę do tirowców po radę. Niestety żaden z nich nie jedzie w
naszym kierunku, ale upewniają mnie, że jak do Belgradu, to łapiemy w dobrym
kierunku. Tylko, że ta rada nas nie urządza, bo wciąż nic tam nie jedzie.
|
Ulice Belgradu |
Przyglądamy się naszej mapie i kombinujemy, żeby
jednak pojechać może trochę na około. W przeciwnym kierunku więcej samochodów
jeździ, choć też szału nie ma. Aga łapie z jednej strony, a ja na wszelki
wypadek czekam po drugiej. Koło mnie przejeżdża samochód i jedzie w stronę mojej
towarzyszki, ale mija ją. Za chwilę widzę, że zawraca i znów staje przy
Agnieszce, która kiwa na mnie ręką. Plecak w ręce i w nogi. W środku
sympatyczna starsza para, mówiąca po angielsku. Serbowie, ale z Australii. Jadą
tylko kawałek, ale zawrócili, by podwieźć nas na główną drogę. Cieszymy się, że
będzie lepiej i że wydostałyśmy się z kłopotów. Nic z tego jednak. Na tej
głównej drodze też prawie nic nie jeździ. Znów kwitniemy i zaczynamy zapuszczać
korzenie. Nawet trochę zaczynamy się martwić. No Rumunia to to nie jest.
Po jakimś czasie zatrzymuje się samochód. Aga
podbiega, by zapytać czy to dla nas. Wychodzi z niej starszy mężczyzna, drugi
zostaje w samochodzie. Aga zaczyna się produkować w języku angielskim, a ten
tylko wpatruje się w nią. Nic dziwnego. W końcu ładne dziewczę z anielskimi
blond włosami i równie anielskimi niebiesko-zielonymi oczami – coś, czego w
Serbii nie mają. I nagle zaczyna dotykać jej twarzy. Niestety tej części akurat
nie widziałam, bo chyba bym facetowi „lutnęła” między oczy. Aga podbiega do
mnie i mówi, co się stało. A facet zaraz za nią. Ale jakiś taki dziwny był i
zaczęłam się sama trochę go obawiać. Machnęłam na niego, że ma sobie iść i że
nawet z nim nie będziemy gadać. Odjechał. No, ale my dalej bez pojazdu i dalej
na wygwizdowie. W końcu po około półtorej godziny zatrzymuje się terenowy
samochód. I oczywiście, kto? Rumuńska para. No, kto inny może zatrzymać się, by
zabrać nas ze sobą, jeśli nie mieszkaniec Rumunii.
Para jedzie tylko na wycieczkę do Gamizgradu –
słynnych w Serbii ruin, które znalazły swoje miejsce na liście UNESCO. Też
chciałyśmy tam jechać, ale patrząc na stan dróg, czyli na ich pustkę,
stwierdziłyśmy, że nie jest to najlepszy pomysł. Mężczyzna kombinuje jakby tu
nam pomóc. Zaczepia kogoś przy drodze i okazuje się, że chyba najlepszym
rozwiązaniem będzie udanie się z nimi do Gamzigrad.
– Może tam znajdziecie jakiś turystów z Belgradu,
którzy zabiorą was ze sobą. W końcu to niedziela, więc tam pewnie tłumy –
tłumacz nasz kierowca.
W sumie racja. Jedziemy, a ja cieszę się, że dzień
nie będzie całkiem zmarnowany, bo coś oprócz nawierzchni ulic jeszcze zobaczymy.
Na parkingu Gamzigradu tłum ograniczył się aż do
sześć samochodów, z czego ze cztery miały rejestrację z Belgradu. Zaczepiamy po
kolei wszystkich. Część nie wraca do stolicy, a przynajmniej tak twierdzą. Dwa
samochody przyjechały tu wspólnie, ale są całkowicie zajęte. Widząc jednak
naszą beznadziejną sytuację, postanawiają nas chociaż podwieźć do lepszej drogi
przy stacji benzynowej.
|
Twierdza Kalemegdan |
Poszłyśmy więc zwiedzać. Ja już tyle ruin widziałam
w swoim życiu, że chyba mi wystarczy. Stwierdzam też z czystym sumieniem, że
to, iż coś znajduje się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, niekoniecznie
musi być przeze mnie zobaczone. Obeszłyśmy ruiny dość szybko i usiadłyśmy przy
samochodach w oczekiwaniu na naszą rodzinkę. Rozlokowali nas każdą w osobnym
samochodzie i ruszyliśmy. Ja trafiłam do młodszego towarzystwa, z którym bardzo
szybko się dogadałam. Aż żal było mi ich opuszczać po tak krótkim czasie.
Na głównej drodze, która miała być rzekomo
zapełniona autami – pustka.
– Nie ma szans byśmy dziś dotarły do Belgradu – „czarnowidziałam”.
Znów godzina postoju i zabiera nas sympatyczny
chłopak, który koniecznie zaprasza nas jeszcze na kawę do swojego miasteczka.
Rezygnujemy, bo godzina jest późna, a przed nami wciąż blisko 200 km. W takim
tempie to my do świąt byśmy chyba nie dojechały. Znów wysiadamy przy stacji
benzynowej i znów kolejna godzina oczekiwań i kolejny samochód. Zaczynam
wierzyć, że w końcu krok za krokiem, może o północy, ale dotrzemy. Blisko 80 km
przed stolicą ostatni raz zmieniamy samochód. Nawet za długo na niego nie
czekamy. Zabiera nas sympatyczny chłopak, który jedzie za stolicę, ale
postanawia nas gdzieś podrzucić na dworzec autobusowy w Belgradzie. Trochę
kicha, bo oczywiście nie mamy żadnych serbskich pieniędzy i nawet na bilet
autobusowy nas nie stać, ale postanawiamy się martwić na miejscu. Pech nas
jednak nie opuszcza, bo te 80km jedziemy w przerażająco wolnym tempie.
|
Knajpka w centrum |
Jesteśmy
na autostradzie, a samochód pędzi z zawrotną prędkością 70km/h. Chłopak
przeprasza nas za to, tłumacząc, że to stary samochód i mu ciągle nawala, ale
po prostu nie stać go na inny. Najważniejsze, że przemy do przodu. Poza tym,
gdyby mógł rozwinąć większą prędkość, to nawet by nas na tej autostradzie nie
zauważył, a tak przynajmniej miał szansę się zatrzymać. Zivojin w końcu się nad
nami lituje i postanawia podrzucić nas pod sam hostel. Widzę, że jest trochę
zły, błądząc ulicami Belgradu, których sam nie zna, no, ale sam się zaoferował,
więc nic nie mówi. Wysadza nas w końcu w centrum i oddaje pod opiekę przypadkowo
napotkanego Vitora. Zaczepia go pytaniem o hostel i z ulga oddaje w jego ręce. Po
prawie dziesięciu godzinach podróży (przejechaniu o, zgrozo zaledwie 280 km!)
jesteśmy na miejscu. To był naprawdę ciężki dzień. Całe szczęście,
sześcioosobowe dormitorium mamy tylko dla siebie.
|
Kalemegdan |
Wstałam znów półprzytomna i dzień, który miałyśmy
poświęcić jedynie na odpoczynek, w pierwszej kolejności spędziłyśmy na
poszukiwaniu nowego hostelu. Ten, w którym byłyśmy, czyli „Big Hostel” okazał
się dla nas za duży. No, cóż. Po samej nazwie mogłyśmy się domyślić, że skoro w
nazwie jest „big” to do małych nie będzie należał. Zaczęłyśmy więc błądzić z
mapą po ulicach. Jak można błądzić z mapą, zastanawiacie się? Ależ można i to
wcale nie zależało od naszych umiejętności czy niekompetencji, ale tego, że
nazwy ulic na mapach były napisane znanym nam alfabetem, ale już do nazw ulic w
mieście używano cyrylicy.
Wreszcie jakimś cudem znalazłyśmy mały rodzinny Star
Hostel. Od pierwszego dnia dało się zauważyć, że do czystości to Serbowie specjalnej
uwagi raczej nie przywiązują i przyznam szczerze, że taki hostel w Polsce nie
miałby szans istnieć. Ale my szukałyśmy najtańszego, więc miałyśmy za co
płaciłyśmy.
|
Oryginalne menu w sympatycznym pubie |
Aga postanowiła totalnie odpoczywać. Ja wiedziałam,
że i tak całego dnia „nicnierobienia” nie wytrzymam, więc wybrałam się do ZOO i
na twierdzę Kalemegdan. ZOO trochę fajne, ale trochę przygnębiające. Podobało
mi się ze względu na dużą ilość przepięknych dużych kotów. Przygnębiało ze
względu na panujące tam warunki. Pogoda też robiła swoje, bo zamiast słońca,
cały czas siąpiło z nieba. Ten dzień to był jednak dzień relaksu. Aga nabrała
trochę sił, by następnego dnia móc połazić po mieście i poznać je trochę
dokładniej. Belgrad nas jednak nie omamił i nie oszołomił. Niby wiele osób
mówi, że miasto, to ludzie, że trzeba do nich wyjść, pójść do knajp, klubów.
Ale ja uważam, że miasto to miasto i albo się podoba, przyciąga, bo ma coś w
sobie, albo nie. Wiele miejsc mnie oczarowywało od pierwszego wejrzenia nie
tylko swoją urodą, ale i klimatem. W Belgradzie nie czułam ducha. Niby twierdza
Kalemegdan bardzo ładna i ciekawa. Niby serbskie Montmarte, czyli dzielnica
Skadarlija przepiękna, niby ładny parlament, ciekawa największa w Europie
synagoga, niby zaludniony i pełen życia deptak Knez Mihailova, ale wszystko
jakieś takie bezbarwne. Sporo po tej stolicy się spodziewałam, zwłaszcza
czytając zachwyty nad jedną z najpiękniejszych stolic Bałkanów i może, dlatego
rozczarowanie urosło do takich rozmiarów. Zamiast więc zostawać jeszcze jeden
dzień dłużej ruszyłyśmy dalej. Mimo
niezbyt dobrych przeczuć Agnieszki, której Serbia coś nie przypadła do gustu.
|
Belgradzki Montmarte |
Na naszej serbskiej liście znajduje się piętnaście
pozycji, czyli piętnaście miejsc, które chciałybyśmy zobaczyć. Ograniczamy
listę do miejsc, które koniecznie musimy zobaczyć. Zostaje sześć miejsc: miasteczko
„retro”, czyli Waljewo, cudny domek na Drinie (Kucica na steni), tzw.
Disneyland Emira Kusturicy, czyli Drvengrad, przejazd kolejką, tzw.”8” w Mokrej
Górze. Miasto Diabła i Kanion Uvac. I tak wiemy, że na dotarcie do tych kilku
miejsc potrzebujemy bardzo wiele czasu.
Opuszczamy Belgrad w deszczu. W miarę łatwo i szybko
udaje nam się dotrzeć do Waljewa. Nie ma tam niczego ciekawego. Absolutnie
niczego. A retro? Bo małe odrapane domki i brukowane uliczki? Może. Wrażenia to
nie robi i zaliczam to miejsce do przereklamowanych. Zaczynam się obawiać, że żadne
z miejsc nie spełni naszych oczekiwań.
– Żadnych więcej miasteczek – mówi Aga.
– Żadnych – obiecuję.
Zostało nam tylko miasteczko Kusturicy, ale to inna
bajka. Tak samo jak nasza podróż do domku na Drinie – to też inna bajka. Bajka,
w której dobra wróżka okazuje się wiedźmą.