czwartek, 11 kwietnia 2013

Mexico
Ale Meksyk!


Canion Sumidero

I feel quite confused about Mexico. It seems to be quite a good place to live. From a tourist point of view, I mean, from my tourist point of view, comparing to Salvador, Honduras or even to Guatemala, Mexico is a country for tourists. And I’m not sure if I like that. 
And it isn’t because of holiday makers who appear in every place where tourist attractions are. Surprisingly, there are more local than foreign tourists. I have some doubts about the atmosphere in this country. It is getting not real. When I visit a country, I want to breathe the same air which local people breathe, I want to eat the same food and see them waking along the streets, doing shopping in the markets, spending their free time, listening to their language and learning. Whereas here, I can see foreigners wandering around. 

Arbol de Navidad
I enter the cafes full of gringos, I look at foreigners having fun in Parque Central, buying souvenirs and selling handmade jellewery and competing with local women carrying children in one hand and scarves, jellewery and handmade belts in the other one. In San Cristobal I feel good as one may feel in gringoland but what I really wanted was a real Mexico. I realised I would have to wait for that kind of Mexico. Maybe my next journey will allow me to see it. Now, I have only two weeks so I chose typical tourist places to see and I can’t complain. It is what I wanted and I must accept it. I can’t say I didn’t enjoy myself here, though. On the contrary, thanks to Muriel and the places I had seen, I really fancied my stay in San Cristobal.
Two weeks is a very short time to see the country and experience its reality. What am I saying ? Seeing the country? It’s enough to see a few interesting places. To see the country, to learn about it, one needs months or even years. I’m running of time so my sightseeing will be intensive. After my horse riding trip, I went to Sumidero Canyon. I was impressed by this place even though the tourists were put on the boats as if it was an assembly line. I was happy like a child when I reached the place where crocodiles live and I could see them. On the other hand, I felt a little bit awkward because I became a part of a tourist machinery, the phenomenon I have been running away from all the time -  from the human expansion and spoiling beautiful wild places.  
Agua Azul

How the crocodiles must feel when they are attacked by tourists with their cameras who want to have even a piece of their tooth photographed. Well, I didn’t manage to have any snaps of them.

The boat trip was 42 km long. It is the length of the river along the canyon, from Chiapas del Corzo to a hydropower plant. The highest wall of the canyon is about 1000 meter high, and the river is 100 m deep (there are some deeper places, too). I have heard a legend about the mass suicide committed by the Indians who jumped into the waters of the river because they didn’t want to be caught by the conquistadores. This story didn’t spoil my amazement of that place. However, I wish I could go on the boat trip alone, with an Indian guide instead of going with crowd of tourists sitting in rows. The bubble has burst.
The next day, I got up at 5 to see another Mayan ruins – Palenque. On my way there, there were two attractions waiting for me. Agua Azul was the first one. It is a complex of 500 small waterfalls, the water of which has a blue colour because of a high mineral content. It was a little bit similar to Semuc Champey but the area was much smaller. There is also one more difference between  Semuc Champey and Agua Azul. Apart from hundreds of tourists, along the road, along the cascades there were stalls with food and souvenirs. They spoiled the atmosphere of that place. I was pushed all the time and encouraged to buy  some souvenirs or food. No magic. No mysticism. Milos Ha Cascade was my second attraction. And again, the situation was the same. The beautiful place spoiled by the overwhelming number of tourists and food stalls. 
Cascada Misol Ha
The ruins in Palenque were the first ones where I saw the crowds of sellers of everything. Like St. Dominic’s Fair. There were plenty of them. If they could, they would put their stalls on the ruins. And I say that again – I understand that those people have to earn money and they take an advantage of the fact that there are tourist attractions in their area. But, I can’t stand that. But what can I do about it? Nothing. I can rebel against the system and stay at home and not to sightsee. But it isn’t the solution to the problem. I chose to take part in this whole play  or….. to start discovering the places undiscovered so far where I could enjoy the silence, imbibing with the fragrance of freshness and the nature, instead if smelling fried chapulinas. I am a poor explorer, so this time I have no choice. If I want to travel and visit new places, I must follow the rules governing the world. 
Palenque
When it comes to the ruins, I  must say they are quite interesting. The guide told us a lot of interesting facts about them. What impressed me most was the fact that there are about thousands of temples hidden in the jungle and the ruins we could see was only the small part of the whole. I could say a word when I learned about the number. They have been raising money to discover new temples. The amount of money needed to do that is enormous and unfortunately, there are no sponsors like Coca Cola or Nestle to discover the ruins in Palenque.

The trip was nice. I decided to come back to San Cristobal because the idea of going to Oaxaca from Palenque for 15 hours didn’t sound tempting. I chose to spend a night in Cristobal and go to my next destination. This time it was supposed to be 12 hours’ journey. The worst 12 hours in my life.
(transl. Ewa Bartłomiejczyk)

Mam mieszane uczucia, co do Meksyku. Wydaje się całkiem dobrym miejscem do zamieszkania. Z turystycznego jednak punktu widzenia i zaznaczam, że tylko i wyłącznie z mojego turystycznego punktu widzenia, w porównaniu z Salwadorem czy Hondurasem, czy nawet Gwatemalą, Meksyk jest niebywale turystycznym krajem. I nie jestem przekonana czy mi to odpowiada. I tu nie chodzi o tłumy wczasowiczów, którzy opanowują wszystkie godne uwagi miejsca, bo nawet więcej niż tych zagranicznych, jest tu tych lokalnych. Chodzi o klimat, który przestaje być prawdziwy. Jadąc do jakiegoś kraju chcę oddychać tym samym powietrzem, którym oddychają miejscowi, jeść to samo jedzenie, przyglądać się jak spacerują ulicami, robią zakupy na targu, spędzają czas wolny, chcę przysłuchiwać się ich językowi i uczyć się od nich, a tym czasem widzę, wędrujących ulicami obcokrajowców, wchodzę do knajpek, wypchanych po brzegi gringos, patrzę jak bawią się obcokrajowcy w Parque Central, jak kupują pamiątki, których sklepy są pełne, a nawet jak próbują zarabiać na ulicy, sprzedając ręcznie robioną biżuterię i prześcigając się w tej sprzedaży z miejscowymi kobietami, dźwigającymi pod jedną pachą dziecko, a pod drugą setki ozdób, szalików i ręcznie robionych pasków. 
Kanion Sumidero
W San Cristobal czuję się bardzo dobrze jak na gringolandię, ale ja chciałam prawdziwego Meksyku. No cóż, zdałam sobie jednak sprawę, że na prawdziwy Meksyk muszę trochę poczekać. Może z następną podróżą będzie lepiej. Teraz mając zaledwie dwa tygodnie, zaplanowałam typowo turystyczny szlak, więc mam, co chciałam i muszę to zaakceptować. Nie mogę jednak powiedzieć, że spędziłam tu niemiło czas. Wręcz przeciwnie, dzięki Muriel i miejscom, które odwiedziłam, pobyt w San Cristobal zaliczam do naprawdę udanych. Dwa tygodnie to niewiele czasu na poznanie innego kraju. Co ja mówię?! Jakie poznanie! To zaledwie obejrzenie kilku intersujących miejsc. Na poznanie kraju, potrzebne są lata, a przynajmniej miesiące. 
Formacja skalna zwana "Arbol de Navidad"
Czas mnie trochę goni, więc w zwiedzaniu przyjęłam dość szybkie tempo. Po przejażdżce konnej, następnego dnia ruszyłam do Kanionu Sumidero. Wrażenie zrobił na mnie ogromne i nawet specjalnie nie przyćmiło go taśmowe wsadzanie tłumów turystów do łódek, których całe stada krążyły po wodzie. Cieszyłam się jak dziecko, gdy wreszcie po odczekaniu swojej kolejki podbiliśmy do miejsca, w którym stacjonują krokodyle i udało mi się jednego z dość bliska zobaczyć. Z drugiej strony muszę przyznać, że czułam się niekomfortowo, bo sama zwiedzając tłumnie, przyczyniam się do tego, od czego chcę uciekać – od ekspansji człowieczej i wdzieraniu się z butami w piękne, nieskażone miejsca. Jak się muszą czuć te krokodyle, którym przez całe dnie, codziennie wjeżdżają intruzi i atakują fleszami, byle tylko uchwycić choćby kawałek zęba. No cóż, mi się nie udało uchwycić niczego. 
Kapliczka w jednej ze skał kanionu
Przepłynęliśmy łódką trasę ok 42 km, bo tyle liczy rzeka wzdłuż kanionu od miasta Chiapas del Corzo do hydroelektrowni. Najwyższa ściana kanionu sięga wysokości tysiąca metrów, a woda w tym miejscu osiąga głębokość 100 metrów, choć na trasie znajdują się i znacznie głębsze miejsca. Słyszałam nawet niejaką legendę o zbiorowym samobójstwie, popełnionym tu przez Indian, którzy rzucili się w głąb kanionu nie chcąc poddać się konkwistadorom. Nie zabiło to jednak mojego zachwytu i choć w pewnym momencie słońce zaszło całkowicie, zerwał się wiatr i zrobiło się trochę mrocznie, mój entuzjazm dla tego miejsca wciąż nie słabł. Szkoda tylko, że nie mogłam tego kanionu przepłynąć na łódce wraz z indiańskim przewodnikiem, zamiast z tłumem, usadzonych grzecznie w rzędy turystów, tak część magii szlag trafił. Następnego dnia zebrałam się o piątej rano, by o szóstej ruszyć do kolejnych ruin Majów – do Palenque. 
Wodospad Agua Azul
Po drodze czekały jeszcze na mnie dwie inne atrakcje. Pierwsza była Agua Azul, czyli około 500 małych wodospadów, które dzięki dużej zawartości minerałów nabrały przepięknego niebieskiego koloru. Trochę przypominały mi Semuc Champey, ale rozciągały się stanowczo na znacznie większym terenie. Jest jeszcze jedna różnica pomiędzy Agua Azul i Semuc Champey. Pomijając setki turystów w Meksyku, tu również na całej długości drogi, wzdłuż kaskad oprócz błękitnej wody, ciągnęły się również stragany z pamiątkami i z jedzeniem. Znów psuło mi to okropnie przyjemność z napawania się pięknym widokiem. Nastrój niszczyły, co chwilę potrącania i pytania czy aby na pewno nie chcę kupić naszyjnika albo pierogów z nadzieniem. Zero mistycyzmu i magii. 
Agua Azul
Podobnie niestety było przy kolejnej atrakcji Kaskadzie Milos Ha, choć pod względem urody, to miejsce również mnie olśniło. Palenque były pierwszymi ruinami, w których widziałam…takie tłumy sprzedawców wszystkiego. Normalnie jak u nas w trakcie Jarmarku Dominikańskiego. Rozkładali się ze swoimi dobrami niemal na samych piramidach. Na każdym kroku było ich mnóstwo. I znów się powtórzę, bo choć rozumiem, że ludzie muszą zarabiać i wykorzystują to, że w ich terenie znajduje się coś wartego zobaczenia przez turystów. Ale ja jakoś nie mogę tego ścierpieć. Tylko, co ja mogę zrobić? Nic. Mogę jedynie się uprzeć i stwierdzić, że w takim razie to ja siedzę w domu i już nic więcej nie zwiedzam. Nie, ale tak być nie może. 
Kaskada Misol Ha
Zostaje mi jednak uczestniczyć w tym całym spektaklu albo… zacząć odkrywać miejsca jeszcze nieodkryte, którymi będę mogła się cieszyć w ciszy i skupieniu i w samotności, wdychając zapach świeżości i przyrody, a nie smażonych na głębokim tłuszczu chapulinas. Jako że jednak marny ze mnie odkrywca, pozostaje mi jedna opcja. Chcę jeździć po świecie i zwiedzać? To muszę się dostosować do rządzących tym światem reguł. Jeśli chodzi zaś o same ruiny, to muszę przyznać, że całkiem ciekawe. Przewodnik opowiedział sporo. Na mnie jednak największe wrażenie zrobił fakt, że to, co my widzieliśmy to zaledwie maleńka cząstka, około tysiąca świątyń wciąż ukrytych jest w dżungli. Ta liczba naprawdę sprawiła, że zaniemówiłam. Nieustannie trwa zbiórka pieniędzy na odkrycie kolejnych świątyń. 
Palenque
Są to jednak kwoty ogromne i mimo takich sponsorów jak Coca cola czy Nestle wciąż brakuje wiele, by rozpocząć prace nad odkrywaniem kolejnych partii ruin w Palenque. Wycieczka była fajna. Zdecydowałam się na wersję dojazd do i powrót, ponieważ przerażał mnie ponad 15 godzinny dojazd z Palenque do Oaxaca. Wolałam wrócić do San Cristobal, tam spędzić noc i ruszyć w kolejne miejsce tylko w 12 godzin. Choć było to dwanaście niemal najgorszych godzin w moim życiu.