poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Third time lucky
Do trzech razy sztuka




‘We have to stop here’ the driver announced.’ How come?’ I ask. I paid for  ticket to Mexico and I want to go there’ I insist. I know that getting angry or trying to get my money back won’t make any difference. I am in Mexico but not in San Cristobal. Having in mind the long journey from Salvador to Guatemala which takes 9 hours by chickenbus and five hours by a shuttle bus, I decided to take a shuttle bus as my luggage put on weight and became much bigger (3 pieces). I wanted to be sure that I would be taken right in front of my hotel. And I miscalculated it badly. I had to change my shuttle buses three times so changing at the third time I thought I had thrown money down the drain. I confirmed my belief in that when I was informed that either we could wait with a driver or look for a bus behind the barricade which would take us for a few pesos to the city. ‘Behind the barricade?’ you may ask. Yes, behind the barricade. It turned out there was a strike on that day organised by local Indians who blocked the road and caused a huge traffic jam. So we had been waiting for more than ninety minutes when the driver suggested that we should go to our destination by other bus. It was hard to say how long the strike would last. The strikers were waiting for a government representative to negotiate. It was possible that we would wait for hours as nobody is in hurry in Mexico. Unluckily, I didn’t exchange any money at the border crossing because I was sure I would be taken to the hostel and I would go to the ATM. As a result of it, I didn’t have any money to pay for the bus. ‘Well, I have no choice but to wait for somebody from the government’ I thought. But I was meeting Muriel in an hour’ (the girl who I met in Salvador) and I couldn’t inform her about my problems. In the end, a Mexican couple, who I had been talking to during the journey, decided to lend me money for the bus. The bus took to the terminal where I had to take a taxi to get to the hostel.

I was greeted by Muriel and I met her friends and enjoyed the Mexican night life. It was the first time I had gone to bed so late during my journey.

San Cristobal de Las Casas is a Mexican counterpart of Antigua. There are plenty of tourists, bars, street cafes. One can drink here wine and get free tapas served to every glass of wine (one glass = 20pesos that is about 5,5 zł). There are crowds of foreign and local tourists wandering around in the streets and plenty of children and their mothers selling beats, sweets, tops and very what can be sold. In Parque Central, there is a special stage where various performances are held every day. The people have fun, they dance and sing happily. The astray backpackers who stuck here for many months, try to earn some money busking or selling handmade jewellery. San Cristobal became a house for many foreigners. Comparing to Antigua, I like this place more. Antigua is beautiful but too big and too chaotic. San Cristobal has a colonial character. The buildings are smaller and less overwhelming. It is a safe and clean place. You shouldn’t be afraid of walking at night but you had better not take a lot of money with you.

I didn’t feel good after the night spending with Muriel. But I was aware that I didn’t have a lot of time to see Mexico. Staying in bed wasn’t my option. I decided to go on a horse riding trip. I failed to do that in Honduras once and in Salvador twice. This time, I went with Muriel. of course, I’m not going to mention the bad aspects and focus on positive side of our trip. Although the horse was a little bit disobedient, it was really nice. San Juan was our destination. This is a town where Chamula Indians live. They speak the tzotzil language. I read that most of the members of the tribe live nearby San Juan Chamula. They come to the town to the church to pray and take part in ceremonies and to sell local craftworks to tourists (most of those ‘masterpieces’ come from China). 
The interior of the church was very interesting. Of course, the tourists had to pay admission fee. Taking photos was strictly forbidden. The atmosphere was incredible. There were hundreds of candles being lit. There were no pews. People kneeled on the floor covered with conifer needles. Along the walls, there were the statues of saints standing. In the middle of the church there was a figure of John the Baptist. In the air, the mist of smoke was floating. It had an aura of mysteriousness and occultism. The healing ceremonies are held here. The hole families come here and put a kind of table clothes on the floor where they place dead chickens, Coke or Fanta and pox. Pox is a local type of alcohol made with sugar canes. It is very strong and is used to drink, for soul purification and to chase away the evil spirits (in the Mayan language pox means a medicine and an alcoholic drink as well). Because we didn’t have a guide (it was the thing we paid for but we didn’t get it) I didn’t find out the details about the chickens and Coke (I can understand the chickens but I really don’t know what to think about Coke. It’s strange). 
The church in San Juan Chemula
What I understood was that all this stuff is used to chase away the bad spirits which, according to Indians, are responsible for diseases. The chicken is a symbol of suffering and pain. The ceremony consists of drinking Coke and pox, telling and breaking the spells. Killing the chicken and burying in the ground, as the symbol of getting rid of a disease, ends the ritual.

On our way back, my companion felt terrible (maybe the chicken infected her??) and she was taken to the hostel by a taxi. I continued my trip, together with my guide. We were wandering along empty streets and fields and I started doubting if this was a right route. I read that it is advisable not to take valuable things with you on that trip because you may be a victim of the attack. 
That’s why, when we turned into a forest path, which we hadn’t gone before, I saw in my mind’s eye that it was a trap that my guide was taking me to the robbers. The further we went into the forest, the more worried I was. My horse was tripping all the time, having problems with going down the steep path and I was saying goodbye to my camera. When we left the forest, I saw the fields with farmers working and felt relieved. Smiling, my guide said to me ‘It was a route which I had told you to turn into before. Why didn’t you do it?’ Well, I didn’t do it because I hadn’t understood what he was saying.  
 (transl. Ewa Bartłomiejczyk)






Mój konik
Dalej nie pojedziemy, wyznaje w pewnym momencie kierowca. Ale jak to nie pojedziemy?, pytam. Zapłaciłam za dojazd do Meksyku i chcę tam dojechać, upieram się. Mogę się jednak złościć, wykłócać o oddanie pieniędzy, a i tak nic to nie da. A w Meksyku już jestem, tylko nie w samym San Cristobal. Pamiętając mój długaśny dojazd z Salwadoru do Gwatemali, który pojazdem prywatnym trwa jakieś pięć godzin, a chickenbusem około dziewięciu, postanowiłam, zważając dodatkowo na mój bagaż, który dziwnym trafem znacznie się rozrósł, skorzystać z busa turystycznego. Chciałam mieć pewność, że zostanę z całym moim dobytkiem, sztuk trzy, dowieziona pod drzwi hostelu. No i się przeliczyłam. Samego shuttle busa musiałam zmieniać trzy razy, więc już przy trzeciej zmianie, pomyślałam, że znów wyrzuciłam kasę w błoto, by potem 15 km przed San Cristobal usłyszeć, że albo możemy czekać razem z kierowcą, nie wiadomo jak długo, albo iść szukać za barykadą miejscowego busa, który za paręnaście pesos zabierze nas do miasta. Za barykadą, zapytacie zdziwieni? A tak, za barykadą. Okazało się bowiem, że tego dnia zastrajkowali miejscowi Indianie, zamykając całą drogę, co zapoczątkowało totalny bezruch na ulicach i kilkunastokilometrowe korki. My też czekaliśmy dobre półtorej godziny zanim kierowca zaproponował, żebyśmy dojechali innym autobusem na miejsce. Nie wiadomo było, ile to wszystko może potrwać. Strajkujący czekali na kogoś z rządu, kto przyjedzie z nimi negocjować. A że w Meksyku nikomu z niczym się nie spieszy, mogliśmy czekać pewnie i tygodniami. Pech jednak chciał, że nie wymieniłam żadnych pieniędzy na granicy, będąc przekonana, że zostanę dowieziona do hostelu i spokojnie pójdę wybrać pieniądze z bankomatu. No i nie miałam nic żeby zapłacić za bus. No to nie mam wyjście i muszę czekać, aż pojawi się ktoś z rządu, myślę. Męczyło mnie jednak, że za godzinę miałam umówione spotkanie z moja koleżanką Muriel, którą spotkałam w Salwadorze i nie miałam możliwości powiadomić jej, co się ze mną dzieje. W końcu jedna meksykańska para, z którą w trakcie podróży trochę rozmawiałam, postanowili pożyczyć mi pieniądze. Bus dowiózł nas oczywiście na terminal, z którego znów musiałam brać taksówkę, żeby z całym moim bagażem dostać się do hostelu. Z Muriel powitaniom nie było końca, poznawałam jej znajomych i smakowałam meksykańskiego nocnego życia. Chyba po raz pierwszy w trakcie mojej podróży tak późno położyłam się spać. San Cristobal de Las Casas to taka meksykańska Antigua. Pełno tu turystów, barów, kawiarni ze stolikami na zewnątrz. Można cieszyć się w nich winem i darmowymi tapas, podawanymi do każdej zamówionej lampki (1 lamka 20 pesos, czyli ok 5,5zł). Ulicami przemieszczają się tłumy miejscowych, turystów zagranicznych i lokalnych, i oczywiście dziesiątki dzieci i ich mam, sprzedających koraliki, cukierki, bluzki i wszystko, z czym da się przemieszczać po mieście. W Parque Central na scenie, codziennie mają miejsce przeróżne występy. Tłum bawi się, tańczy, zbłąkani backpakerzy, którzy utknęli tu na wiele tygodni, próbują zarabiać, grając, na czym popadnie, i sprzedając ręcznie robioną biżuterię. Widać, że San Cristobal stał się domem dla wielu obcokrajowców. W porównaniu do Antiguy to miejsce podoba mi się bardziej. Antigua jest piękna, ale duża i taka trochę chaotyczna. W San Cristobal daje się wyczuć kolonialnego ducha. Budynki są mniejsze i nie przytłaczają swoim ogromem. Jest ładnie, czysto i bezpiecznie. Można spokojnie spacerować po nocy, choć na wszelki wypadek lepiej nie nosić wówczas ze sobą większej gotówki. Po powitaniach z Muriel następnego dnia nie czułam się najlepiej. Miałam jednak świadomość, że wiele czasu w Meksyku nie mam. Zaleganie w łóżku nie wchodziło więc w grę. Postanowiłam wybrać się w końcu na wycieczkę konną. Poprzednie trzy podejścia do koni (raz w Hondurasie i dwa razy w Salwadorze) nie powiodły się. Ruszyłyśmy więc we dwie. Oczywiście nie będę wspominać o złych rzeczach (a ich nie brakowało jak to bywa w tych regionach) i skupie się na przyjemnych doznaniach. Konik trochę nie chciał mnie słuchać, ale jechało się fajnie, choć cały czas towarzyszyła mi myśl, że następnego dnia będę chodzić okrakiem. Celem wycieczki było miasteczko San Juan Chamula, w której mieszkają Indianie Chamula, posługujący się językiem tzotzil. Przeczytałam, że większość członków plemiania żyje wokół San Juan Chamula i myślę, że samo miasteczko oprócz tego, że znajduje się tam kościół, do którego Indianie udają się na modlitwy i ceremonie, służy, jako miejsce do odwiedzania dla turystów i sprzedawania im miejscowych „arcydzieł” (które w większości pochodzą niestety z Chin). 
Kościół w San Juan Chamula
Wewnątrz kościoła było niezwykle interesujące. Oczywiście turyści musieli dodatkowo zapłacić za wstęp. Fotografowanie, nawet pod karą więzienia, surowo zabronione. Atmosfera w kościele niesamowita. Płoną setki świec. Nie ma tu ławek jak w typowym kościele. Ludzie klęczą na posadzce wyścielonej igliwiem. Wzdłuż ścian, ustawione są figury świętych, a w centrum kościoła, stoi figura Jana Chrzciciela. W powietrzu unosi się mgła dymu, aura tajemniczości i…okultyzmu. Odbywają się tu ceremonie uzdrawiania. Całe rodziny rozkładają się z czymś na kształt obrusu, na którym kładą martwe kurczaki, coca colę lub fantę i pox. Ten ostatni to miejscowy alkohol, wytwarzany z trzciny cukrowej, ponoć bardzo mocny, służący oczywiście do upijania się, ale też do oczyszczania duszy i odganiania zła (w języku Majów pox oznacza trunek alkoholowy i lekarstwo). Ponieważ nie miałyśmy przewodnika (to jedna z tych rzeczy, za którą zapłaciłyśmy, a której oczywiście nie było) nie dowiedziałam się dokładnie, o co chodzi z tymi martwymi kurczakami i coca colą (ta druga wprawiała mnie w znacznie większą konsternację). Z tego, co udało mi się zrozumieć wszystko to ma służyć odganianiu złych mocy, które według Indian odpowiedzialne są za, tkwiąca w człowieku chorobę. Kurczak jest w tym przypadku ponoć ucieleśnieniem cierpienia. 
Kolorowe kościelne wejście
Po przeprowadzeniu całej ceremonii, do której zalicza się najpierw wypicie coca coli, a na końcu pox oraz wypowiedzeniu zaklęć i odczynieniu złych uroków, kurczaka zabija się i zakopuje w ziemi jako symbol zażegnania choroby. 
W drodze powrotnej moja współtowarzyszka poczuła się fatalnie (może choróbsko z kurczaka przeszło na nią?) i została odwieziona do hostelu taksówką. Ja podążyłam dalej konno wraz z moim przewodnikiem. Podążaliśmy pustymi ulicami i polami i momentami miałam chwile zwątpienia. Czytałam wcześniej, by raczej na tę wyprawę nie zabierać ze sobą rzeczy wartościowych, na które swego czasu czatowali miejscowi rabusie. W momencie, kiedy mój przewodnik kazał mi skręcić w leśną drogę, którą wcześniej nie podążaliśmy, ja już oczami duszy widziałam jak prowadzi mnie w ręce rabusiów. Zanurzaliśmy się coraz głębiej w las, mój koń, co chwilę potykał się, nie radząc sobie ze stromym zejściem, a ja żegnałam się z moim aparatem. Gdy wyszliśmy wreszcie na światło dzienne, a przede mną roztoczyły się pola, usiane miejscowymi rolnikami, odetchnęłam z ulgą, a mój przewodnik rzekł z uśmiechem: „To była ta droga, w którą wcześniej kazałem ci skręcić, a czego ty nie zrobiłaś”. No cóż, nie zrobiłam, bo nie zrozumiałam, co do mnie mówił.