poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Useful gadgets
Przydatne gadżety

Translation in progress

"Przezorny zawsze ubezpieczony” to hasło było moim mottem. Może to i nudne być zawsze przezornym, ale przynajmniej chroni przed popadnięciem w tarapaty. Oprócz pewnych zasad, również postanowiłam zaopatrzyć się w specjalne gadżety. Generalnie drogim gadżetom w podróży mówimy stanowcze NIE, bo wszystko, co jest zbajerowane i świeci po oczach swoją wartością, sprawia, że możemy się stać bardziej łakomym kąskiem dla złodziei. A tego akurat bardzo nie chciałam. Oczywiście miałam ze sobą notebooka, aparaty i obiektywy. Pierwszego dnia po przylocie miałam nawet mp3 i dyktafon, ale szybko je straciłam w nieznanych okolicznościach. Najwidoczniej jeszcze nie byłam tego pierwszego dnia specjalnie przezorna. Ale plecak ze sprzętem był moim oczkiem w głowie. Mogłam stracić wszystko, byle nie aparat i komputer. Nosiłam je jednak w zwyczajnym plecaku, a nie takim specjalnym, wyraźnie wskazującym, że jest tam sprzęt elektroniczny. No dobrze, co to więc za gadżety, które okazały się przydatne.


WEWNĘTRZNA KIESZEŃ



Przede wszystkim, kierując się sugestiami znalezionymi m. in. na stronie Tomka Michniewicza, przez kilka dni biegałam po sklepach, próbując kupić wewnętrzną kieszeń. To bardzo przydatna rzecz, choć nie ukrywam, że bywała czasem niewygodna, w zależności od tego ile gotówki, kart i dokumentów w niej nosiłam. Ślady tej niewygody noszę po dziś dzień. Zrobiły mi się blizny od plastikowego zamknięcia, które w upale i pod naciskiem dużego plecaka werżnęło mi się w skórę i odcisnęła na niej krwawy ślad. Nie mniej jednak z taką kieszenią czułam się bezpiecznie.

Zapina się ją w pasie, z przodu pod spodniami i ma się do niej całkiem łatwy dostęp w razie potrzeby. Ja nosiłam tam i pieniądze, i karty i paszport. Gorzej było, gdy nie wiedząc, za jaki czas natknę się na bankomat, wypłacałam większą gotówkę. Ledwo mogłam wówczas zapiąć w pasie spodnie i wyglądałam jakbym była w ciąży :) Czasem musiałam tez podejrzanie i jednocześnie zabawnie wyglądać, gdy w np. w banku zaczynałam rozpinać spodnie i grzebać w ich czeluściach, ale lepsze było to niż wyciąganie paszportu czy kart w miejscu publicznym.








PASEK NA PIENIĄDZE



Pasek posiada zamek od wewnątrz. Miałam takie dwa. Jeden cieniutki, który mogłam założyć pod spodnie w razie, gdybym miała na sobie ubranie bez szlufek. Był prawie niezauważalny wówczas pod ubraniem i drugi taki porządniejszy, w którym mogłam schować pieniądze na czarną godzinę. Takich godzin nie było wiele, ale zdarzyło się, gdy zostawałam nagle bez bankomatu na kilka dni.







METALOWE LINKI I KŁÓDKA



Przysłużyły mi się wielokrotnie. Może i nie byłyby potrzebne, ale czułam się znacznie pewniej, gdy wiedziałam, że plecak jest zapięty, np. na lotnisku, gdzie spędzałam całą noc, czy w hostelu, gdy nie było szafek na zamek i musiałam jakąś komódkę obwiązywać moimi linkami. Kłódka przydatna była nie tylko do linek, ale i do zapięć w plecaku, gdy poruszałam się po zatłoczonych miejscach. Oczywiście kłódki nie zostawiałam luźno dyndającej, bo to definitywnie wskazywałoby, że mam coś wartościowego w moim bagażu i warto się mi w związku z tym przyjrzeć, lecz chowałam pod zamek, do wnętrza. Utrudnienie jednak dla „kieszonkowców” było. Kłódeczki wielokrotnie przydały się też do szafek w hostelach. Często bowiem miejsce na zamknięcie wartościowych rzeczy było, ale bez zamka.
Jedna ważna sprawa. Jeśli wybieracie się do Stanów albo przez nie lecicie, to zaopatrzcie się w specjalne kłódki, jeśli macie zamiar nimi zamykać swój bagaż. W Stanach obsługa celna sprawdza zawartość pakunków i jeśli nie może otworzyć kłódki, to ją niszczy. W sprzedaży są specjalne zapięcia, które można otworzyć bez ich niszczenia. Mi doradzono to w zwykłym Decathlonie.

Czytałam, żeby kupować zapięcia do rowerów, ale takie zwykłe linki okazały się najlepsze.






SCYZORYK



Zawsze miałam go ze sobą i jest to rzecz, choć banalna, to nieoceniona. Nie tylko do otwierania butelek, puszek, czy krojenia. Ze scyzorykiem w dłoni zdarzało mi się nawet uprawiać poranny jogging w niektórych miejscach, tak dla większego poczucia bezpieczeństwa :)



ALARM DŹWIĘKOWY



To akurat była pomyłka zakupowa. Znacznie przydatniejszy byłby gaz pieprzowy, ale obawiałam się go przewozić przez granicę amerykańską. Nigdy nie wiadomo, co Amerykanie mogliby w sprawie przewożonego gazu wymyślić. Kupiłam więc alarm dźwiękowy. Wystarczyło wyciągnąć zawleczkę, by rozgrzmiał… no właśnie, żeby on faktycznie rozgrzmiał. A tymczasem wydawał dźwięk, ale w ciągu dnia, w hałasie ulicznym, nie bardzo dało się go słyszeć. Co innego, gdy rozbrzmiał w ciszy, a to mi się z kolei często zdarzało. Zwłaszcza gdy wszyscy jeszcze spali w dormitorium, a ja po ciemku szukałam czegoś w plecaku i niechcący wyciągałam zawleczkę. Taki alarm dźwiękowy bardziej więc służył, jako budzik :) Jako alarm bezpieczeństwa okazał się bezużyteczny. Zresztą wciąż o nim zapominałam. Zamiast nosić go na pasku przy spodniach, miałam go zwykle w plecaku. Nawet chciałam zrobić zdjęcie, by zaprezentować jego wygląd, ale gdzieś zniknął. W sumie nawet nie czuję żalu, bo raczej więcej nie będzie mi potrzebny.



I tak poza alarmem bez pozostałych rzeczy w następną podróż na pewno się nie ruszam. Mam zamiar jedynie zaopatrzyć się w gaz pieprzowy i niech Amerykanie na lotnisku robią sobie, co chcą. Bo wiem, że na pewno raz podczas mojej podróży ten gaz mógł mi się bardzo przydać. I w następnej nie może go zabraknąć.