sobota, 5 października 2013

I still don't go
Dalej nie jedziemy!

Translation in progress
To dziś Czarnogóra, tak? Chyba już nic gorszego nam się nie może przydarzyć – powiedziałam do Agi, gdy wsiadałyśmy rano do tej nieszczęsnej „szargańskiej” kolejki. Mam nadzieję, że nie powiedziałam tego w złej godzinie, dopowiedziałam już sobie w myślach.
Obudziłyśmy się wcześnie rano. Mimo ciężkich przeżyć dnia poprzedniego, nieprzyjemne zapachy pokoju i kiepskie warunki, nie sprzyjały wypoczynkowi. Pogoda wciąż nie zachwycała, ale chociaż nie padało, więc istniała szansa, że coś tam uda nam się zobaczyć podczas podróży słynną kolejką wąskotorową Szargańską Osmicą.

Byłyśmy wcześnie rano już na miejscu, załapałyśmy się więc na miejsca siedzące w starym wagonie. Mijające za oknem krajobrazy nie oszałamiały. Było ładnie i tyle. Podróż trwała wyjątkowo długo. Pokonanie 15,5 km trasy, bogatej w tunele (22) i mosty (5) zajęło około 2,5 godziny. Zatrzymywaliśmy się na każdej stacji, by podziwiać krajobrazy, ale przede wszystkim chyba, by zasilić kasy sklepików i restauracji, znajdujących się na poszczególnych stacjach. Nasz eks gospodarz Marko w tym się jednak nie pomylił – typowo turystyczna atrakcja, czyli trochę zmarnowane pieniądze i czas. Wynudziłyśmy się okrutnie, bo nawet fotografować nie było za bardzo czego. Odłożyłam więc aparat na stolik, przy którym siedziałyśmy. Stolik to bezpieczne miejsce, przecież nikt nie ukradnie. W wagonie siedziało zaledwie kilku turystów, z których każdy dzierżył w dłoniach swój własny sprzęt fotograficzny. Zagapiłam się w okno, w przesuwający się zielono-mglisty, aczkolwiek nieco monotonny pejzaż, który od czasu do czasu zaciemniał się, gdy z łoskotem wpadaliśmy w kolejny tunel. Ocknęłam się, gdy usłyszałam potworny huk. Komuś coś spadło, przemknęło mi przez myśl. Ciekawe co? Rzuciłam wzrokiem na obecnych. 

Obecni jednak rzucali wzrok na mnie. To huknął o ziemię mój aparat. Chwyciłam go szybko i wepchnęłam do plecaka. Nawet nie spojrzałam czy coś się z nim stało. Bałam się, bo znając moje szczęście wiedziałam, że na pewno roztrzaskał się. Straciłam zupełnie wenę nawet do wgapiania się w monotonny krajobraz. Nowy obiektyw, powtarzałam sobie w myślach, nowy obiekty, nowy obiektyw… Wiedziałam, że w złej godzinie wspomniałam o tym, że nic gorszego już się nie może zdarzyć.

– Sprawdź czy coś się stało – szepnęła Aga. – Też była przerażona, bo pech zaczął nas w Serbii prześladować już od samego początku. Było słabo od pierwszego dnia, a potem tylko się pogarszało.
– Nie mogę spojrzeć, bo się załamię chyba. Wiem, że to tylko przedmiot, rzecz, która nie ma znaczenia, ale przez resztę podróży miałabym nie fotografować?! Nie ma takiej opcji.
Miałam dość. Poczułam, obie poczułyśmy, że jeżeli tak się dzieje, to otrzymujemy znak, że powinnyśmy opuścić Serbię, a być może i wrócić do domu.


Kolejna stacja. Wszyscy wysiedli z wagonu. Otworzyłam plecak i wpatrywałam się w jego wnętrze.

– Jeżeli popękał, to wracamy dziś do domu. – Zadecydowałam.
Agnieszka nie protestowała. Drżącą ręką złapałam za wieczko mojego Nikona i powoli odsunęłam od szkła obiektywu. Kalejdoskop, pomyślałam. Tak wyglądało szkło. Popękane na dziesiątki części. Niczym trędowatego, odrzuciłam go od siebie. Nie mogłam na niego patrzeć.
– Pieknie! Po prostu pięknie! Czemu zawsze mi się muszą przytrafiać takie rzeczy? – Lamentowałam. – Wracamy!
Nie mogłyśmy jednak wrócić od razu, bo przed nami była, jeszcze co najmniej godzina jazdy „8”. Na następnej stacji nawet nie wysiadłyśmy. Bo i po co? Żeby się dołować, że inni biegają z aparatami i trzaskają setki fotek? Totalnie przybita, (bo miała być podróż niskobudżetowa, a zaczynało się okazywać, że raczej w tej kategorii się nie sklasyfikuje), w końcu wysiadłam, żeby zadzwonić do męża. Wiedziałam, że nie będzie wściekły, ale potrzebowałam słów otuchy. Musiałam usłyszeć, żebym się nie przejmowała głupotami. Że trudno, że tak bywa i że to przecież nie koniec świata. Niby to wiedziałam, ale siła słowa wypowiedzianego przez osoby trzecie ma znacznie większą siłę działania. Zwłaszcza siła słów tego, który partycypował w zakupie sprzętu.



– A ściągnęłaś filtr UV? – zapytał roztropnie mój mąż.
– A po co?
– A po to, że może się okazać, że to tylko filtr się potłukł.
Nikła wiązka nadziei wlała się w moje serce.
– Myślisz?
– Sprawdź!

Z nieco lżejszym kamieniem na sercu, ale nie podpalając się specjalnie, zajrzałam znów do plecaka. Wpatrywałam się przez dłuższą chwilę, nie mogąc się zdecydować czy chcę sprawdzać. W końcu zebrałam się na odwagę i zaczęłam wykręcać filtr. Powoli odsunęłam go od obiektywu.
– Całe – wyszeptałam do Agi nie bardzo w to jednak wierząc.  – Niemożliwe. Jest całe. Tylko filtr pękł.
– Czyli? – zapytała Aga niepewnie.
– Czyli jedziemy do Czarnogóry.

Wiedziałyśmy, że z Serbii wynieść na pewno się musimy, bo tu nas już nic dobrego nie spotka.
Wysiadłam na kolejnej stacji z uśmiechem od ucha do ucha, by razem z innymi cyknąć kilka zdjęć. A niech tam! Na sam koniec pobytu!



Po Serbii miała być Macedonia. I cały czas jednak kusiła mnie ona. Aga nieco oponowała. A ja nie chciałam ryzykować, ze pech będzie i tam nas prześladował. Niech będzie ta Czarnogóra, bo i pogoda ponoć tam ładniejsza.
Wyszłyśmy na pustawą drogę w Mokrej Górze z przekonaniem, że stopa będziemy długo łapać. Jednak po pięciu minutach już siedziałyśmy w aucie. Chociaż jeden miły akcent na koniec, pomyślałam. Kierowcy nie byli jednak Serbami.

– Dokąd jedziecie? – zapytałam.
– Do Skopje.

Spojrzałyśmy z Agą na siebie z niedowierzaniem. Niemożliwe. Złapałyśmy bezpośredniego stopa wprost do miejsca z naszego pierwotnego planu. Czyżby samo podjęcie planu o wyjeździe z Serbii już spowodowało odwrócenie się złego losu? W głowie powstał mętlik. Bo i mężczyźni, choć niewiele po angielsku umieli powiedzieć, swoją postawą, tonem głosu i zachowaniem wzbudzili w nas duże zaufanie. Żal było nie skorzystać z takiej podwózki. Ale czy aby na pewno to miał być dobry wybór?