czwartek, 9 maja 2013

Mardi Gras
Ostatki



“I am an archaeologist so if you fancy I can show you around Teotihuacan” I’m reading in the e-mail sent by one of the members of couchsurfing.com. “Why not” I thought. I would be stupid if I didn’t accept his offer. We are supposed to meet on Monday. Cesar is waiting for me in front of the hotel. “Are you sure that the ruins are available for visitors on Mondays” I’m writing an e-mail to him on Sunday. My guide book claims they aren’t open on that day. Cesar says that every person who wants to sightsee the ruins, asks him that question. I prefer visiting that place on Mondays as there aren’t many visitors in Teotihuacan on that day because everybody thinks it isn’t open. So the ruins are only for us. 
Teotihuacan
There are four people going with me. Cesar knows a lot interesting facts and amazing stories about that place. He gives us the detailed information about the places we’re passing by and I am sure Cesar knows more about Teotihuacan than the professional guides. Not only did he show us the centre of Teotihuacan but also took  us to the dwellings which aren’t visited by tourists.  

Teotihuacan used to be the most powerful ancient city in Middle America and today, that site is the largest archaeological site of pre-Columbian Mesoamerican culture. The name of that place means ‘the place where you become a god”. 
Pyramid of the moon
The Avenue of the Dead is the road which leads us to the largest pyramid. The Pyramid of the Sun is third  largest pyramid in the world (225 m across and 65 m high). There are 248 steps leading to the top of it so it is quite tiring to reach its top. But as soon as you are there, you forget about being exhausted, because the view from the pyramid is incredible and breathtaking. Well, for some people those steps should be called the Avenue of the Dead as some of us were barely alive after ascending the stairs.

When it comes to my visual impressions related to Teotihuacan, I wasn’t as beautiful as Tikal or Monte Alban. But I was impressed by its size and the precision of excavations. It is the only place I have visited where I could enter the real dwellings. In the Butterfly-Bird Palace where the priest used to live, I could admire the well-preserved murals. Never before could I see them. 
The avenue of the death
One may spot the difference between the ruins seen in Guatemala, Honduras and Mexico. As you may guess it is a result of the amount of money used for that purpose and different attitude towards the national heritage.

It took us quite a lot of time to see the ruins but we decided to take the opportunity of the fact that we were with a driver and go to Coyoacan district (in the nathuatl language, Coyoacan means the Land of Coyotes). The Museum of Frida Khalo is its biggest attractions of this part of the city, which I visited the following day on my own. 

Coyoacan is a district of the rich and for the rich. I found out about it when I wanted t buy my favourite mangos, sapotes and guayabas at the market. However, I quickly changed my mind when I heard the price which was three as much as I usually pay for those fruits.

During my stay in the capital city of Mexico, I also visited the Museum of Design where I felt as though I was in the paradise both literally and metaphorically as there are dead people in the paradise and in the museum I found myself in the land of the dead bodies. I am aware that for many people,  it is not what they would call the paradise but those who know me, know that I love skulls. So the Mexicans do, especially when  All Saints Day comes. I liked that place a lot and I wish I had more time to  see Museum of Popular Art and of Modern Art and museums of...... I could  make a list of all the places I wanted to visit in the capital but the time was running fast. So my conclusion after the third day was the same as those I had made on the first and second day of my visit here: I must come back here! 
The university library
I spent my last day enjoying the atmosphere of the city (definitely, not enjoying the air as Mexico is one of the most polluted countries in the world), shopping, eating delicious tacos, mangos which I devoured at least six pieces ( I must eat them a lot before coming back to my non-mango homeland) and of course chilles an nogada which I really wanted to try before I came to Mexico. I even planned to become a mango smuggler and smuggle my beloved fruit to Poland. I gave up my crazy idea although the fruit seller encouraged me to do as he knew a German guy who transported the fruits to Europe in his hand luggage without any legal consequences. While telling that story, he sounded confidentially as if we were talking about weapon smuggling. He advised me on packing and transporting the fruits and picturing the vision of my person eating juicy and sweet mangos in cold Poland. 
Design museum
However, I ate all three pieces of mangos I planned to smuggle for breakfast. I didn’t want them to be confiscated by a security officer at the airport. The last few hours of my last day were the worst and most difficult for me! It was ‘pack my luggage time! It required my patience, commitment and magical skills. I had to make my three pieces of luggage into two pieces that would weight max 33 kilos. At a guess, it was much heavier. I was repacking my stuff at least ten times, jumping on the backpack, trying to stuff as many things as possible. I was wandering what would happen to my ceramic scull in my cabin luggage being scanned. Well, the security officer asked me politely to open my bag and said to me ‘You’re taking a skull with you, aren’t you?” He didn’t want me to unwrap it. 
He checked the size, concluded it was too small to be a human skull and let me through the gate. After three hours of packing, jumping, putting spells and threats, I finally managed to zip my backpack and pack the other bag. Unfortunately, I had to leave some items and my trousers  at the airport as my magical powers were too weak. My packing intuition failed this time.
When I got off the taxi in front of the airport,  I looked at the panorama of Mexico and  I felt a tear on my cheek. Reluctantly, I headed to the check – in – desk. But after a while, I was again in a good mood as I knew that someday I would return here. 
(transl. Ewa Bartłomiejczyk) 




„Jestem archeologiem, jeśli masz ochotę, mogę cię oprowadzić po Teotihuacan” czytam w mailu, który otrzymałam od jednego z członków couchsurfing.com. Czemu nie, myślę. Byłabym głupia, gdybym taką okazję zaprzepaściła. Umówieni jesteśmy na poniedziałek. Cesar ma podjeżdża po mnie pod hotel. „Czy jesteś pewien, że w poniedziałek ruiny są otwarte dla zwiedzających”, piszę jeszcze w niedzielę maila do niego. W przewodniku bowiem jak wół widnieje informacja, że w poniedziałek nieczynne. Tłumaczy, że każdy, z kim się umawia na zwiedzanie, zwraca się do niego z tym pytaniem. 
Teotihuacan - widok z Piramidy Słońca
A on właśnie woli jechać w poniedziałek, dlatego że wówczas w Teotihuacan jest w miarę pusto. I nie, dlatego że jest zamknięte, ale dlatego że wszyscy myślą, iż tak właśnie jest. Mamy więc całe ruiny niemal tylko dla siebie. Jedziemy w piątkę. Cesar to kopalnia wiedzy i niesamowitych historii. Tłumaczył z dokładnością, gdzie, co się znajdowało i jakie opowieści z danymi miejscami są związane. Myślę, że niejeden przewodnik, którego pierwszym i jedynym zawodem jest oprowadzanie turystów, nie ma takiej wiedzy jak nasz Cesar. Na dodatek zabrał nas jeszcze w jedno miejsce, poza centrum Teotihuacan do osad mieszkalnych, które mało, kto odwiedza. Żadne wycieczki zorganizowane z turystami tu nie docierają.
Piramida Księżyca
Teotihuacan dawniej było największą potęgą w całej Ameryce Środkowej, a dziś jest największym odkopanym ośrodkiem prekolumbijskiej kultury Mezoameryki. Sama nazwa oznacza tyle, co „miejsce, w którym zostaje się bogiem”. Od wejścia do miasta wędruje się przez dwa kilometry Drogą Umarłych, prowadzącą do najważniejszej z piramid. Piramida Słońca jest trzecią największą na świecie (jej podstawa to 220 m na 225 m, wysokość 65 m). Wejście na nią jest wymagające – około 248 stopni, ale widok rekompensuje wysiłek. Dla niektórych to właśnie to wejście powinno być nazwane Drogą Umarłych, bo niektórzy prawie się wykończyli, wspinając na szczyt.

Ogólnie Teotihuacan nie wywarł na mnie tak silnego wrażenia jak Tikal czy Monte Alban pod względem urody rzecz jasna. Natomiast zrobił wrażenie pod względem wielkości, a także dokładności wykopalisk. Jest to jedyne miejsce, z tych, które ja odwiedziłam, gdzie miałam możliwość wejścia do prawdziwych mieszkań. 
Droga Umarłych
W Pałacu Motyla-Ptaka, w którym kiedyś mieszkali arcykapłani, mogłam oglądać świetnie zachowane malowidła ścienne, podobnie jak i w Pałacu Jaguara. Nigdzie indziej nie było to możliwe. Widać różnicę miedzy ruinami w Gwatemali, Hondurasie i Meksyku. I oczywiście wiadomo, z czym to jest związane. Z pieniędzmi. Choć pewnie z innym podejściem do dziedzictwa narodowego również.

Zwiedzanie ruin zajęła nam sporo czasu, ale jak już mieliśmy kierowcę, to postanowiliśmy go wykorzystać i wybrać się do dzielnicy Coyoacan (w języku nahuatl Coyoacan oznacza „Krainę Kojotów”). Największą atrakcją tego miejsca jest Muzeum Fridy Khalo, które odwiedziłam już jednak następnego dnia sama.

Coyoacan to dzielnica bogatych i dla bogatych, o czym przekonałam się na targu owocowo-warzywnym, gdy postanowiłam zaopatrzyć się w zapas moich ukochanych mango, zapote i guajaby. Pomysł zapasów się skurczył, a właściwie ograniczył do zera, gdy zaśpiewano mi kwotę trzy razy wyższą niż tę na zwyczajnym targu w centrum.
Mural na Bibliotece Uniwersyteckiej
Podczas mojego pobytu w stolicy udało mi się jeszcze tylko odwiedzić Muzeum Designu, w którym poczułam się jak w raju, w sumie w znaczeniu przenośnym i dosłownym, bowiem w raju ludzie są nieżywi, a tu znalazłam się wśród trupów. Wiem, że dla wielu marny to raj, ale kto mnie zna, wie, że uwielbiam trupie czaszki, podobnie jak i Meksykanie, czemu dają wyraz zwłaszcza w Dzień Zmarłych. Bardzo mi się to miejsce podobało i żałowałam, że zabrakło czasu na Muzeum Sztuki Popularnej, zresztą nowoczesnej też i jeszcze na muzeum… W sumie to mogłabym tak wymieniać bez końca, bo jest tego trochę w stolicy. Wniosek z dnia trzeciego jest podobny do tego z drugiego i z pierwszego: Muszę tu wrócić.

Ostatni dzień właściwie zleciał mi na wdychaniu atmosfery miasta (bo raczej nie powietrza. Meksyk jest jednym z najbardziej zanieczyszczonych krajów), na zakupach, delektowaniu się pysznymi tacos, mango, których wcięłam chyba z sześć (w końcu musiałam się nimi najeść na zapas) i przepysznym chilles en nogada, na które miałam już chrapkę zanim przyjechałam do Meksyku. 
Muzeum Designu
Mango planowałam jakoś przemycić do Polski, ale w końcu zarzuciłam pomysł, choć pan na targu, z którym popłynęłam w rozmowę na temat Polski i różnicy z Meksykiem, namawiał mnie, że mogę podjąć się tego przemytu, bo ponoć zna jakiegoś człowieka z Niemiec, który woził nawet w podręcznym bagażu owoce do Europy i nic mu się nie stało. Gdy to opowiadał, przyjął konfidencjonalny ton, jakbyśmy, co najmniej o przemycie broni rozmawiali. Niezły plan już uknuliśmy, pan doradzał jak najlepiej mango zapakować i roztaczał przede mną cudowne wizje zajadania się soczystym miąższem za złotówkę, w zimnej Polsce, w której mango za kilogram kosztuje 15 zł. Planowane przemytnicze trzy sztuki spożyłam jednak na śniadanie. Nie chciałam, by w razie „łapanki” zmarnowały się. 
Palacze! - tak będziecie wyglądać :)
Ostatnie kilka godzin dnia ostatniego, a dokładnie trzy z nich były najtrudniejsze. Wymagały ode mnie cierpliwości, zaangażowania i nie lada umiejętności, niemal cudotwórczych, a przynajmniej opanowania jakiś sztuczek magicznych. Przyszedł czas na pakowanie! Musiałam sprawić, by trzy bagaże, zmieniły się w dwa, a jeszcze, by nie przekraczały wagi 33kg. Na oko ważyły więcej. Przepakowywałam chyba z dziesięć razy wszystko, upychałam, dociskałam, skakałam po plecaku, chcąc dopchnąć tu jakąś podeszwę, tu koszulkę, tu czaszkę, oczywiście ceramiczną. Z tą czaszką to w ogóle zastanawiałam się jak to będzie fajnie wyglądać, gdy będą przepuszczać mój bagaż podręczny przez skaner. Ale pan grzecznie przepuścił, a potem kazał mi tylko otworzyć torbę do wglądu i upewnił się: „Co czaszeczkę wieziemy?”. Nie kazał rozpakowywać z papieru. Sprawdził tylko wielkość, stwierdził, że na ludzką za mała, i kazał się zabierać. Po trzech godzinach rzucania zaklęć, uroków i gróźb, mimo ze pot się ze mnie lał jak po kilkugodzinnym bieganiu, w końcu udało mi się zamknąć plecak i zapakować drugą torbę. Marny jednak ze mnie magik, bo część rzeczy byłam jednak zmuszona, zostawić. Straciłam też cenną umiejętność, a może to chwilowa niedyspozycja była. Popsuła mi się waga w oczach i na lotnisku musiałam jeszcze wyrzucić jakieś drobiazgi i jedne spodnie, ale co zrobić, takie uroki podróżowania.

Gdy wysiadłam z taksówki przed lotniskiem, jeszcze raz ogarnęłam wzrokiem Meksyk, łezka się w oku zakręciła i powłócząc nogami ruszyłam na odprawę. Za chwilę jednak się ożywiłam, bo przecież jeszcze tu wrócę.