środa, 31 lipca 2013

Be safe
Bezpieczeństwo w podróży



It has been written a lot about the safety during journey and the things which is worth having while travelling. However, everybody has his/her own experience  so I think it will be useful if I write about mine.
A few days ago my friends told me about their friends who had just came back from the journey to the same part of the world. And they told me they experienced all bad things which were possible to meet. Well, probably the balance must be kept in the nature. However, the friends of mine had travelled a few months longer than me and they hitchhiked – so unpleasant incidents might have happened (but not necessarily). Although I love hitchhiking, I wouldn’t decide to travel in that way in those countries, at least not being alone. But how knows? 
Those people were robbed, attacked and mugged, I was surprised that people were so hostile to them. I can’t imagine it as I had never had such situations.
I tried to find out why Latinos treated them differently. Maybe it was the result of the fact that I was a lonely travelling white woman. They were a couple and they got dressed in old shabby clothes to look like poor people. Maybe it was a mistake.  I always looked neat and like a tourist. I was aware that I was a stranger to them no matter what I would wear, I was a ‘gringo’ who is always rich for them. Looking neat and clean is important in every country as the first impression is the most important.
A few conclusions:
1.      There are good and bad sides of travelling alone – on one hand it is more difficult but on the other it is easier as everybody wants to help you.
2.      You will always be a gringo for Latinos, no matter what clothes you put on, a gringo who always has more money according to local people. Wear neat and clean clothes not to deter people.
3.      Hitchhiking in some of the countries might be quite dangerous and you had better use local public transport which, when it comes to America, isn’t very expensive.
There are various opinions concerning hitchhiking in America. I heard that Middle and South America are very dangerous in this matter. However, everybody says to me that hitchhiking in Europe is also dangerous so maybe it is the same with America? When it comes to me „el leon no es como lo pintan” that is ‘the devil is not so black as he is painted’.
The key to the success is to be sensible and listen to your intuition. It isn’t easy but it works
(maybe if I had been less sensible and provident, instead of having troubles,  I would have seen moreJ)
How to behave?
1.    Don’t ignore what the local people say. However, sometimes, they tend to overreact when it comes to cautions. For instance, I was advised against travelling by chickenbuses as they are dangerous and the people warned me against going by that vehicle to the capital city. But I went there and nothing bad happened. I was warned against red buses in the capital of Guatemala but I didn’t listen to it and again I survived.  In Honduras, I was told not to travel to Garifuna villages under any circumstances. I did it and it was fantastic. It is worth listening to local people but sometimes you have to make allowances for what they say. They do it as they are also afraid. Sometimes it is because of their racist attitude (eg. towards Garifuna) and sometimes because their belief that a tourist expects comfort and luxury and sometimes it is simply because local travel agencies must earn money
2. Don’t wander around empty and suspicious part of the cities.
Not always did I take that advice into consideration as I wasn’t aware of the fact that the places were dangerous. Or maybe they weren’t?
3.        Don’t go out at night.
I went out at night when I was in the places which were tourists resorts eg. Antigua and in small towns in Honduras, too. But there were many places where I stayed at the hostel after the sunset.
4. Keep your camera out of sight.
There were cities where I didn’t follow that rule eg. Quetzaltenango as I knew nothing bad would happen. What I did was to paint the logos on the camera. Nobody tried to steal my camera or a bag from me.
5.    It is worth having some change in the wallet just in case the attack. The rest of money you should keep in the inside pockets in your trousers or in a special belt with a zip where you can hide your money.
I always had 10 $ with me. Just in case. Fortunately, I had never used it.
6.    Don’t have valuable belongings with you.
Hardly ever did I take that advice as I didn’t want to leave my laptop computer, cameras and lenses in the hostel. So I usually took them with me. And in two cases when I didn’t take my camera because I was told the place would be extremely dangerous, I lost the change to take really nice photos :)
In my next post I’m going to write about the gadgets which proved useful when it comes to safety.

O bezpieczeństwie w podróży oraz o tym co warto ze sobą mieć, wybierając się w drogę napisano już wiele. Każdy ma jednak swoje doświadczenia i myślę, że każde warto opisać. 
Kilka dni temu znajomi opowiadali mi historię swoich znajomych, którzy niedawno powrócili z tych samych rejonów świata, w których i ja się błąkałam. I oświadczyli mi, że chyba wszystkie nieszczęścia spadły właśnie na nich. Najwidoczniej w przyrodzie równowaga musi być zachowana. Znajomi znajomych podróżowali jednak kilka miesięcy dłużej i to w dodatku autostopem, więc w sumie nic dziwnego – mało przyjemne wydarzenia miały prawo wystąpić (choć też wcale nie musiały). Ja kocham autostop, ale chyba nie zdecydowałabym się na ten rodzaj transportu w tych krajach, a przynajmniej na pewno nie sama, bo z osobą towarzyszącą? Kto wie?
Ich i okradli kilkakrotnie, i napadli, i nawet pobili. Dziwi mnie, że nawet napotykani po drodze ludzie byli do nich źle nastawieni i nieżyczliwi, przeganiali i rzadko wyciągali pomocną dłoń. Jakoś mi się to w głowie mojej nie chce pomieścić, bo z taką życzliwością, jak tam naprawdę nigdy chyba się nie spotkałam.
Zaczęłam zastanawiać się skąd taka różnica w doświadczeniach, a przede wszystkim w podejściu Latynosów. Może wynikała ona z tego, że ja byłam samotnie podróżującą białą kobietą. Oni byli parą mieszaną męsko-damską, w dodatku starali się ubierać w najgorsze ciuchy ze lumpeksu, by wyglądać na takich, którzy nic nie posiadają, chcąc w ten sposób zniechęcać złodziei. Może w tym tkwił błąd? Ja ubrana byłam zawsze schludnie i… jak turystka. W końcu i tak byłam „obca” i niezależnie od tego, co bym na siebie włożyła, to i tak jako „gringo” było dla wszystkich oczywiste, że kasy mam jak lodu :). A czyste ubranie i schludny wygląd, niezależnie od kraju, zawsze jest istotne, bo wiadomo, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze.

Z powyższych przygód wykluwa się kilka wniosków.

1.      Kobietom podróżującym samotnie, choć z jednej strony jest trudniej, to w rzeczywistości jest łatwiej, bo prawie każdy chce otoczyć je opieką i pomóc.
2.      Schludny wygląd, czyste ubranie to podstawa, by nie odstraszać ludzi. Niezależnie od tego, co włożysz i tak zawsze jesteś „gringo”, a gringo nawet ten fatalnie ubrany, według miejscowych ma i tak więcej pieniędzy niż oni sami.
3.  Podróżowanie stopem w niektórych krajach nie jest najbezpieczniejsze i może lepiej przyjąć strategię podróżowania komunikacją lokalną, która jeśli chodzi o Amerykę Łacińską nie jest droga.

Z tym autostopowaniem po Ameryce może być różnie. Wprawdzie słyszałam wielokrotnie, że Ameryka Środkowa czy Południowa jest pod tym względem bardzo niebezpieczna, ale w Europie też od pomysłu „stopowania” wszyscy mnie odwodzą, więc może tak samo jest z Ameryką? Od pomysłu podróży w tamte rejony w ogóle mnie odciągano, mimo że chciałam tam lecieć samolotem.Bo niebezpiecznie, bo mnie okradną, pobiją, zgwałcą. Całe szczęście w moim przypadku okazało się, że „el leon no es como lo pintan”, czyli po naszemu „nie taki diabeł straszny jak go malują”.

Kluczem do sukcesu jest jednak rozsądek i słuchanie własnej intuicji. Trudne to zadanie, bo można się czasem pomylić, przesłyszeć, co intuicja chciała powiedzieć lub dopowiedzieć sobie za nią. Generalnie jednak ta zasad działa. (Chociaż może, gdybym mniej zdrowego rozsądku zachowywała i nie była tak przezorna, to więcej bym zobaczyła, a nie koniecznie źle skończyła J)

Jak postępować?

1. Słuchać przed czym ostrzegają miejscowi, gdzie nie należy samemu chodzić, chociaż bez przesady oczywiście, bo oni potrafią też sporo przesadzać z tym zachowaniem ostrożności. 

Mnie np. ostrzegali w Gwatemali przed jazdą chickenbusami: że niebezpiecznie, a już na pewno, żeby w życiu nie jechać nimi do stolicy. Pojechałam i przeżyłam. Ostrzegano, by nie wsiadać do czerwonych autobusów w stolicy Gwatemali – też jakoś to przeżyłam. Nie mówiąc, by nie podróżować samej do wiosek garifuńskich w Hondurasie – mało, że przeżyłam, to jeszcze było fantastycznie. 
Warto słuchać miejscowych, ale też warto brać na to poprawkę. Czasami przemawia przez nich własny strach, czasem rasizm  (jak w przypadku Garifunów), a czasem przekonanie, że turysta to musi przebywać w komforcie, no i przede wszystkim dać zarobić agencjom turystycznym, specjalnie na potrzeby turystów stworzonym. W końcu gdzieś tę wielką forsę, którą posiada, musi wydać.

2. Nie kręcić się po pustych i podejrzanych dzielnicach.

Też się trochę kręciłam, ale często nie miałam pojęcia, że są to podejrzane dzielnice. A może wcale nie były?

3. Nie chodzić samemu w nocy.

W miejscach i miastach bardziej turystycznych, np. w Antigua chodziłam sama i wieczorem i nawet w nocy. W małych miasteczkach, np. w Hondurasie również. Były jednak miejsca, w których po zachodzie słońca starałam się nosa nie wyściubiać.

4. Nie nosić na wierzchu sprzętu fotograficznego, nie obnosić się z nim.

W wielu miastach, jak chociażby w Quetzaltenango, w którym trochę mieszkałam, bez żadnych problemów spacerowałam z aparatem na wierzchu. Nie chciało mi się z nim chować „za pazuchą” i przyczajać. Zamalowałam tylko jaskrawe napisy firmowe i tyle. Nikt nigdy nie próbował mi wyrwać ani torby ani aparatu. Gdy wędrowałam sama w bardziej pustynne miejsca, starałam się nie świecić nim po oczach i zmuszona byłam uprawiać gimnastykę na zasadzie wiecznego chowania i wyciągania aparatu z plecaka.

5.Warto mieć w podręcznym portfelu zawsze jakieś drobne, by 
oddać je w razie napadu, a resztę pieniędzy mieć pochowaną w wewnętrznej kieszenie, schowanej pod spodniami lub w specjalnym pasku z zamkiem, w którym można ukryć zrulowane pieniądze, ewentualnie we wszytych od wewnątrz w spodniach kieszeniach.
Ja miałam zawsze dziesięć dolarów w kieszeni. Tak na wszelki wypadek, który całe szczęście nie wystąpił.

6. Nie nosić ze sobą drogocennych rzeczy.

To często powtarzana rada, z której ja prawie nigdy nie korzystałam. Nie chciałam netbooka, aparatów, obiektywów zostawiać w hostelu. Uważałam, że jest większe prawdopodobieństwo, że tam mi coś zginie niż, że ktoś mnie napadnie. Zwykle więc wszystko targałam ze sobą. A dwa razy, gdy nie wzięłam, bo ostrzegano mnie, że jest mega niebezpiecznie, straciłam znacznie więcej, bo super okazje do zrobienia ciekawych zdjęć :)

A o tym, jakie gadżety okazały się przydatne w podróży, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, w następnym poście.

wtorek, 23 lipca 2013

Guatemala in the kitchen
Gwatemala w kuchni



It has been three months since I came back to Poland from America. I feel quite sentimental today. During that time I have visited new places which were incredibly beautiful but there is a constant longing for Middle America in my heart. America comes back to me in my dreams and memories, in my conversations when I bumped into my friends I haven’t seen for a long time and they asked:
-          And how was it?
A difficult question. Maybe not a difficult but a wrong question. It isn’t easy to give an answer to such a short question ‘how was it?’. It was the most important four and a half months of my life, it was the time while my dreams were coming true, it was the time during which so many things happened. The only answer I can give to such a question is: great, marvellous, cool, fantastic but sometimes difficult. Some of my friends show disappointment and they continue:
-          And that’s it? Almost half a year and ‘great’ is the only thing you can say?
That’s why I started writing my blog for the people who are interested in what is happening with me and how it is to be on the other side of the world. I did so because I knew it would be impossible to tell about my journey in a few sentences.
America is with me all the time – when I write about it,  in my articles about the journey, in my notes which I want to become a part of some bigger text, in e-mails which I write to people who need my advise which school to choose, in which country, where it is worth going and what is worth seeing. America will be with me all the time and I hope I will come back there next year.
Middle America became a very important place for me and an essential part of my life. It changed a lot in my life, left a permanent mark on my existence.  So even if I go to a much more beautiful place and experience much more exiting adventures in the future, nothing will change in my attitude towards Middle America as it was my first one. And the first one is always the most important and unforgettable experience.
Middle America comes back to me in the kitchen, in flavours and aromas. I’m not going to change my blog into a cooking blog but today I prepared for dinner a dish served by Dona Elena who was my landlady in Guatemala. Dona Elena gave me a recipe and today I decided to prepare it after four months since I left the house of my beloved landladies from  Quetzaltenango. And here it is a delicious broad bean soup.



Broad Bean Soup

1 kg broad beans
1 tomato
A few cloves of garlic
Chicken broth
Salt, pepper, coriander, paprika

Boil broad beans with salt and cloves of garlic. Prepare a vegetable stock made of carrot, celery, root parsley with bay laurel and allspice. Blend the carrot, tomato, onion, garlic and broad beans. Leave a few pieces of broad beans for decoration. Add the stock. Season with spices. I didn’t have any fresh coriander or basil to decorate the soup. You can add some cream, smoked beckon or croutons or puff pastry croutons.  Since meat is not often eaten in Guatemala, vegetables are the main ingredients of all dishes and so they were in my soup.
My soup wasn’t as good as Elena’s since I didn’t have real Guatemalan spices. But the taste of the soup took me for a moment to my beloved place.  



 Kilka dni temu minęły trzy miesiące od mojego powrotu do Polski z Ameryki. Wzięło mnie dzisiaj na wspomnienia. Wprawdzie w międzyczasie wyjeżdżałam i odwiedzałam inne rejony i to niezwykle piękne jak chociażby opisywaną przeze mnie Maderę, to jednak tęsknota za Ameryką Środkową tkwi we mnie wciąż głęboko. Wracam do niej w snach i we wspomnieniach, w rozmowach, w krótkich wspominkach, gdy ktoś z przypadkowo spotkanych, dawno niewidzianych znajomych pyta:
– No i jak było?
Trudne to pytanie. A właściwie może nie trudne, tylko trudno postawione. Bo jak na krótkie „jak było” mogę opowiedzieć o czterech i pół miesiąca jednej z najważniejszych części mojego życia, o kilku miesiącach, podczas których spełniałam swoje marzenia, i podczas których tak wiele rzeczy się działo? Zostaje mi jedynie odpowiedź: fajnie, super, cudownie, ale czasem trudno. U jednych widzę rozczarowanie i słyszę:
– I co? Tylko tyle? Prawie cztery i pół miesięcy, a ty mówisz fajnie?
Po to zaczęłam pisać blog, by wszyscy zainteresowani mogli na bieżącą wiedzieć, co się u mnie dzieje i jak tam jest na drugim końcu świata. Bo wiedziałam, że nie da się tego wszystkiego opowiedzieć w kilku słowach czy zdaniach.
Do Ameryki wracam też w ciągłym pisaniu o niej. W reportażach z podróży, w zapiskach, które chciałabym, aby z czasem ułożyły się w coś większego, w krótkich mailach, na które odpowiadam ludziom, którzy piszą z prośbą o radę, jaką szkołę hiszpańskiego wybrać, i w którym kraju, gdzie warto pojechać i co zobaczyć. I jeszcze pewnie długo do niej będę wracała na spotkaniach, slajdowiskach. By w końcu wrócić tam ponownie osobiście. Mam nadzieję, że w przyszłym roku.
Ameryka Środkowa stała się dla mnie bardzo ważnym miejscem i stała się istotną częścią mojego życia. Wiele zmieniła we mnie, odbiła na mnie swój ślad. I nawet, jeśli kiedyś trafię w tysiąc razy piękniejsze miejsca i przeżyję sto razy ciekawsze przygody i zdobędę o wiele ważniejsze doświadczenia, to nic Ameryki Środkowej nie przebije, bo była pierwsza. A pierwszy raz jest zawsze najważniejszy i niezapomniany.
Ameryka Środkowa powraca też do mnie w kuchni, w smakach i aromatach. I nie zamierzam zamieniać mojego bloga z podróżniczego w kulinarny, ale dziś z nostalgii przygotowałam na obiad danie, które podawała czasem Dona Elena, u której gościłam w Gwatemali. Mój zachwyt nad tą prostą potrawą, skłonił Done Elenę do podania mi przepisu i dziś w końcu, po trzech miesiącach od powrotu, a po prawie czterech od opuszczenia domu moich kochanych gospodyń z Quetzaltenango, postanowiłam z tego przepisu skorzystać, a że sezon na główny jej składnik akurat jest w pełni, więc grzechem byłoby nie skorzystać z tego.



Zupa z bobu

1 kg bobu
1 pomidor bez skórki
kilka ząbków czosnku
wywar z rosołu
pieprz, sól, kolendra, papryka

Bób ugotowałam w osolonej wodzie z ząbkami czosnku. W drugim garnku przygotowałam wywar z marchewki, selera, pietruszki, pora, cebuli z dodatkiem czosnku, ziela angielskiego i liścia laurowego. Gdy jedno i drugie było już ugotowane, zmiksowałam marchew, cebulę, pomidora, czosnek i bób na gęstą masę. Dolałam rosołu do uzyskania odpowiedniej  konsystencji. Doprawiłam przyprawami. Zostawiłam też część bobu w całości, żeby obrać ze skórki i wrzucić w całości do zupy. Nie miałam niestety świeżej kolendry albo chociaż bazylii, by przystroić na wierzchu. Kto chce może użyć śmietany do zabielenia czy dodać wędzonego boczku albo dodać grzanek lub groszku ptysiowego. Jako że w Gwatemali wiele mięsa się nie jada, wszystko tam jest przygotowywane na warzywach. I tak też ja zupę przygotowałam.  
Może zupa nie wyszła tak znakomita jak ta przygotowywana przez cudowną Elenę, bo zabrakło prawdziwych gwatemalskich przypraw. Nie przeszkadzało mi to jednak delektować się nią. Smak potrawy przeniósł mnie znów na chwilę w moje ukochane strony.




środa, 10 lipca 2013

Lake District
Przez krainę jezior idąc...



San Miguel Island doesn’t have as many fantastic trekking trails as Madeira does. There aren’t many beautiful summits too but if one wants to find nice trails to walk, he will find it. Just after ‘the whales which weren’t there’ trip, we found one, a really nice trail. We didn’t go far away. Only four kilometres from the capital. The Rocha da Relva trail, leading along the cliff, is short and it takes about 3 hours. 

The trail is very picturesque. You can admire the views of the navy blue ocean on one side and sandy rocks on the other side. The greenness of grass and bushes, small houses on the cliff slopes and its tiny gardens. On the trail we met only one couple who were tourists and a few local people. I was wondering  how they lived here. They have beautiful views, peace and quiet but it is not enough to function. For instance how to get to your house? It is impossible to do it by car as the path is narrow, steep and serpentine. I guess they might not use cars at all or leave them in the upper part of the road and continue their journey on bikes, horses or small vehicles. Or maybe they don’t have problems with communing to work as they earn a living working in the fields? Besides, the Portuguese are said not to be a hard-working nation. And here, on the Azores, they have plenty food growing on the lands. So why to work?
There are two options to choose. On a half a way,  you  come to a fork in the track where you can turn left and descent, by a narrow, steep sandy path, to a stone terrace. It is a marvellous place. There are tables and chairs, carved in stone,  waiting for the newcomers. There is also a place for barbecuing and washing places and toilets. It is common for the Azores and Madeira too. Unlike in Poland, where such places are rare.
The return leads the same route, but it is quite difficult as you have to go up along steep and sandy path. You are about to breathe your last breath. 
There is also a nice walking trail around Lagoa das Furnas, nearby the town with hot springs. I wouldn’t call this trail a trekking one as it takes one hour and leads through the flat area. Walking along a blue lake with green trees reflecting in the water make you feel relaxed and calm. Because we didn’t have enough trekking trips, we decided to climb Pico do Ferro mountain which leads through a wild and luxuriant forest to the viewpoint on the top where one can admire the lake bathed in the sunlight.
On the Azores, public transport is also not tourist friendly. The buses run in the working hours of the inhabitants of the islands that is in the morning and late afternoon. As we didn’t want to wait three hours for the bus, we decided to hitchhike. The traffic isn’t heavy here and you can meet more rented cars packed with tourists rather than local cars. But we were lucky. We had been waiting 10 minutes when the car stopped. The driver was in a hurry as he was late. His family was waiting for him at the airport. So it was kind of him to take us. The journey was thrilling as the man didn’t use the brakes driving along serpentine roads. Well, people on the islands are really friendly and helpful. It is said they are never in a hurry so we were lucky we managed to meet a busy islander who disproved that theory :)
Lagoa das Furnas
We gave us a good kicking on the last day of our stay. After Madeira we planned to relax more. We even spent one day sunbathing or rather hiding in the shade under the bridge as the sun was unbearable strong and we aren’t keen on lying on the beach. But only one day. we couldn’t stand more :)
We went on a six hours trekking trip around two lakes: the blue and the red one. We had to come back there to check the colour of the water as on the second day of our stay, when we visited that place, the fog was so thick and it was so rainy that we barely see anything.
The trail leads on the top of the crater where two lakes are situated. This place is almost always shrouded in fog or clouds floating from one side to the other. The higher we went, the colder and wetter it was. When we went down, we were welcomed by the sun and warmth. Luckily, we managed to see two colours of the lakes. Incredible! They are situated next to each other but they aren’t separate lakes so how to explain two colours? There is a logical explanation for sure but I can tell you about the legend related to that place. It says that the lakes are made of tears coming from two unhappy lovers – a princess and a shepherd. One of them had blue eyes, the eyes of the second one were green. So the water has their colours. In fact, we discovered a trick. On one side of the crater where the viewpoint, Vista do Rei, is, we saw the blue colour, but on the other side of the crater, both lakes had the same green colour. 
What is it all about then? A marketing hook? Although the trekking itself lasted six hours, the whole trip took as almost 10 hours. It is because the journey to our starting point took us 1h40min (the lady from the tourist information claimed it would take 40 min). Then we had to wait 1,5h for the return bus, enjoying the Portuguese beer under the tree and next one hour journey to the hotel. All in all, I would recommend that trekking trip to everybody who will visit Sao Miguel Island.
            When it comes to towns on the island, they are all small and drowsy. But it doesn’t mean that nothing happens there. At the weekends, during our stay, there were a lot of festivities and celebrations but few people only. Even Vila Franca, the town where the cliff diving competition took place, wasn’t busy and crowded. If it was in Poland, there would be plenty of people, stalls and music, and here? Peace and quiet. 
The Botanical Garden in Ponta Delgada
The capital of the Azores is much more quieter and smaller than the capital of Madeira. In the marina there are many cafes, restaurants and travel agencies. But one won’t find here the hustle and bustle, typical for large cities. I really liked the buildings in Azorean towns. The buildings are black and white that is they are made of limestone and bazalt. Ermida da Mae de Deus is my favourite and the most beautiful building in Ponta Delgada. It overlooks the capital. The view is really nice at the sunset. The botanical garden was also impressive. They call that place Municipal Park (the admission for free). It is the most beautiful public urban park I have ever seen, full of stone buildings, secret passages, exotic plants and giant trees. 
Ermida da Mãe de Deus
I’m going to come back to Madeira. And to the Azores? Although I visited only one island out of nine, I’m not sure if I ever want to do it. I fell in love with Madeira and it is one of the most beautiful places I have ever seen but it is difficult for me to be so much enthusiastic about the Azores. But I saw only Sao Miguel so what I can say...

Useful information:
It is worth visiting this website  http://www.trails-azores.com/index.php?ilha=saomiguel. where you can find the detailed information about trekking trails. All the maps, bus timetables are also available in the tourist information office.
Important: you won’t find this information in the timetable. There are two buses to Furnas where the trail around the lakes begins, the first at 7;15 and the second at 9 am (it is a bus to Provocao). If you want to come back to Ponta Delgada, there is only one bus at 17:15.
The bus to Siete Cidades leaves at 8:25 on the weekdays. The return bus is at 16:25 (the bus to Ponta Delgada).
(trans. Ewa Bartłomiejczyk)

Wyspa Sao Miguel nie ma tak wielu fantastycznych tras trekkingowych jak Madera. Nie ma też tylu pięknych szczytów, ale okazało się, że całkiem przyjemne szlaki do spokojnej wędrówki jak ktoś chce, to tu znajdzie. Zaraz po „wielorybach, których nie było” jeden taki sympatyczny szlak znaleźliśmy. Nie wybraliśmy się daleko, bo zaledwie cztery kilometry od stolicy. 
Rocha do Relva

Szlak Rocha da Relva, prowadzący wzdłuż klifu jest krótki, wędrówka nim zajmuje mniej niż trzy godziny. Trasa jest niezwykle urokliwa. Z widokiem na granatowy ocean z jednej strony i piaskowe skały z drugiej. Z zielenią traw i krzewów, małymi domkami powciskanymi w zbocza klifu i mikroskopijnymi ogródkami. Na trasie spotkaliśmy zaledwie jedną parę, wędrującą podobnie jak i my, i kilku mieszkańców. Zastanawiałam się cały czas jak oni tu żyją. Na pewno z pięknym widokiem, w ciszy i spokoju, ale z dojazdem to tu jest naprawdę kiepsko. Samochodem raczej nie ma szans zmieścić się na wąskiej, nieregularnej, stromej i wijącej się drodze. Możliwe, że w ogóle nie używają samochodów do poruszania się albo zostawiają je gdzieś wyżej, a sami przesiadają się na rowery, konie albo inne mikroskopijne pojazdy, by dotrzeć do domu. 

A może problemów z dotarciem nie mają, bo ich jedyną pracą jest praca na ich ziemiach? Zresztą, podobno Portugalczycy to niezbyt pracowity naród. A tu na Azorach, na ziemiach, które niemal bez pracy dają w bród jedzenia? W sumie po co pracować?

Szlak daje dwie możliwości. W połowie drogi na rozwidleniu można skręcić w lewo i bardzo stromą, i trochę niewygodną, bo śliską piaszczystą drogą zejść na niewielki kamienny taras tuż nad brzegiem. Cudne miejsce, gdzie dla przybyłych czekają wykute w kamieniu stoliki i krzesła, sanitaria, a nawet miejsce z grillem. 

W ogóle na Azorach (podobnie było też na Maderze) niemal na każdym kroku natyka się człowiek na starannie zagospodarowane i czyste miejsca piknikowe. U nas nieraz jedzie się w długą trasę samochodem i nie ma się gdzie zatrzymać, by na świeżym powietrzu odpocząć, usiąść i zjeść zabrany w drogę prowiant. A tu na trafia się na nie, co chwilę.
Jako że powrót odbywa się tą samą drogę, jest niestety trochę ciężko, bo tą piaszczystą i mocno nachyloną drogą trzeba się z powrotem wspiąć. Można przy tym prawie wyzionąć ducha.
Lagoa das Furnas

Bardziej spacerowa trasa prowadzi wokół jeziora Lagoa das Furnas, w pobliżu miejscowości, posiadającej gorące źródła. Szlak ten trudno nazwać trekkingowym, bo prowadzi płaskim terenem i przeznaczony jest na niecałą godzinę. Spacer brzegiem niebieskiego jeziora z odbijającą się w niej zielenią drzew jest niezwykle kojący. Ponieważ nam brakowało jednak trekkingu,  postanowiliśmy dodatkowo wdrapać się na szczyt Pico do Ferro, który prowadzi przez dziki i niezwykle bujny las, by na samej górze na punkcie widokowym móc rzucić okiem na całe jezioro, skąpane w słońcu.
Na Azorach, podobnie jak i na maderskiej wyspie, wciąż trzeba mieć w pamięci rozkład jazdy autobusów, które i tu nie są przystosowane do przewozu turystów. 
Lagoas das Sete Cidades

Co w praktyce oznacza, że kursują w godzinach pracy mieszkańców, a więc w godzinach porannych, a następnie późno popołudniowych. Po zakończonej wędrówce zdecydowaliśmy się więc łapać stopa. Nie chciało się nam czekać trzech godzin. Choć ruch samochodowy nie jest tu specjalnie intensywny i głównie poruszają się na drogach samochody z wypożyczalni, zwykle załadowane po brzegi turystami, w miarę łatwo udało nam się złapać miejscowego. Nie czekaliśmy nawet dziesięciu minut. Kierowca zapewnił nam na koniec dnia mnóstwo emocji, gnając po serpentynach bez używania hamulców. Okazało się, że jest spóźniony na lotnisko, gdzie ma odebrać swoja rodzinę. Niezwykle miło z jego strony, że mimo pośpiechu zatrzymał się i postanowił nas podwieźć. Ludzie na wyspach są naprawdę bardzo życzliwi i pomocni. Podobno też nie spieszą się nigdy. Udało się więc nam raz spotkać takiego, co teorii tej zaprzeczył
Wiadukt w drodze na krater

 Ostatniego dnia postanowiliśmy dać sobie w kość. Po Maderze bowiem planowaliśmy trochę bardziej wypoczynkowo potraktować kolejny wyjazd. Trafił się nawet dzień leniuchowania i lekkiego plażowania. A dokładniej raczej ukrywania się przed słońcem w cieniu, pod mostem (tak, tak, pod mostem właśnie). Słońce bowiem smażyło niemiłosiernie, a my mimo że nad morzem mieszkamy, to wylegiwania się na plaży specjalnie nie lubimy.
Ostatniego zaś dnia ruszyliśmy na sześciogodzinną wędrówkę wokół dwóch jezior: zielonego i niebieskiego. Ponieważ drugiego dnia, gdy odwiedziliśmy to miejsce, okolica była tak spowita mgłą i tonęła w strugach deszczu, że ledwo było widać skrawek ulicy, a co dopiero leżące w dole jeziora, musieliśmy tam wrócić, by na własne oczy sprawdzić kolory wody.
Trasa wokół nich prowadzi koroną krateru, na dnie którego spoczywają różnokolorowe jeziora. Te okolice każdego dnia chyba spowija mgła, albo przelewające się z jednej strony na drugą, chmury. Im wyżej się wdrapywaliśmy, tym chłodniej i bardziej mokro się robiło. A potem schodziliśmy trochę w dół i wkraczaliśmy wprost w objęcia skwaru i promieni słonecznych. Dwa kolory jezior udało nam się jednak zobaczyć. Niesamowite! Leżą one obok siebie i nie są rozdzielone, więc jak wytłumaczyć różne kolory? Z pewnością wyjaśnienie istnieje. I chemik z łatwością by przed Wami je wyłuskał. Ja mogę tylko przytoczyć legendę, która mówi, że te dwa jeziora powstały z łez, wypłakiwanych za sobą przez dwoje nieszczęśliwych kochanków: księżniczkę i pasterza. A ponieważ jedno miało oczy niebieskie, a drugie zielone, takiego też koloru nabrały wody jezior. W rzeczywistości zwąchaliśmy tu jednak oszustwo. Choć z jednej strony krateru, gdzie mieści się punkt widokowy Vista do Rei dostrzegaliśmy ten niebieski kolor, to jednak z drugiej oba zbiorniki nabierały tego samego zielonego odcienia. Więc o co chodzi? Chwyt reklamowy?
Ogród botaniczny w Ponta Delgada

Choć wędrówka bez przerwy trwała tylko sześć godzin, to cała wyprawa trwała blisko dziesięć. A to, dlatego że poranna droga zajęła godzinę i czterdzieści minut, mimo przekonywań pana z informacji turystycznej, że zaledwie czterdzieści minut). Potem jeszcze tylko półtorej godziny czekania na autobus, które spędziliśmy miło pod drzewkiem na trawce, delektując się portugalskim piwem i znów godzinny powrót, całe szczęście inną trasą. Tę wędrówkę z pięknymi widokami i brodzeniem we mgle polecam każdemu, kto wybierze się kiedyś na wyspę Sao Miguel.

Jeżeli chodzi o miasteczka na wyspie, to wszystkie są niewielkie i "senne", co w praktyce oznacza, że niewiele się w nich dzieje. Choć to może nie do końca prawda, bo w weekendy, podczas naszego pobytu wciąż były organizowane jakieś obchody i festyny, ale ludzi na nich jak na lekarstwo. Nawet miasteczko Vila Franca, w którym odbywały się mistrzostwa w skokach Red Bulla, była w tym czasie jakieś niemrawe. U nas już by wszędzie były porozstawiane bary i parasole i wszystko tętniłoby życiem. A tu? Cisza.
Ermida da Mãe de Deus

Stolica Azorów, w przeciwieństwie do stolicy maderskiej, też jest dużo mniejsza i spokojniejsza. Życie skupia się na nabrzeżu, gdzie nie brakuje knajpek i restauracji oraz agenci turystycznych. Ale nawet i tu nie ma większego gwaru. To, co mi się najbardziej podobało we wszystkich miasteczkach to ich zabudowa. Niemal wszędzie taka sama: biało-czarna, czyli bazaltowo-wapienna. Moja ulubiona budowla w Ponta Delgada, a jednocześnie najładniejsze miejsce, to Ermida da Mãe de Deus, z której rozpościera się widok na stolicę. Szczególnie urokliwa w okolicach zachodu słońca. W Ponta Delgada polecam zachwycił mnie też Ogrod Botaniczny, tu nazywany po prostu Miejskim Parkiem (wstęp do niego jest bezpłatny). To chyba najładniejszy park miejski, jaki widziałam: z kamiennymi budowlami, tajemniczymi przejściami i egzotycznymi roślinami oraz gigantycznymi drzewami.
Na Maderę na pewno jeszcze wrócę. A na Azory? Choć z archipelagu odwiedziłam tylko jedną z dziewięciu wsyp, to nie mam pewności czy nogi mnie tam kiedyś jeszcze poniosą. Tak jak w Maderze zakochałam się i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że to jedno z piękniejszych miejsc, jakie widziałam, to trudniej mi wykrzesać wielki entuzjazm w kwestii Azorów. Ale zwiedziłam tylko Sao Miguel, więc co ja tam wiem…

Przydatne informacje:

Warto zajrzeć: TUTAJ

Są tam szczegółowo rozpisane wszystkie trasy trekkingowe. Bez problemu jednak mapki szlaków, rozkład jazy autobusów, mapy wyspy dostaniecie w informacji turystycznej.

Ważne: Na rozkładzie jazdy tej informacji nie ma, ale do Furnas, w którym zaczyna się trasa wokół jeziora, autobus wyjeżdża nie tylko o 7.15, ale również o 9 i jest to autobus do Provocao. Powrót do Ponta Delgada niestety dopiero o 17.15
Autobus do Sete Cidades w tygodniu wyrusza o 8.25. Powrót o 16.25 (do Ponta Delgada)